Dziupla nadrealizmu


Idź do treści

Z innej planety

Dr Stanisław Jerzy Włodowski przesyła eseje z Innej Planety:








Dr Stanisław Jerzy Włodowski przesyła eseje z Innej Planety

12.02.2021

Chachmęty ze szczepionką

Pandemia kowid-19 pokazała w lustrze śmiertelnego zagrożenia na ile solidarne są państwa, unie państw, a także społeczności wewnątrz nich. W solidarności w skali makro najlepsi okazali się Trump, szejkowie i Izrael, którzy przekupili producentów szczepionek, a ci zgłosili pozostałym nieudacznikom problemy z produkcją. Typowo kapitalistyczny mechanizm - zwyciężcą jest nie ten, któremu się coś należy w równej rywalizacji, lecz ten kto zaoferuje pod stołem lepszą kasę, jej równowartość lub ma inną cechę preferowaną przez władzę. Przykładem tego ostatniego jest edykt podpisany ostatnio przez Bidena. Wymoczkowatym chłopcom należy się zgodnie z regułą poprawności politycznej rekompensata za brak sukcesów w sporcie. Zazwyczaj nieosiągalna, bo są np. zbyt leniwi, by uporczywie ćwiczyć, co jest nieodzowne w lekkiej lub "cięższej" atletyce. Tak więc owe charakterologiczne wymoczki mogą się teraz załapać na mistrzostwo wśród kobiet, jeśli zadeklarują swoją transseksualność. Za słabi na facetów, mogą wygrywać z dziewczynami, bo są od nich z racji różnic płciowych więksi, szybsi i silniejsi... Pachnie mi to paskudnie mizoginią, ale może babki się zbiorą i przepędzą tych frajerów. Będzie więc wojna płci jak się patrzy i Mr. Biden przyłoży do tego łapkę jako rasowy demokrata. Co wybiorą ci postępowi Jankesi demokratę, to musi wszcząć jakąś wojnę. "Chiba" oni tak już mają w "gienach"...

Z kolei spółka ministrów i mędrców epidemiologicznych ustaliła w RP nr 4 następującą kolejność szczepień:
1. Etap zero - osoby najbardziej narażone;
2. Etap pierwszy - osoby starsze, nauczyciele, służby mundurowe;
3. Etap drugi - osoby poniżej 60. roku życia z chorobami przewlekłymi.
4. Etap trzeci - powszechne szczepienia pozostałej populacji dorosłej.
Na pierwszy rzut oka wygląda to niby logicznie, gdyby nie te przeklęte... szczegóły. Otóż:
- stworzono furtkę dla rejestracji w punktach szczepienia dla nieograniczonej liczby pacjentów przez co rejestracja propagowana przez MZ (infolinia i gov.pl) okazała się fikcją.
- osobami najbardziej narażonymi nie są osoby z personelu medycznego, a tym bardziej niemedycznego, ale ludzie z wybranymi chorobami przewlekłymi lub/i w wieku 70+, a w szczególności 80+. Wystarczy sprawdzić statystykę zgonów dostępną od prawie roku;
- dorzucenie kilkudziesięciu tysięcy nauczycieli w wieku 60+, którzy konkurują ze starszymi grupami o ten sam typ szczepionki, tj. mRNA, spowoduje, że tym drugim oddali się szansa na przeżycie pandemii. Tym bardziej, że boją się chodzić do lekarza, dentysty, czy na zwykły spacer. Widzą gołym okiem, że ryzykanci odchodzą w męczarniach, a szansa przetrwania w najstarszych 2. grupach wiekowych w porównaniu z grupą 60+ jest wielokrotnie niższa, niekiedy, jak już pisałem parę dni temu, 1 do 500! * (zob. przypis!)
- to samo dotyczy "wrzutki" służb mundurowych, gdyż w razie bezpośredniego styku z osobami chorymi na kowid, podobnie jak personel medyczny, wystarczyło ich wyposażyć w odpowiedni ubiór.

Wreszcie informacja publiczna. W poprzednich materiałach opisałem pokrótce swoje osobiste próby rejestracji, gdyż jako rocznik 1946 jestem typowym królikiem doświadczalnym Narodowego Programu Szczepień. Chór polityków z najwyższej półki, a za nim zbajerowani przez ten chórek dziennikarze i lekarze zachęcali przed rejestracją mojej grupy 70+ do omijania wielkim łukiem punktów szczepień, gdyż rejestracja ma się rozpocząć 22.01.2021 o szóstej rano. Ci, którzy uwierzyli w tę bajkę odbili się jak od szklanej ściany. Od punktu Zero we wszystkich punktach szczepienia w Toruniu nie było już wolnych miejsc, a do tego przeglądarka raportowała, że ten sam błogi bezruch panuje w całym województwie kujawsko-pomorskim. Takiej ściemy nie pamiętam nawet z bezwstydnie dezinformacyjnej epoki stalinizmu! Proszę więc nie sądzić, że moja nieufność wobec rządzących w RP od połowy lat 80-tych liberałów jest na wyrost.
Tak, tak, liberałowie próbowali zreformować gospodarkę już od połowy stanu wojennego! Bo z tą transformacją ustrojową, to po części też lipa. W Polsce głównie polegała ona na destrukcji i wyprzedaży majątku narodowego. Liberalizm gospodarczy świetnie koegzystował w latach 20-tych z wojennym komunizmem w Rosji Radzieckiej, czy nieco później towarzyszył rozkwitowi III. Rzeszy i "miękkiemu" jej przejściu do Republiki Federalnej Niemiec.

Wracając od skojarzeń historycznych do pandemicznej rzeczywistości, to od razu 22-go stycznia napisałem uprzejmą prośbę do kancelarii Pana Premiera o podanie powodu niemożności zarejestrowania się w pierwszej godzinie rejestracji. Po kilku dniach otrzymałem informację, że przekazano petycję do Ministerstwa Zdrowia. Jak łatwo obliczyć minęły już łącznie 3 tygodnie, a nikt z personelu Ministerstwa nie był w stanie uchylić rąbka tajemnicy ani mi, ani czytelnikom "Nowej Meduzy". Obawiam się, że na tej ściółce mogą wyrosnąć jakieś teorie spiskowe, np. że w MZ szaleje cenzura. Za teorie te rzecz jasna nie ponoszę odpowiedzialności, gdyż moją wolontariacką rolą jest rozważać zagrożenia, a w miarę dobrze płatnym zadaniem ministrów jest zapobieganie im.

* Zmieniono tę regułę i nauczyciele do 65 r.ż. mogą być obecnie szczepieni szczepionką AstraZeneca. Eksperci ze Światowej Organizacji Zdrowia sądzą, m.in. na podstawie spływających raportów nt. szczepień, że wykaże ona skuteczność także po 65. roku życia. Jednak jej skuteczność powyżej ww. granicy wieku osób szczepionych jest dalej dość hipotetyczna. Niezależnie od tego szczepionka ta u osób z grup ryzyka obniża zagrożenie niepomyślnego przebiegu choroby. (przyp.- sjw, 14.02.2021)

02.02.2021

Jak się kiwa seniorów naiwniaczków i choraczków?

Szczepienie na Covid-19 miało objąć w "zerówce" medyków, potem w "jedynce" seniorów, w "dwójce" poważniej chorych, a w "trójce" tych, którym praktycznie ta choroba niczym specjalnie nie grozi.
Typologia utworzenia grup przez Narodowy Program Szczepień budzi poważne zastrzeżenia, gdyż tylko pośrednio uwzględnia stan odporności pacjenta. Co ciekawe, codziennie trąbi się w komunikatach o "chorobach współistniejących", które co najmniej 2-krotnie zwiększają ryzyko zgonu. Za to w klasyfikacji ulokowano ich w grupie 1. i 2. z terminami uzyskania odporności na kowid sięgającymi sierpnia lub nawet jesieni 2021! Spokojnie można założyć, że jest to termin "terminalny" dla wielu osób z takimi przypadłościami jak nadciśnienie tętnicze, cukrzyca, zastoinowa niewydolność serca, przewlekła choroba nerek i nowotwory. Jeśli dotknie ich kowid, to szansa ich przeżycia w porównaniu, np. do grupy ogólnie zdrowych 60-latków wynosi nawet jak 1 do 500. Lub mniej. Tak więc, dorzucając wielką liczbowo populację do grupy pierwszej "zakorkowano" dostęp do szczepień dla tych najbardziej zagrożonych. Najważniejsze, że "resortowi" się załapią, bo o to zadbali co bardziej wpływowi ministrowie!

Nie uwłaczając ciężkiej doli medyków, to w pracy są oni obecnie dość bezpieczni, gdyż kombinezony gwarantują 100%-ową sterylność. Ryzyko można tu porównać z pracą ogrodnika rozpylającego pestycydy lub nurka pracującego w tradycyjnym ciężkim rynsztunku. Jeśli nie nastąpi rozszczelnienie stroju, albo sami nie popełnią jakiejś nieostrożności, to ryzyko zakażenia praktycznie nie występuje. Jednak zaszczepienie tej grupy ma wielkie znaczenie dla bezpieczeństwa pacjentów niezakażonych wirusem z którymi lekarz lub pielęgniarka mógłby się zetknąć w ramach posługi zawodowej. Trudno mi jednak znaleźć uzasadnienie dla szczepienia w "zerówce" dla bliżej nieokreślonej, a jak się okazało bardzo licznej gromadki, personelu "niemedycznego" zatrudnionego rzekomo w placówkach. Wystarczyło ów personel zgłosić, np. na bezpłatny staż, i zwolnić po drugim szczepieniu. To samo z nauczycielami z uczelni lub wydziałów medycznych, którzy mają styczność z koronawirusem śledząc ekran laptopa. Pachnie to kantem na milę.

O tym, że "wykantowano" seniorów podczas rejestracji grupy 70+ pisałem już wcześniej. Wszystkie tuby rządowej propagandy antykowidowej trąbiły, że można rejestrować się w punktach szczepienia, ale gorąco przestrzegano przed tym i oferowano w zamian rejestrację na infolinii oraz stronie gov.pl. Wyszło na to, że kogo zaakceptowało kierownictwo lub "właścicielstwo" punktu ten zasługiwał na rejestr. W ten sposób zarejestrowano cichaczem przypuszczalnie 90-99% chętnych, a reszta mogła się gonić. Niestety nie opublikowano danych procentowych zarejestrowanych, np. roczników w punktach lub ich zawodu w grupie zero.

A teraz coś dla tych, którzy chcieliby zgłosić chęć szczepienia w ramach "szczepimysie (osobiste doświadczenie z 31.01.2021):
Awatar: Witamy w systemie automatycznej rejestracji na szczepienie przeciw COVID-19. Numer ten możesz zweryfikować na stronie www.gov.pl/szczepimysie/rejestracja. W odpowiedzi na tę wiadomość wyślij nam swój numer PESEL
Ja - numer został wpisany
Awatar: Podaj kod pocztowy miejsca, w którym mamy wyszukać najbliższy termin szczepienia przeciwko Covid-19. Kod wyślij w formacie 00222 lub 00-222
Ja: 87100
Awatar: Przepraszamy nie możemy naleźć wolnego terminu szczepień. Skontaktujemy się z Panią/Panem, gdy pojawią się nowe terminy wraz z kolejnymi dostawami szczepionek
Ja: Właśnie tę samą odpowiedź uzyskałem 22.01.2021 o godzinie 6.30 rano po rozpoczęciu rejestracji na infolinii 989, gov.pl profil zaufany i w macierzystej przychodni z punktem szczepień na Covid-19. Czy to przypadkiem nie wygląda na oszustwo? Pozdrawiam póki co.
Awatar: Wysłany kod pocztowy jest błędny, wyślij kod pocztowy w formacie 00222 lub 00-222
Ja: 87-100
Awatar: Przepraszamy nie możemy naleźć wolnego terminu szczepień. Skontaktujemy się z Panią/Panem, gdy pojawią się nowe terminy wraz z kolejnymi dostawami szczepionek
Ja: Życzę zdrowia!
Awatar: Wysłany kod pocztowy jest błędny, wyślij kod pocztowy w formacie 00222 lub 00-222
Ja: Podałem prawidłowy kod Torunia w 2. podanych formatach
Awatar: Wysłany kod pocztowy jest błędny, wyślij kod pocztowy w formacie 00222 lub 00-222
Ja: 87-100 wg prawa polskiego
Awatar: Przepraszamy nie możemy naleźć wolnego terminu szczepień. Skontaktujemy się z Panią/Panem, gdy pojawią się nowe terminy wraz z kolejnymi dostawami szczepionek
Ja: Serdecznie dziękuję za dobre słowo
Awatar: Wysłany kod pocztowy jest błędny, wyślij kod pocztowy w formacie 00222 lub 00-222
I tak w kółko Macieju, czyli szkoda czasu, bo niewielki uszczerbek nadesłanych ampułek zawalił cały program szczepień. Wygląda na to, że sztuczna inteligencja Ministerstwa Zdrowia i Kancelarii Prezesa Rady Ministrów ma dość cieniutkie IQ, a prognoza wpisania na listę oczekujących nie wchodzi w rachubę. Czarna dziura.

30.01.2021

Od piekła kobiet do gastarbajtera w śpiączce

W kolejnym szczycie pandemii dla partii pana prezesa Jarosława Kaczyńskiego najważniejsze wydaje się być "kim jest człowiek?" i "jak go uratować przed eutanazją?". Jeśli uwzględnić katastrofalną sytuację ze szczepionkami oddalającą powrót do wytęsknionej normy, jest to chyba nazbyt abstrakcyjny problem. Przypomina żywcem strategie polityczne z ery komunizmu, gdy forsowano jakieś bzdety w produkcji, handlu czy kulturze, by je triumfalnie rozwiązywać - łaskawie z nich rezygnując.

W odróżnieniu od "totalsów" opozycyjnych nie wierzę jednak w złą wolę J. Kaczyńskiego. Otóż obiecał środowisku o. T. Rydzyka zakaz aborcji i dotrzymał słowa. Należy cenić słowność, ale w polityce bardziej cenny jest rozsądek. Gdyby policzył szable po jednej i po drugiej stronie, to sprawa jest jasna. Kościół jest osłabiony tolerowaniem pedalstwa (nie chodzi tu o gejów, czy lesby) i słabo przystosowany do realiów XXI wieku. By wchodzić z religią nie wystarczy obecnie tylko tłuc paciorki, ale trzeba umieć coś atrakcyjnego zaoferować. Jedni wolą śpiewy gregoriańskie, inni msze bitowe lub metal, jeszcze inni rekolekcje na których biczuje się grzechy Kościoła. Tymczasem polski Kościół Katolicki nawet zapomniał o patriotyźmie, a jeśli sobie przypomniał, to tylko o swoich kapłanach, którzy ginęli za wiarę i ojczyznę. Jeśli nawet to prawda, to ile można słuchać nachalnej propagandy na jedno kopyto?

Druga sprawa, to mit "milczącej większości" wspierającej rząd Dobrej Zmiany. Prawicowy odłam narodu pozbył się złudzeń, gdy po pyrrusowym zwycięstwie Andrzeja Dudy zaczęło się dyscyplinowanie Ziobry i Gowina przez Naczelnika. Stracili pół roku na wybory, a zamiast nadgonić przygotowania do fal pandemii wzięli się za bary, a potem za dobrostan ... futerkowców. Horror, chyba ich potaśtało! Uwielbiam, z wzajemnością, mojego trójłapego psiaka, ale czasami wypada ułożyć sobie pewne priorytety. Zwłaszcza, gdy odpowiada się za 38 milionów Polaków. Nie zdziwiłbym się jednak, gdyby znaczna grupa tej "milczącej" nie wyszła któregoś dnia po kolejnej prowokacji "tęczowych ludzików Sorosa" i nie zgniotła ich na miazgę. Niestety, mamy czas narastającej frustracji biorącej się z niezrealizowanych marzeń, dziwne jest dla mnie, że młodzi i trochę starsi Polacy jeszcze nad sobą potrafią panować. Należało to docenić, a nie wrzucać granat do ogniska z tą idiotyczną koncepcją "antyaborcjonizmu".

Nawet nie chodzi o decyzję Trybunału Konstytucyjnego, bo sędziowie ci wykonali fachowo swoją pracę zamieniając narzędzie tortur Świętej Inkwizycji na bat, którym można pogrozić medykom od aborcji. Tylko, że po co bat, jeśli można było zapewnić przyszłym mamom regularne badania prenatalne, chirurgię ratującą życie płodu i noworodka, masową i troskliwą opiekę psychologiczną oraz psychiatryczną od maleństwa po rozchwianie uczuć macierzyńskich i ojcowskich. Pobudować kliniki i zakłady opiekuńcze zamiast megalotnisk, a nawet parudziesięciu autostrad dla tirów zasmradzających Polskę spalinami. Stworzyć miliony miejsc pracy dla wykształconych i twórczych pokoleń Polaków w XXI-wiecznych profesjach, a nie tylko w zagranicznych koncernach za tolerancję mobbingu i psie pieniądze.

A co do definicji człowieka, to proponuję odłożyć jej konstruowanie na lepsze czasy. Od setek lat próbują ją bez powodzenia stworzyć filozofowie i naukowcy. Nie mówiąc o politykach i prawnikach. Czy po połączeniu się plemnika i komórki jajowej już mamy człowieka? Nie bardzo, bo zdarzają się nietrafione projekty genetyczne i środowiskowe. Tak jak bywa ze wszystkim. Niektóre noworodki można uratować za miliony złotych lub dolarów. Czy ideolodzy Ratowania Życia pobudowali już supernowoczesne kliniki w kraju, czy każą nieszczęsnym biedakom osobno żebrać łaski ludzkiej na cel uratowania swojej "bidulki"? To pachnie sadyzmem! Czy ratowanie życia, aż po naturalną śmierć ma wyglądać tak jak zrobił to socjopatyczny angolski sąd, albo jak elitegate.gov.pl, czyli rejestracja na Covid-19 grupy 70+, którą opisałem poprzednio? Czy trauma, która odcisnęła się na psychice narodu nie wymaga masowego ratowania zaniedbanego stanu zdrowia, zamiast nękania go projektami z innej epoki, być może wkrótce archaicznymi z powodu rozwoju inżynierii genetycznej? Myślę tu o naprawie wad, a nie o eksterminacji. I to akurat jest to realne, a może być także humanitarne. Oby...

26.01.2021

Rehabilitacja rektora Gacionga

Od wybuchu afery szczepionkowej na WUM niemal wszystkie media trzęsły się w emocjach. Jedni dziennikarze (prorządowi) nie zostawiali na rektorze prof. Zbigniewie Gaciongu suchej nitki, jako że nie był w tej sprawie tylko rektorem, ale jakoby promotorem afery. Drudzy (antyrządowi) bronili go dość niezdarnie, że inicjatywę miała tutaj zwolniona prezes Centrum Medycznego, która z kolei broniła się, że "decyzja o zaszczepieniu osób spoza grupy „0” zapadła, gdy pojawiło się ryzyko przeterminowania się szczepionek". Jednak trudno było dać wiarę, że decyzje w tym zacnym gronie zapadały jednoosobowo, choć minister A. Niedzielski jakby zaciął się na przypisaniu winy Z. Gaciongowi i żądał uparcie dymisji rektora.

Afera szczepionkowa aktorów, celebrytów i ogólnie znanych postaci skupionych w kręgu opozycji politycznej wobec PiS nabierała rozpędu, aż nagle raptownie... wyhamowała. Rząd bowiem, być może pod naciskiem wspierających go elit, zastosował ten sam "myk" co aferzyści Wumgate. Wybrał 5800 punktów szczepień, a następnie wyznaczonym przez siebie punktom przyznał fantastyczne uprawnienie:
"Czy świadczeniodawca wykonuje szczepienia tylko dla pacjentów z listy POZ?
Pacjent może zgłosić zamiar zaszczepienia się w dowolnym punkcie szczepień (najbliższym), co oznacza, że świadczeniodawca powinien zaszczepić pacjentów zgłaszających się, także tych spoza listy".
https://www.nfz.gov.pl/aktualnosci/aktualnosci-centrali/nabor-do-narodowego-programu-szczepien-przeciwko-wirusowi-sars-cov-2-o-co-pytaja-placowki-medyczne,7867.html

Tym samym została szeroko otwarta ogólnopolska brama dla lokalnych elit na długo przed oficjalnymi terminami rejestracji grupy pierwszej. Perfidia rządowej propagandy polegała na tym, że państwo ministrowie M. Dworczyk i M. Maląg wielokrotnie reklamowali w TVP rejestrację przez infolinię i stronę e-rejestracji, a stanowczo odradzali wizyty w przychodniach. Skończyło się to spektakularnym zagarnięciem prawie wszystkich miejsc rejestrowych przez osoby wytypowane w punktach szczepienia! Ci którzy załatwili sobie wcześniej rejestrację w punktach "obstawili" w komplecie listę szczepień grupy pierwszej. Elity pro- i antyrządowe są zachwycone rewitalizacją wum-owskiego modelu rekrutacji, a rząd bezczelnie rżnie głupa głosząc, że jedyny problem to niedobór szczepionek. Czyli jest, tak jak było. I w PRL-u, i od początku złodziejskiej ery Trzeciej RP.

A ci, którzy zawierzyli rządowym zapewnieniom, że o kolejności szczepień zadecyduje kolejność zgłoszeń na e-rejestracji lub na infolinii zostali bezczelnie oszukani. Nie mówiąc już o ułożeniu listy zgodnie z wiekiem i chorobami, gdzie na początku listy powinny się znaleźć osoby z wielokrotnie mniejszą szansę przeżycia. A według obecnych zasad, może być odwrotnie!

Jak pisałem w pierwszym dniu rejestracji grupy 70+, o godzinie 6.30 nie było już żadnej możliwości rejestracji w żadnym z punktów w toruńskiej Małej Sycylii. No, cóż, chcieliście kapitalizmu made in Poland, to go macie. Sprawiedliwość i prawo dla wybranych, a motłoch niech spada. Czy o taką Polskę kiedyś walczyliśmy? Bo to co mamy, to nie jest nawet okrągły stół, bo złodziejska elita wykopała resztę narodu pod stolik.
No, i teraz minister A. Niedzielski powinien przyznać jakiś poważny resortowy medal rektorowi Z. Gaciongowi za wybitne zasługi dla Narodowego Programu Szczepień!

23.01.2021

Krzywy rejestr na szczepionkę, czyli życie albo śmierć

Nazwę partii Prawo i Sprawiedliwość oceniam po starcie drugiej kadencji jej rządów podobnie jak Polskę Ludową, gdzie lud musiał służyć "polskawym" aparatczykom, Milicję Obywatelską, gdzie Milicję łączyło z ludem to, że tłukła obywateli (mnie też w 1968) oraz "Solidarność", która kosztem otumanionych nazwą Polaków pozwoliła wyprowadzić z ich kraju majątek narodowy. Tak więc nazwa "prawo i sprawiedliwość" sugeruje, iż partii tej chodzi o mityczną sprawiedliwość społeczną. Mitem tym uwodziły od wieków chrystianizm i socjalizm, a na dziejowy moment oślepił nim wyzyskiwane klasy oraz narody faszyzm i komunizm. Z kolei liberalizm głosi wolność, a tam gdzie rządzi, dąży do zniewolenia. Obawiam się, że hasłami na sztandarach nie warto się sugerować.

Przyjrzyjmy się zatem jak sprawiedliwy system wymyślił panujący nam Rząd w chwili rzeczywistej próby solidarności społecznej. Takim testem stał się obecny deficyt szczepionki na chorobę śmiertelną dla starych i schorowanych, a dokuczliwą i niekiedy ryzykowną dla nieco młodszych. Drogi rejestracji ustalone przez Ministerstwo Zdrowia i zatwierdzone przez rząd:
1.
Punkty szczepień rezerwują w centralnym systemie część wolnych terminów jako "wewnętrzne". Bez formalnej kontroli kryteriów. Terminy można równie dobrze przeznaczyć dla krewnych i znajomych królika, lokalnych prominentów i tych co zapłacą. Szeroko otwarta brama dla korupcji i subiektywnej uznaniowości. W dniu wczorajszym wg mojego badania na stronie e-rejestracji grupy wiekowej 70+ już przed startem rejestracji w Toruniu szefostwo punktów szczepień zagarnęło całą (lub prawie całą) pulę wolnych terminów.
2.
E-rejestracja gov.pl - praktycznie fikcyjna możliwość, patrz pkt 1.
3.
Infolinia 989 - praktycznie fikcyjna możliwość, patrz pkt 1.

Ze statystyk wynika, że COVID-19 jest najgroźniejszy dla osób po 85. roku życia - śmiercią kończy się aż 23,2 proc. stwierdzonych zakażeń (co czwarty). Śmiertelność w grupie wiekowej 80-85 lat wynosi 16,9 proc. (co piąty). Natomiast zakażenia osób w wieku 75-80 lat kończą się śmiercią w 13,2 proc. przypadków (co ósmy). Nieco młodszym seniorom w wieku 60-70 lat śmierć z powodu Covid-19 zagraża w granicach od około 3 do 7 proc., czyli co 33, a w przypadku 70-latków co 14.

"W konsekwencji może być tak, że gdy 15 stycznia ruszą szczepienia, może się okazać, że zamiast samych wolnych terminów (tzw. slotów), które stopniowo zaczęłyby się wypełniać rezerwacjami, już na samym początku istotna część z nich może już być zajęta. Podobna sytuacja może się powtarzać, gdy wyznaczane będą kolejne terminy rejestracji dla kolejnych grup, a wcześniej ludzie zaczną zapisywać się na tzw. zeszyt" alarmowali w bardzo rzetelnie opracowanym materiale już 14 stycznia 2021 dziennikarze "Gazety Prawnej" Tomasz Żółciak, Grzegorz Osiecki i Klara Klinger (przy współpracy Dominiki Sikory) https://serwisy.gazetaprawna.pl/zdrowie/artykuly/8068903,
szczepionka-covid-19-koronawirus-rejestracja-seniorow-na-zeszyt.html


Tak więc sprawdzianem na "sprawiedliwość" rządowego systemu okaże się liczba szczepień w I. kwartale 2021 roku najbardziej zagrożonych śmiercią seniorów w wieku 70 - 80+. Oczywiście w stosunku do liczby młodszych, obdarzonych uznaniem "selekcjonerów" w punktach szczepień, a być może i poza nimi... Tam, gdzie niezbędne były jasne reguły wprowadzono "wolnoamerykankę", czyli kompletny brak zasad. Nie wiem, czy to "sprawiedliwe", zwłaszcza dla kategorii zawodników 70+, jeśli minister zdrowia każe im walczyć z 40- lub 50-latkami? To mniej więcej tak, jakby wystawić niemowlęta przeciwko nastoletnim chłopakom. Czy to prawe, a także sprawiedliwe...?

22.01.2021

Kant ze szczepionką dla 70+, czy kontrolowana eutanazja?

Jako człowiek notorycznie ufny zaufałem ministrowi Dworczykowi, że system rejestracji na mnie czeka od godziny 6-tej rano.
Spełniam wszelkie warunki, nawet ze sporym naddatkiem, 75 na karku, współistniejące - jak najbardziej.
* Zatem bez zbytniej zwłoki, bo o 6.35 wszedłem na polecaną przez ministra stronę e-rejestracja.gov.pl i tu spotkała mnie pierwsza niespodzianka ze strony rządu Dobrej Zmiany. Ilustruje to poniższy dokument:



Cóż, pomyślałem z podziwem, ileż to milionów schorowanych emerytów zdążyło się zarejestrować w te pół godziny!

* Nie straciłem jednak nadziei, bo jak wiadomo umiera ona ostatnia. Zadzwoniłem na bardzo polecany numer 989 i po 20-paru próbach połączyłem się Panią Dyżurną o godzinie 8.14, która po sprawdzeniu danych oznajmiła mi, że nie może mnie zarejestrować, bo wszystkie punkty szczepień w Toruniu mają komplet i to do oporu. Zapytała mnie uprzejmie, czy nie chciałbym, by sprawdziła, czy da się zaszczepić w innym mieście lub wsi, ale podziękowałem za chęć sprawdzenia, bo dysponuję tylko rowerem i trudno byłoby mi zapewne wszędzie dojechać na czas, np. w Bieszczady, czy na piękny skądinąd Górny Śląsk.

* Z listy polecanych przez rząd Dobrej Zmiany pozostał mi więc jedynie ostatni kapok ratunkowy - toruńska przychodnia Medica w której często przed laty bywałem z dziećmi. Dodzwoniłem się o 8.43 jako szósty w kolejce. Niestety Pani w recepcji nie miała dobrych wiadomości. Dla grupy 80+ dostali 30 szczepionek na swój rejon. Nie zapytałem taktownie, czy dostali 30, czy 6 ampułek, ale to i tak co najmniej 5 razy za mało. O grupie 70+ nie warto więc nawet strzępić języka. Współczująco dodałem Pani otuchy w jej ciężkiej doli rejestratorki bez rejestru, a ona, trochę bez wiary, zaprosiła mnie na kontakt za dwa tygodnie. Z ulgą obydwoje rozłączyliśmy się.

Mam tylko dwa pytania do tych, którzy zarządzali rejestracją:
Jakim cudem w ciągu pół godziny wszystkie ww. rejestracje w mieście Toruniu (w Polsce?) zostały wyczerpane? Jacy geniusze to tak sprytnie zorganizowali, że na listę ocalonych trafiły miliony mniej odpowiednie dla celu eksterminacji? A tych najbardziej zagrożonych wypchnięto na rampę...

W telewizji niekończący się cykl uroczystości, tyle, że na cześć wydarzeń sprzed kilkunastu lub kilkudziesięciu lat. Czy godzi się nieustannie przykrywać nachalnie serwowaną martyrologią, to co się dzieje w świadomości i pamięci współczesnych? Czy godzi się ich traumę codzienną spychać w nicość ubezwłasnowolnienia i nic nieznaczące śmietnisko pustych słów polityków? Czy godzi się tak bezczelnie oszukiwać Polaków?


10.01.2021

Wirtual rządzi

Rzeczywistość wirtualna, którą serwują nam media staje się ważniejsza od oczywistości przedmiotowej. To co pojawia się (lub znika) na fejsbuku lub twiterze dla wiekszości ludzkiej populacji jest realnością, a nie zwidem, manipulacją, patologicznym wciskaniem nam sfałszowanych bredni jako "najprawdziwszej" prawdy.

Oczywistość przedmiotowa, bożyszcze wielu filozofów, to w uproszczeniu jasny obraz rzeczywistości, postrzeganie, które narzucane jest przez przedmiot poznania tym, jakim jest faktycznie. Ale jak można zweryfikować, czy orędzie wygłosiła królowa brytyjska, czy dublerka lub jej awatar? Jak ustalić zamiennik dla jednego z ważniejszych kryteriów prawdy? Czy jesteśmy bezbronni wobec techniki sprzymierzonej ze sztuczną inteligencją w rękach profesjonalnego manipulatora? Deepfake, czyli obraz, film lub zjawisko dźwiękowe imitujące rzeczywistość w postaci zdeformowanej potrafi zatruć naszą wyobraźnię, gdyż kierują nią prawa psychologii. Tak więc wcześniejsze nasze nastawienia, emocje niesione w przekazie, fałszywe informacje - częściowo lub całkowicie nieprawdziwe, bodźce działające na podświadomość, to wszystko ma wpływ na nasze decyzje. Potężne socjalmedia oddziałują na dziesiątki milionów ludzi, a niekiedy miliardy, przez co niczym pandemia potrafią multiplikować nie tylko dobre oddziaływania, ale także totalitarne zło.

Emocjonalnie ujął to rosyjski dysydent Aleksiej Nawalny po zbanowaniu konta prezydenta Trumpa przez wszystkie najważniejsze koncerny medialne. „Uważam, że zakaz Donalda Trumpa na Twitterze to niedopuszczalny akt cenzury”, a uzasadnił to zarzutem, że wśród osób, które mają konta na Twitterze są mordercy z zimną krwią oraz kłamcy i złodzieje, a także ci, którzy zaprzeczali istnieniu COVID-19, nadal swobodnie komunikują się na Twitterze, choć „ich słowa kosztowały tysiące istnień”.

Myślę, że "dozowania" lub zakazu publikacji szkodliwych społecznie treści nie można uniknąć. Jednak trzeba wreszcie ująć to w cywilizowane normy, a nie dozwalać na "wolnoamerykankę", gdzie nieznane są reguły, anonimowi reżyserowie, a do tego brak kontroli społecznej nad polityką koncernów medialnych. Nie chodzi tu o ścisłe podporządkowanie mediów, ale o takie ramy ich działalności, by nie zagrażały one wolnościom obywatelskim. W skrajnych przypadkach grozi to bowiem sytuacją, gdy obywatele zmanipulowani lub zdeprawowani przez cynicznych producentów świata obrazów dezorganizują potem własną społeczność.

Co do Donalda Trumpa, to rzuca się w oczy jego narcyzm i nałóg imponowania, ale wśród polityków są one czymś typowym. Wiec przed zajściami na Kapitolu był w jego zamiarach demonstracją siły. Protest song przeciwko sądom, które nie zbadały skali oszustw wyborczych i kongresmenom z obydwu partii, którzy są szczęśliwi, że pozbyli się egalitarysty wojującego o prawa wykluczonych z "pasa rdzy". Z jednej strony Trump szokował twardym negocjowaniem, które przeniósł ze świata rekinów ekonomicznych, z drugiej popełniał błędy wynikające z zadufania. Jednak na pewno nie dążył do obalenia systemu siłą, gdyż jego "pozasystemowość", imputowana przez media, jest jedynie "ponadsystemowością" partyjną, próbą uniezależnienia się od elit partyjnych. Jednym z dowodów na to może być reakcja Trumpa na sceny wdzierania się agresywnej grupy do gmachu Kapitolu. Był zszokowany nie tylko tym co robią, ale także jak wyglądają. Oni nie wyglądają jak moi zwolennicy - mówił. Jeden z bliskich doradców stwierdził w rozmowie z "Washington Post", że Trumpem wstrząsnęło to, że ludzie, którzy wdarli się do Kapitolu, byli w obszarpanych kostiumach i wydali mu się "prostaccy".

Drugim istotnym elementem zajść była niemal nieistniejąca ochrona Kongresu, początkowa odmowa przyjęcia wsparcia ze strony Gwardii Narodowej, co wobec towarzyszącej obradom Kongresu wielkiej demonstracji zwołanej przez Trumpa można uznać jako zaproszenie do wdarcia się dla elementów awanturniczych, czyli było po prostu zaplanowaną prowokacją. W przypadku tak wielkiego tłumu rozgoryczonego po porażce idola, w którego karierze postrzegali własne szanse życiowe, ochrona Kongresu powinna być zwielokrotniona i wyjątkowo ostentacyjna. Nie wierzę, że waszyngtońskie służby i lokalni politycy nie mieli odpowiedniej wiedzy logistycznej. Jak się wydaje, na tę okoliczność były w pełni gotowe jedynie koncerny socjalmedialne, które egzekucję wizerunkową Prezydenta USA wykonały z pełną satysfakcją.


13.12.2020

Zgniły kompromis - kilka refleksji po Radzie Europejskiej

Pierwsza. Od paru lat trwa transformacja ustrojowa Unii Europejskiej. Polega ona na obsadzaniu instytucji unijnych "swoimi" urzędnikami i politykami. Mogą pochodzić zresztą skądkolwiek byle byli dyspozycyjni i w miarę sprytni. Niestety polscy europosłowie próbujący wkraść się w łaski zachodnich sponsorów spełniają tylko pierwszy warunek. Spryt wymaga odrobiny inteligencji. A pod tym względem różni Haliccy i Millerowie nie dorastają do pięt kreatywnej kłamczuszce Yourowej, czy byłemu premierowi Luxu, który nawet będąc "na fazie" przerastał kamerdynera Tuska o kilka poziomów. Konkluzja nr 1: Eurowybory są wyborami najwyższej wagi i delegowanie tam maruderów jest szkodnictwem.

Druga. Biurokraci i posłowie wprowadzeni do instytucji unijnych za ciężkie pieniądze liberalnych agend atlantycko-kalifornijskich produkują setki i tysiące dokumentów. W 2018 w tej ich nawale pojawił się pierwowzór "mechanizmu" warunkowości, praworządności etc. pies go drapał jak się zwał. W potrzebie został on wydobyty i odświeżony podczas tegorocznych listopadowych negocjacji, które jak się wydaje zaskoczyły kompletnie rząd Morawieckiego. Gdzie byli świetnie opłacani analitycy, doradcy, specjaliści, nie mówiąc o urzędnikach ministerialnych? Dlaczego nie przewidziano ideologicznej "rozdymki" lipcowych decyzji Rady? To było tak oczywiste jak suma IQ naszych europosłów - pomijając może paru. Konkluzja nr 2: Centrum kreowania strategii państwowej wymaga pilnej rekonstrukcji.

Trzecia. Dopuszczenie do procedowania ideologicznego rozporządzenia na równi z traktatami jest akceptacją nielegalnych procedur i żadne zaklęcia tego nie zmienią. Należało odmówić wprowadzenia tego Konia Trojańskiego już podczas lipcowych obrad Rady. Teraz będzie nas czekała ciężka walka o każde euro, bo Komisja z Timmermansem w tle, tylko rżnie baranka czy gołąbka pokoju. Konkluzja nr 3: Za żadną cenę nie wolno dopuścić do "utraktatowienia" mechanizmu warunkowego, bo po krótkim śnie o wolności znajdziemy się znowu w Związku Radzieckim, tyle, że nie sowieckim, a niemieckim. Cóż, wielkiej różnicy nie widzę, i tu niewola i tam niewola. Wystarczy przypomnieć sobie parę faktów z przeszłości, a kto za młody niech sobie poczyta, to straci wszelkie złudzenia. Jak w "Piekle" mistrza Dante Alighieri, bo życie tubylców w koloniach było naprawdę paskudne.

Czwarta. O tzw. opozycji nie warto nawet pisać, bo nawet nazywanie jej V. Kolumną jest nadmiarem uprzejmości. Albo to potwornie głupie, albo wredne i przekupne, albo potwornie naiwne. Nie wiadomo co "potworniejsze" w przypadku polityków. Nie mówiąc już o "ulicznicach" i nowomodzie "wypindalania" kultury języka. Konkluzja nr 4: Czas zapomnieć o umizgach do łobuzerii politycznej. Czas poszukać poparcia od jak najszerszej grupy w kraju i za granicą. Byle w momencie próby nie chowali się jak zastrachane myszki, co obserwujemy nagminnie, gdy w gębie tygrys, a w boju jak ciamciaramcia.

Piąta. Co do Gyorgy Schwartza, czyli George Sorosa, i jego opinii na temat rzekomego poddania się przez kanclerz Angelę Merkel szantażowi Polski i Węgier. Narracja dziwaczna, bo odwrócona o 180 stopni. Norma u neoliberałów, gdyż to Niemcy szantażowali, że nie wypłacą dotacji. Może nerwy puszczają słupowi funduszy wyrzuconych w błoto na libersocjalizację Europy. Sprowadzeni z południa "uchodźcy" pokazują różki wszędzie, gdzie ich tylko wpuszczono, Polacy i Węgrzy nie dali się kolanem spacyfikować, mimo, że płatni agenci robią wszelkimi siłami za bydło. Dramat starego spekulanta na "śmieciowych" akcjach...


05.12.2020

Dyktat wartości a relatywistyczne pranie mózgu

Z historii powszechnej wiadomo, że totalitaryzm zawsze poprzedzało pranie mózgu. A wroga trzeba najpierw pozbawić atrybutów człowieczeństwa. Tak więc Żydów przedstawiano jako szczury roznoszące tyfus, a Słowian jako podludzi użytecznych tylko do pracy fizycznej dla dobra Rzeszy. Jak się to robi współcześnie, pokazuje selektywnie dobrana przez Berlin kapela brukselska.

Po pierwsze, prawa w Unii mają tylko ci, którzy akceptują europejskie wartości. Bynajmniej nie ma tu jakiejkolwiek dowolności, gdyż, dla porządku, wartości te wyznacza aktualna polityka Niemiec.

W polityce społecznej oznacza to, że co dobre dla Niemiec, jest dobre dla Europy. Napływ imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki miał być dobry dla Niemiec, stąd "Herzlich willkommen!" Angeli Merkel. Jednak okazało się, że Soros wpuścił Niemców w maliny i imigranci nie tylko nie mają dyplomów, ale wolą pasożytować na socjalu. Zatem dla dobra Niemiec i ich grupy wsparcia, należy tę bezużyteczną nadwyżkę wydalić do Europy Środkowo-Wschodniej niczym odpady przemysłowe. Jak widzimy nie ma już mowy o utylizacji, co stanowiło jeszcze tak niedawno sedno wartości germańskich. Co innego, gdyby populacja imigrantów w 100%. była użyteczna dla Niemiec! Wówczas Komisja Europejska bez wątpienia ogłosiłaby rozporządzenie z mocą traktatu, że imigranci nie mają prawa emigrować do Polski i Węgier.

Po drugie, prawa lub instytucje w Unii nie są tym samym, nawet jeśli są tożsame. Ważniejsze jest wtedy to, do kogo one należą. Jeśli niemieccy politycy wybierają sędziów, to wara do tego Polakom. Nie są oni (jako podludzie) w stanie pojąć systemu inkorporacji sędziów w Niemczech. Poczętego wszak we wzorcowej pod względem swobód demokratycznych Trzeciej Rzeszy. Jeśli francuska policja pałuje związkowców i prawników, to jej prawo, bo ci synowie i córy Komuny Paryskiej wiedzą lepiej, kogo i jak należy tłuc dla dobra praw człowieka. Jeśli premier Holandii dzierga niderlandzki raj podatkowy, to też ma prawo, bo jest kumplem pani Angeli, która ma prawo. Jeżeli zaś Polacy próbują pod tym lub owym względem naśladować prawa tych wspaniałych wybranych narodów, to niestety nie mają praw. Komisarka Yourowa z mściwym uśmieszkiem od ręki śle przez TSUE zakaz. Ba, Polacy nie mają prawa nawet tknąć kornika w "swojej" puszczy. Ten kornik należy przecież do spuścizny europejskiej!

Po trzecie, jak wynika z punktu pierwszego i drugiego, nadrzędne zasady Unii Europejskiej są bezwzględnie względne. O relatywności nadrzędnego nade wszystkim mechanizmu warunkowości przesądza bowiem nieustająca zmienność Pax Germanica. Tak było od tysiąclecia, dlatego już wtedy zwykli Niemcy przed nieludzkim wyzyskiem swoich władców masowo uciekali do Polski. Ci ich władcy mają chyba porąbane od zawsze. Czyżby faktycznie inna rasa?


21.11.2020

Bękart Planu Davesa i Marschalla


Nasi wschodni i zachodni przemili sąsiedzi z upodobaniem powtarzali slogan o Polsce jako "bękarcie" Traktatu Wersalskiego, szczególnie wtedy, gdy zbliżał się nieuchronnie termin Drang nach Osten, a od wschodu konieczność "zapewnienia bezpieczeństwa narodowi ukraińskiemu i białoruskiemu". Potem okazało się, że wobec militarnych sojuszów Polski konieczny był, poza Paktem Ribbentrop-Mołotow lub jak kto woli Hitler - Stalin, także Drang nach Westen, a jeszcze później "drangowali" we wszystkich kierunkach róży wiatrów. Klęski niczego Niemiec niestety nie nauczyły, bo Wujek Sam zawsze w XX wieku wyciągał do nich pomocną dłoń.

Winę za to ponosi także... Traktat Wersalski i jego agendy wykonawcze, a właściwie chwiejność czołowych polityków brytyjskich. Obawiali się oni, że po pierwsze, słabe Niemcy stworzą rewolucyjnej Rosji okazję podboju Europy, a po drugie, dilu skomunizowanej Francji z Rosją. Wówczas położenie polityczne Wielkiej Brytanii mogłoby drastycznie się pogorszyć. Tak rzeczywiście być mogło, ale dopiero wojna polsko-bolszewicka zakończona klęską Radzieckiej Rosji w Bitwie Warszawskiej zdezawuowała te lęki. Rozchwianie aliantów brytyjsko-amerykańskich sprytnie wykorzystał minister spraw zagranicznych Niemiec Gustav Stresemann. W efekcie Niemcy, zamiast olbrzymich reparacji w kwocie 130 mld marek, pozyskały 5 mld kredytów w ramach planu amerykańskiego bankiera Charlesa Davesa. Na współczesne pieniądze, to z innymi świadczeniami był z bilion dolarów. Częściowo spłacały nimi nikły procent kontrybucji, a resztę przeznaczały na rozwój i zbrojenia. Co było dalej dobrze wiemy.

Trick ten Niemcy powtórzyły w ramach planu Marschalla. Nawet nie musiały spłacać reparacji Polsce, bo za rządy w Warszawie odpowiadał wówczas na mocy traktatu w Jałcie - Związek Radziecki pod batutą Stalina, który zdecydował sam za kraje, które znalazły się pod sowiecką okupacją, że nie wezmą udziału w konferencji w Paryżu w 1947 roku, gdzie decydowano o planie Marschalla i jego zbawiennych, tylko dla Europy Zachodniej konsekwencjach. Proces Norymberski, po którym zgładzono tylko najbardziej skompromitowanych przywódców Rzeszy, posłużył jako listek figowy dla rychłego zakończenia rozliczeń z setkami tysięcy hitlerowców w niemieckich sądach, policji, organach ścigania, administracji i elitach gospodarczych. Znowu zwycieżyła pragmatyka i uzasadniony zresztą lęk przed Rosją Amerykanów i Anglików. Hitleryzm został wchłonięty do niemieckiego organizmu państwowego, zniknął fizycznie, choć stał się jego "niewypowiadalną" duszą. Nie istnieją cuda, które eliminują takie zaczadzenie całego narodu jakim był hitleryzm w Niemczech.

W ramach "niewypowiadalnych" interesów Niemiec od czasów ich zjednoczenia, czyli wchłonięcia NRD, zaistniał sojusz gospodarczy niemiecko-rosyjski, a właściwie jego powojenna kontynuacja. Tak więc na dzisiaj, mimo fochów sfer rządowych USA, mamy znowu butne, wypasione na amerykańskich dolarach Niemcy, gotowe do aneksji, łamania mniej wygodnych traktatów, a jednocześnie żądne ustanawiania kolejnego Pax Germanica. Celem krótkoterminowym jest aneksja gospodarcza Europy, co odpowiada ambitnemu zadaniu z lat 30-tych minionego stulecia. Cel ten po zmiażdżeniu oporu Polski i Węgier będzie realny, bo gospodarki europejskie wiszą na włosku pod naporem pandemii Covid-19.

Polacy co prawda do niedawna trzymali się dzielnie, ale media przejęte przez koncerny niemieckie, także wskutek indolencji rządów prawicowych, destabilizują sytuację społeczną przy każdej nadarzającej się okazji. Do głosu doszła też V-ta Kolumna, tym razem niekoniecznie narodowości niemieckiej, jak było przed II Wojną Światową, a pozyskana z mniejszości obyczajowych i na drodze różnorakiej korupcji. Koalicja rządząca popełniła także kardynalne błędy po ostatnich wyborach naruszając umowy społeczne w kwestii aborcji i hodowli zwierząt. Wytrąciło to psychikę zbiorową ze stanu parastabilnego (stan z powodu epidemii), co wobec zaostrzenia rygorów życia wywołało narastanie frustracji szczególnie w młodszej generacji. To ostatnie zjawisko występuje w skali światowej w wyniku różnych uwarunkowań (bezrobocie, ograniczenia wolności osobistej etc).

W dobie pandemicznych szantaży, jeśli jesteśmy skłonni zawierzyć teoriom spiskowym, istnieje niezbyt długa lista beneficjentów zdolna do zakupu udatnego wynalazku w laboratoriach broni biologicznej. Tak dedykowanego wirusa jak SARS-CoV-2 można wyprodukować w różnych zakątkach świata jak najbardziej! Potrzebny jest tylko materiał biologiczny w postaci wyselekcjonowanego wirusa (np. SARS-CoV-1), do tego parę wirusów o odpowiednich cechach. Potrzebny jest także skojarzony z potrzebami zleceniodawcy nośnik społeczny dla symulacji naturalnego charakteru epidemii (np. izolowane grupy ochotników lub więźniów dla potrzeb badań i tzw. "siewcy" jako egzekutorzy). Trudno ustalić, czy ci, którzy czerpią korzyści z kowidowej pandemii są ewentualnymi jej sprawcami, bo z pewnością nie są głupcami. W każdym razie tak się zawsze składa, że na ogromie ludzkiej biedy zawsze żerują jakieś organizacje, które czerpią z niej profity. Niekiedy państwowe, niekiedy prywatne koncerny, np. ubezpieczeniowe. Niekiedy zaś organizacje społeczne ukryte pod maseczką charytatywną bądź edukacyjną, których celem jest nie tyle zmiana stosunków własnościowych, ale radykalna zmiana człowieka. A te ostatnie biegają często na niewidzialnej smyczy...


19.11.2020

Widmo Kulturkampfu krąży nad Europą

Po 150 latach Niemcy znowu uderzyli na swoje dawne wschodnie landy, które podbili na spółkę z innymi autorytarnymi reżimami. Wówczas z ruskim carem i wiedeńskim cesarzem. Uderzyli teraz pewnie w rewanżu za 100-letnie wspomnienie 1920 roku, gdy Polacy nie pozwolili komunistycznym hordom ze wschodu połączyć się z rewolucyjnym Berlinem. Zresztą wtedy Węgrzy dostarczyli wyniszczonej i krwawiącej Polsce bezcenną amunicję. Uczciwie mówiąc pomagali też Amerykanie i Francuzi. Gdyby hordy zwyciężyły, to w Europie panowałby permanentny dżihad, tyle, że w jeszcze okrutniejszym sowieckim wydaniu. A może nienawidzą Polaków za klęskę najbardziej czczonego po Bismarcku kanclerza Adolfa, do której przyłożyli się polscy matematycy odkrywając kody Enigmy, dywizjony polskich myśliwców broniące Londynu i czołgiści generała Maczka? Może za ruch oporu w sadystycznie okupowanym kraju i polskie armie na uchodźstwie najliczniejsze spośród sojuszników Aliantów? Za co walczyli i umierali w Norwegii, Francji, pod włoskim klasztorem Monte Cassino, pod Lenino i zdobywając w ciężkich walkach Berlin?

Okazało się, że w ramach poprawności politycznej, tak dla świętego spokoju, Alianci dogadali się z baćką Stalinem. Katem nie tylko polskich jeńców wojennych, ale i 50 lub 100 milionów opornie się komunizujących społeczności. No i oddali mu na wychowanie i edukację ideologiczną Węgrów, Polaków, nawet część Niemców i resztę Europy Środkowo-Wschodniej. Gdy narody tej części Europy niszczonej przez upiory z NKWD i KGB słyszą o renesansie komunistycznych miazmatów w Komisji Europejskiej, w czerwonych ustach niemieckich espedówek, czy belgijskich lub holenderskich libersocjałów, to całkiem słusznie nóż im się w kieszeni otwiera. Zresztą czasy rewolucyjnego komunizmu były okresem także najbardziej wyuzdanego seksu, przy którym obecni aktywiści LGBT+ mogliby się wiele nauczyć w Moskwie lub Berlinie po I-ej Wielkiej Wojnie. Wszechogarniające kurestwo rozpleniło się, co symptomatyczne, bardziej w elitach władzy niż na ulicy. Wszystko już było, tyle tylko, że narody środkowej Europy mają za sobą straszne doświadczenia w pamięci zbiorowej z masowymi gwałtami i mordami, masową dehumanizacją, zamianą kościołów i cerkwi na burdele, magazyny lub muzea ateizmu. Wszystko w sztywnych ramach "wyzwolonych" od religijnych przesądów nurtów ideologii marksizmu-leninizmu, a także niemieckiego nazizmu.

Współcześni Polacy potrafią rozpoznać bolszewickie urojenia niezależnie od tego, czy przychodzą z Moskwy, Berlina, czy Brukseli. Wszędzie się zresztą rodzą, gdyż naiwnych nie sieją. Dlatego, że bolszewizm jest ideologią kuszącą. Tak, jak w grach komputerowych, gdy pojawia wdzięczna dziewoja lub przemiły chłopak, który, gdy jesteśmy najsłabsi, najbardziej zagubieni - zamienia się nagle w psychopatycznego, zgniłego potwora.

Tak też było i z polityką "Kulturkampfu" bożyszcza zjednoczonych Niemiec kanclerza Bismarcka wobec Polaków. Jako stuprocentowy junkier pruski i polityk protestanckich Prus Otto von Bismarck na potęgę próbował germanizować Polaków i zwalczać katolicyzm w ich społecznościach. Ciekawe w nawiązaniu do współczesnej narracji liberalnej jest to, że brutalną "wojnę kulturalną" prowadził on pod hasłami idei tolerancji! Oczywiście u Polaków wywołało to odpowiedni opór, jak to bywa w trzeciej zasadzie Newtona. Nawet w chłopie pańszczyźnianym, nie mówiąc o inteligencji, drzemał buntownik, a ówczesny polski Kościół był mniej rzymski, niż patriotyczny. Podczas erupcji kulturkampfu polski chłop Michał Drzymała, któremu nie pozwolono pobudować domu na własnym skrawku ziemi, przechytrzył pruskie prawo i zamieszkał w zakupionym... wozie cyrkowym. Władze pruskie chciały ten pojazd usunąć, dowodząc, iż wóz stojący w jednym miejscu przez ponad dobę staje się domem. Wobec tego wolny duch Drzymała codziennie przesuwał wóz o ciut ciut, co stanowiło twardy dowód, iż jako pojazd ruchomy nie podlegał on przepisom pruskiego prawa budowlanego.

Warto, by nad heroiczną historią Michała Drzymały pochyliły się cieniste postacie niemieckiej prezydencji UE, gdyż w Polsce, na Węgrzech i jeszcze w paru europejskich krajach żyją wolni ludzie. Nie tak łatwo ich złamie przemoc, czy oszukańcza polityka, zwana notabene w Polsce "oszwabieniem". Tak się jakoś niepolitycznie, ale zapewne nieprzypadkowo przyjęło.

24.10.2020

Hulaj dusza po wyborach, piekła nie ma?

Po ostatnich wyborach prezydenckich mamy 3-letnią pauzę wyborczą i nagle panujący nam Prezes PiS Jarosław Kaczyński dwukrotnie poszedł w ślady znienawidzonego poprzednika i dokonał wolty o 180 stopni. Dotąd tworzył wokół siebie aurę umiarkowanego polityka dalekiego od doktrynerstwa skrajnych obrońców życia poczętego i moralności oderwanej od polskich realiów społecznych. A tu zamiast zająć się pandemią, milionami zagrożonych stanowisk pracy, niesprawiedliwością rozlewającą się z prokuratur i sądów, ogłosił krucjatę ratowania zwierząt hodowlanych oraz płodów ludzkich dotkniętych nieuleczalnymi wadami. Szok i niedowierzanie Polaków, to mało powiedziane...

Pierwszym ciosem w delikatną większość popierającą PiS była ustawa dotycząca sposobu hodowli i sposobu uśmiercania zwierząt hodowlanych. Cios był wymierzony w polską wieś, gdzie znaczna grupa rolników jest powiązana z eksportem zwierząt dotkniętych ubojem rytualnym. Adresatami tego eksportu, o wartości według wiarygodnych szacunków ok. 1,5 miliarda euro, są zachodnioeuropejskie, amerykańskie i bliskowschodnie środowiska arabskie i żydowskie. Eksport ten utrzymywał dotąd wysoką stabilność, co jest szczególnie ważne wobec rynku rozchwianego pandemią. Zaburzając pewność dostaw można utracić bezpowrotnie klientów i wypracowany przez lata kapitał wizerunkowy. Czy stać nas na to właśnie teraz, gdy pod presją koronawirusa próbujemy z trudem utrzymać gospodarkę w pionie?

Drugi cios był równie potężny, gdy Trybunał Konstytucyjny uchwalił, iż należy chronić płody dotknięte nieuleczalnymi wadami genetycznymi. Tłumy młodzieży, które wyległy na ulice w ogólnopolskiej czerwonej strefie, być może dopiero uświadomiły doktrynerom, że poszli na wojnę z większością społeczeństwa. Nie tylko z lewicą, czy eks-elitami, ale zdecydowaną większością młodej polskiej populacji. Także wierzących i zwolenników ochrony "życia poczętego". Bo tu nie chodzi o ochronę tych, którzy będą podtrzymywali życie społeczne, ale raczej - traumę społeczną.

Ochrona patologicznych form płodów ludzkich, mimo odwoływania się do nauczania Św. Jana Pawła II w tym względzie, nie przekonuje z kilku powodów.
Po pierwsze, jeśli narzucamy doktrynalnie rodzicom zajmowanie się przez 24 godziny dziennie istotą z góry skazaną na cierpienie, która nieuchronnie musi umrzeć lub trwać na granicy życia miesiącami, latami lub choćby dniami lub tygodniami, z którą najczęściej kontakt mają iluzoryczny, jest narzucaniem im społecznej roli męczeństwa. Cierpienia ponad siły, które może znieść tylko święty. Nasuwa się pytanie, czy zgodnie z ustawą każdy Polak będzie musiał, potencjalnie i realnie, być świętym? Niezależnie od swojej laickości, orientacji, czy woli? Często bronię na tych łamach praw polskich katolików przed libertyńską ideologią dehumanizacji kultury, ale na takie plewy nie dam się nabrać!
Tak więc, po drugie, o ile można być męczennikiem z własnej woli, to prawne narzucania tego całym rodzinom, często wychowującym już inne, zdrowe dzieci, byłoby drastycznym naruszeniem ich praw humanitarnych. Praw przysługujących zarówno rodzicom, jak i tym innym dzieciom, które są im materialnie, wychowawczo i uczuciowo odbierane przez przymusową koncentrację uwagi i świadczeń na dziecku skazanym na bliską, nieuchronną śmierć.
Po trzecie, nierozwiązany pozostaje tragiczny los dzieci porzuconych, niechcianych, z nieuleczalnymi wadami. Jakimś rozwiązaniem tego dylematu moralnego byłoby zobowiązanie się do adopcji takich istot przez rodziny aktywistów życia poczętego pod organizacyjną i finansową opieką hufców duchowieństwa polskiego Kościoła lub Kościołów. Jednak znając te środowiska dość dobrze zdaję sobie sprawę, że to totalna utopia. Ani duchowieństwo, ani owe rodziny nie uniosłyby tego ciężaru.
W innym przypadku bowiem państwo polskie musiałoby pobudować liczne szpitale/hospicja-umieralnie dla wykładniczo rosnącej populacji nieuleczalnie chorych.

Skoro więc legislatorzy tworzą utopijne projekty, zatem do czego zmierzają? Obawiam się, że do wielkiego błędu w sztuce politycznej. (sjw)

24.04.2020

Komisaryczne odbijanie palmy

Komisja Europejska nie zamierza podejmować kwestii wyborów prezydenckich w Polsce w ramach procedury art. 7 traktatu - poinformował rzecznik KE Christian Wigand. Wczoraj odmienne stanowisko przedstawił komisarz ds. sprawiedliwości Didier Reynders. (za Onet.wiadomości)

Przyznam, że próba kwestionowania terminu i formy wyborów prezydenckich w Polsce, zarówno przez opozycję skonsolidowaną wobec PiS, jak i liberalno-lewicową frakcję w Komisji Europejskiej, wydaje się i straszne, i śmieszne. Dokładnie jak w ludowym rosyjskim powiedzonku: „żyzń eto kak tigra jeb...t': i smieszno, i straszno, i prijatnosti nikakoj”...

Po pierwsze, komisarz Reynders (emanacja "zielonego" obecnie Fransa Timmermansa) próbuje wciągnąć KE w wojnę ideologiczną z Polską, a praktycznie z całą grupą Wyszehradzką. Dawniej nazywano to wojnami religijnymi. Niedługo będą nie tylko walczyć z Polską, gdyż ingerencja Unii w wewnątrzne reguły demokracji wzburzyć może prawie wszystkich jej członków. No, może poza Niemcami i ich halabardnikiem Holandią, które stoją za szczuciem zbyt "samorządnych" członków UE. Czyżby zapowiadało to nową wojnę 30-letnią?

Po drugie, od paru lat wspomniana liberalno-lewacka jaczejka w Komisji, z uporem godnym lepszej sprawy, zwalcza konserwatywno-solidarystyczno-chrześcijański rząd w Polsce. Po to, by przywrócić władzę potulnego wobec RFN ugrupowania Donalda Tuska, słynnego z afer gospodarczych, które okradły budżet Polski na kilkaset miliardów euro. Warto zauważyć, że niesamowity awans polskiej gospodarki w ostatnich paru latach dokonał się po odsunięciu od władzy nieudaczników i patronów złodziejskich mafii. Zaś pospiesznie ewakuowany przywódca tej bandy otrzymał z rąk cesarzowej Angeli insygnia "papierowego" wodza Europy, a potem Partii Ludowej, której przydomek należałoby pisać w cudzysłowie. No, chyba, że odwołujemy się do pojmowania "ludowości" z czasów III. Rzeszy?

Po trzecie wreszcie, równie kompromitujący poza intencją jest czas, kiedy Reynders chce przywracać "sprawiedliwość" w Polsce. Tak naprawdę chodzi o blokadę wyboru prezydenta Dudy na drugą kadencję w konstytucyjnym terminie. Sam pomysł opozycji jest iście makiawelistyczny, stosując wątpliwe kruczki prawne chce wymusić na rządzących ogłoszenie stanu wyjątkowego, bo uniemożliwiłoby to wybory. Szkoła Timmermansa?

Czas obecny, to kolejna kompromitacja Unii. Po chaosie migracyjnym, mamy żółwią reakcję na pandemię zagrażającą całej Europie. W sytuacji epickiej tragedii Italii i Hiszpanii, a także reszty kontynentu. Na tle rzezi w innych krajach, rząd Morawieckiego w Polsce wykazał się wybitną roztropnością i zdolnościami zażegnania kryzysu. I na to, niby sęp, rzuca się z ingerencją Didier Reynders, by Polska nie wybrała głowy państwa i w szczycie pandemii stoczyła się w chaos wojny domowej. Zaiste diabelski pomysł. W czasach wojny za coś takiego łobuz zapłaciłby głową, ale w Unii, jak dotąd, świńskie numery były swoistą normą. Obawiam się, że kosztowną, gdy idzie o wizerunek UE w oczach większości Polaków, dotąd najbardziej prounijnej nacji w Europie. W dodatku, z tego podszytego ideowym seksem zapału Reyndersa raczej należy się spodziewać "prijatnosti nikakoj", bo w sondażach akcje partii opozycyjnych lecą na łeb na szyję...

Europa oczekuje od aparatczyków KE przebłysków mądrości, jak przystało w trudnych czasach, a nie inicjowania partyjnych wojenek między lewicą a prawicą, czy obrony vat-owskich gangów przez unijny establishment.

29.01.2020

Stara postfaszystowska demokracja Unii a młody polski solidaryzm

Demokracje zachodniej Europy wyrosły po II. Wojnie Światowej na żyznej glebie niemieckiego faszyzmu i radzieckiej wersji komunizmu.

Starym elitom totalitarnej dyktatury z lat hitleryzmu, prawie od razu po wojnie, przywrócono "należne" miejsce na uczelniach, w sądach, czy administracji państwowej. Wynikało to, po części, z panicznej obawy, że porządek jałtański ustalony przez trio Stalin-Roosevelt-Churchill potrwa co najwyżej kilka lat, a potem nastąpi inwazja Armii Czerwonej na poharataną Europę Zachodnią.

Drugi ważny powód wynikał z eksterminacji starych elit o liberalnej proweniencji ideowej. W Niemczech, Francji, Belgii i Holandii, biedni i nadmiernie zasymilowani, którym nie udało się wyemigrować, zostali społecznie wykluczeni, a większość aszkenazyjskich Żydów mogła uciec jedynie przez kominy niemieckich obozów koncentracyjnych. W okupowanej Polsce, w połowie przez hitlerowskie Niemcy, a w drugiej - przez równie totalitarny Związek Radziecki, obydwa reżimy z okrutną determinacją tępiły elity intelektualne. Profesorów uniwersytetów, oficerów, księży, artystów, wybitnych prawników. Ażeby przetrwać ten zły czas, poeta Zbigniew Herbert, światowej sławy matematyk Stefan Banach i kilkuset profesorów uczelni wyższych karmiło na swoim ciele wszy w Instytucie Badań nad Tyfusem Plamistym Rudolfa Weigla we Lwowie. Na szczęście dla nich hitlerowcom bardzo zależało na szczepionkach dla potrzeb frontu wschodniego, gdy niedawni alianci obrócili się przeciw sobie w 1941 roku.

Po drugiej wojnie nie tylko Amerykanie, ale także Niemcy, czy inni zachodni Europejczycy, intensywnie przywracali do łask naukowców, prawników lub urzędników hitlerowskiego oraz innych prohitlerowskich reżimów. Poza Polską, gdzie taki się nie wylągł. Radziecka Rosja twórczo wykorzystywała ich w skolonizowanym przez siebie NRD, gdzie nie tylko KGB i Stasi korzystały z usług hitlerowskich kadr. Henry Leide w książce „Auschwitz i służba bezpieczeństwa Stasi" pokazuje że początkowa determinacja względem zbrodniarzy z Auschwitz minęła na początku lat 50-tych, a wschodnioniemiecka policja polityczna chroniła byłych nazistów wykorzystując ich jako tajnych współpracowników. Totalitarne kadry migrowały do sądów i na uczelniane katedry nauczając zasad prawa setki tysięcy studentów. Tym samym totalitarna mentalność zdenazyfikowanych "z marszu" faszystów na Zachodzie i wyniesionych na uczelniane katedry kagebistów na Wschodzie zatruła nieokreślone liczbowo, choć widać gołym okiem - wielkie rzesze europejskich prawników. Warto zauważyć, że do najwyższych urzędów władze wynosiły już wtedy najwierniejszych z nich pod fasadą praw konstytucyjnych, czy praw człowieka przysługujących każdej kreaturze w myśl neoliberalnego prawa! Ten prąd wznoszący obowiązuje, rzecz jasna, także w Unii jako Matrix-ie, gdzie małe państwa oddają swoją suwerenność na rzecz wielkich.

Do masowego powrotu elit funkcyjnych w różne struktury państwa konieczne było jednak społeczne przekonanie o ich niewinności i rzetelności. Ugruntowywano więc mit, że owe elity działały na rozkaz Adolfa Hitlera i jego najbliższego otoczenia. Wierzono, że społeczeństwo niemieckie nie miało możliwości sprzeciwienia się rządom dyktatora (zob. J. Korte, Kriegsverrat..., Berlin 2011, 27.25.12.2019, za S. Fikus, Trudny spadek..., IH PAN Warszawa 2013).

Na drugim krańcu tej ogólnoeuropejskiej tradycji kulturowej, a w tym i prawnej, sytuuje się obecna elita władzy w Polsce. Kultywuje ona doktrynę solidaryzmu społecznego, a została zaszczepiona w skali masowej w chrześcijańskiej wersji przez polskiego papieża Jana Pawła II. Demokracja szlachecka obejmowała w Polsce większą część społeczeństwa niż na Zachodzie i jest znacznie starsza niż jej tradycja we Francji, Prusach, czy nieszczęsnej Rosji, gdzie nie było jej wcale. Jednak idee solidaryzmu chrześcijańskiego dostały szansę, by zatriumfować politycznie w Polsce dopiero od kilku lat. W tym sensie, demokracja ufundowana na jego gruncie jest znacznie młodsza od "starej" postfaszystowskiej i postkomunistycznej demokracji opartych o przemoc, fałsz i łamanie prawa pod szyldem neoliberalizmu, bądź rzekomego socjalizmu.

Niestety, sprawowanie demokratycznej władzy przez lud/naród w makronowskiej Francji, tak się ma do liberalnych idei rewolucji francuskiej, jak przerdzewiały, śmierdzący spalinami volkswagen-garbus do głęboko ludzkich zapisków Anny Frank i nadludzkiego poświęcenia dla innych rotmistrza Witolda Pileckiego. Praktyka często wypacza idee, ale fasadowy neoliberalizm Unii jest raczej liberfaszyzmem, czyli hybrydą seksu zbiorowego całych pokoleń faszystów, stalinistów i libertynów. Frankenstein przy tej zaburzonej doktrynalnie hybrydzie, to dobrze ułożony dżentelmen.

Od KGB do życzeń wigilijnych Władymira Putina

Stosunki polsko-rosyjskie osiągnęły dno po rosyjskiej okupacji wraku polskiego samolotu rządowego po 2010 roku. Rosja, jak jaszczur z Comodo, pod pretekstem badań nie chce lub nie może wypuścić go z zakrzywionych zębów. Przedtem w pogoni za hitlerowską machiną wojenną zwycięska Armia Czerwona doszczętnie splądrowała ziemie od Bugu po Odrę, od przemysłu po skarby kultury, a następnie przez prawie 50-lecie okupowała ustanowioną przez przymierze Stalin-Churchill-Roosevelt Polską Rzeczpospolitą Ludową. A że Polska jako PRL nie była suwerennym państwem, o tym doskonale wiedzieli towarzysze nostryfikowani przez Moskwę jako polscy przywódcy - Gomułka, Gierek, czy Jaruzelski, którym co rusz wygrażano z Kremla radziecką inwazją i zrobieniem porządku "po sowiecku". Czyli po kagebowsku kula w łeb, obóz karny na Syberii, lub tortury, aż do zmiany poglądów.

Przed Wigilią Świąt Bożego Narodzenia w Moskwie wystraszono się nową strategią USA, która postrzega zagrożenia głównie ze strony Rosji i Chin. Ruszyła zatem lawina propagandowa wymierzona w najwierniejszego sojusznika Amerykanów. Nie są nim bynajmniej Niemcy, ani Izrael, bo kraje te bronią jedynie swoich beneficjów, udzielanych im przez potężną Amerykę, głównie w sferze obronnej. Gdyby nie pomoc USA Izrael nie byłby potęgą militarną, a Niemcy nie podbiłyby gospodarczo i politycznie Europy.

Łatwo się zorientować, że owym najwierniejszym sojusznikiem United States jest Polska, gdyż to ona padła ofiarą zastępczej agresji Rosji w wyniku konwersji strategii wroga przez USA. Ciekawą ponadto jest metoda ataku propagandy rosyjskiej na Polskę. Otóż opiera się ona w całości na notatce ambasadora Polski po rozmowie z kanclerzem Niemiec A. Hitlerem w ... 1938 roku. Z dyplomatycznej notatki wynika, że kanclerz Niemiec próbował na rok przed wybuchem II Wojny Światowej, za pośrednictwem polskiego dyplomaty, skłonić rząd Polski do stworzenia wspólnego z III. Rzeszą frontu przeciwko bolszewickiej Rosji, a pod koniec rozmowy roztoczył wizję przesiedlenia społeczności żydowskiej z Europy Środkowej do kolonii w Azji i Afryce. Fascynujące jest to, że koncepcja ta była w pełni zgodna z licznymi strategiami wykluwającymi się w dominującym wówczas w społeczności Żydów środkowoeuropejskich ruchu syjonistycznym, gdzie istotą pomysłu było skolonizowanie określonego terytorium. Nic dziwnego, że polski ambasador J. Lipski skwitował ten, jakże humanitarny plan nawiązujący do żydowskich marzeń o niepodległości, oceną, że Polacy zapewne pobudowaliby kanclerzowi Niemiec pomnik, gdyby ten projekt udało mu się ziścić. Jak pokazała historia, Polacy, w przeciwieństwie do Rosji, nie poszli na żaden pakt z III. Rzeszą, ani własnym kosztem, przy obojętności Sowietów - na masowe mordy Żydów organizowane z upodobaniem przez hitlerowców na podbitych terytoriach.

Antyamerykańska furia Władymira Putina przejawiła się więc w tym, że interpretuje on relację z dyplomatycznej rozmowy drugoligowego dyplomaty abstrahując od jej historycznego znaczenia, gdyż projekty opuszczenia zabiedzonych po kataklizmie I. Wojny regionów Europy były wówczas bardzo popularne wśród niezamożnych Żydów ze wschodniej i środkowej Europy. Nawet w hitlerowskiej retoryce nie było wtedy mowy o eksterminacji ludności żydowskiej, a jedynie o dobrowolnym umieszczeniu jej w zamorskich koloniach.

Pragnę ponadto przypomnieć Panu Prezydentowi W. Putinowi, że Polska w przeciwieństwie do Reichu i Sowieckiego Sojuza nie dysponowała w owym czasie żadnymi koloniami lub podbitymi krajami w Afryce i Azji. Niemcy zaś o zwrot kolonii właśnie się dopominali, a Rosjanie nałogowo podbijali ościenne kraje - jak najbardziej z powodzeniem! Tylko, że od Polaków w 1920 roku dostali bolesnego kosza i to jest ta skaza na polityce historycznej Rosji, której Kreml nie może Polakom wybaczyć...

29.11.2019


Postępowy liberfaszyzm III. Tysiąclecia

Północnoatlantyckie elity polityczne, finansowe i kulturalne wyznają dość przedziwny zlepek ideologii, który nazwiemy postępowym liberfaszyzmem.
Ażeby bezpodstawnie nie stygmatyzować świętych współczesnego świata, jak zwykle, w paru zdaniach, spróbujemy to wykazać.

Po pierwsze "fałszywa demokracja". Czy widział ktoś lud lub naród u władzy w Europie? Przez całe dziesięciolecia wszędzie rządzą emisariusze korporacji prawniczych, którzy z kolei są mężami zaufania miliarderów, koncernów i oczywiście zakorzenionej biurokracji. Jacy ludzie opanowali życie polityczne i gospodarcze krajów środkowo-wschodniej Europy? W Polsce na przykład, czy nie był to bankierski "kurier idei" J. Sachs i jego przyboczny halabardnik Balcerowicz? Któż nadał ryt "dziedzictwu Solidarności"? Śmiech na sali. Trio Jaruzelski - Wałęsa - Kwaśniewski, czyli przeszczep tkanki mózgowej z PRL-u.

Po drugie, "demagogia społeczna". By rządzić, trzeba najpierw ludowi porządnie zamącić w głowach. Stąd w nazwach i programach partii same oszustwa, "ludowość" w partii kontrolowanej i finansowanej przez bankierów i tuzów przemysłu, czy "liberalizm" jako przykrywka neonazizmu i neostalinizmu.
Czy w ostatnim dziesięcioleciu zdarzył się wam dzień bez wiodącego fejkniusa? Być może są tacy szczęśliwcy, którzy nie śledzą polityki lub wszechobecnego marketingu. Czy słowa "wolności obywatelskie" i "wolność wyznania" znaczą coś dla chrześcijan, jeśli z błogosławieństwem cesarki Europy Angeli na ulicach rządzą bojówki wpuszczonej tu dziczy z islamistycznym nakazem dżihadu?
Może chodziło o zastraszenie zrewoltowanych narodów? Tylko, że Polacy, Węgrzy i Czesi się nie poddają i nie chcą islamskich bojówek? Ej tam, liczą, że jakoś podstępem i szantażem ich zgniotą, od czego są instytucje UE, parlamenty, trybunały, komisje, fundusze... Mają na eurożołdzie setki agentów z tych krajów. Niektórym zaoferować mogli nawet posady europosłów, czy ciepłe posady w europartiach, np. "Ludowej", gdzie słowo "lud" oznacza raczej "lód" w koktajlu.
Czy pochody opłacone przez G. Sorosa profanujące symbole katolicyzmu, to metoda normalizacji społecznej homoseksualistów? Bzdura, przecież to ma odwrotny skutek. Czy "latarnicy" i "latarnice", w postaci rozlazłych k(...)rwiszonów po amsterdamskich kursach w dzielnicy Czerwonych Latarni, to wymarzeni edukatorzy naszych dzieci? Czy liberalistyczna wolność słowa, w świetle Karty 1 i Karty 2, coś jeszcze znaczy?

Po trzecie, "nacjonalistyczny imperializm". Wojen w Europie Niemcy, Holendrzy, czy Francuzi nie wygrywają już czołgami i brygadami grenadierów SS. Owszem "Charlemagne" istnieje w wymiarze politycznym i gospodarczym, choćby w przymierzu Macron-Merkel. Nie nazywają tego broń Boże "nacjonalizmem", ani "imperializmem". A jednak pod błękitną flagą Unii Europejskiej, tak niebieską jak flaga hiszpańskiej Falangi, polscy rolnicy dostają dużo mniejsze dopłaty do nierentownej produkcji, niż Niemiec, Francuz, czy Holender? Hitlerowscy faszyści identycznie dowartościowywali swoich robotników i rolników, gdy przeobrazili ludność Polski w darmową siłę roboczą.
Tyle, że zachodni farmerzy trochę za bardzo się spaśli zdaniem Wodzów UE, więc teraz im trochę obetną pod pretekstem troski o klimat. Klimat poprawi się o 3 promille, bo Chiny, Indie i Ameryka mają to w d...pie. Dosłownie i w przenośni. Wprawdzie farmerzy oponują, że najwięcej CO2 i metanu wydzielają tuczniki z brukselskich organów władzy, ale trudno im się przebić z narracją wobec wszechwładnej propagandy UE, tak samo pokrętnej jak za Jozefata Goebbelsa. W każdym razie należy tu docenić samokrytyczną ocenę v-przewodniczącego Franciscusa Timmermansa, który być może zechce po sobie posprzątać, gdyż z walki z Polską przerzucił się na walkę z klimatem.

Zapytacie, liberfaszyzm to jasne, ale czemu "postępowy"? Odpowiem pytaniem, a czy słowa w tym najlepszym z możliwych ustrojów jeszcze coś znaczą?

16.10.2019

Pyrrusowe zwycięstwo

Pyrrus król Epiru walczył w III wieku p.n.e. z Rzymem. Po wygranej bitwie pod Ausculum w roku 279 p.n.e. na komplementy swoich dowódców odpowiedział: „Jeszcze jedno takie zwycięstwo i jesteśmy zgubieni".
*
Dokładnie to samo mógłby powiedzieć swojej gwardii Jarosław Kaczyński po wyborach parlamentarnych. Cóż z tego, że stary lis solidarnościowej polityki jeździł z konwencji na konwencję, co z trudem wytrzymywali znacznie młodsi dworzanie. Efektowne i tłumne zjazdy przypominały zanadto obrazy z PRL-u i brakowało tylko słynnego gierkowskiego "Pomożecie?".
*
Bilboardy i "gadające urzędowe głowy", to najdroższe i równocześnie n a j m n i e j skuteczne media oddziaływania społecznego. Ciekawe, jakiż to Wallenrod wcisnął PiS-owi tak archaiczny charakter kampanii? Do pozyskiwania elektoratu spoza twardego pnia służą obecnie własne lub zaprzyjaźnione media społecznościowe czy portale. W tym świecie PiS okazał się bezradny jak niemowlę. Krzykiem rozpaczy obozu okazała się znerwicowana blogerka z kręgów sądowych i jeżdżący pisakiem po komunie nadpobudliwy red. Rachoń. Zero koncepcji. No, może poza nieco niszowym "W tyle wizji", ale jedna jaskółka w tej bezpticzy umysłowej wiosny nie czyni.
*
Nie radząc sobie kompletnie w sferze mediów społecznościowych, kręgi rządowe walczyły równie nieskutecznie, albo przy pomocy zarobionej prokuratory, albo kilku publicystów i socjologów w TVP. Notabene, są oni całkiem do rzeczy i przyzwoici, ale przecież przyzwoici nie są stworzeni do odpierania hejtu...
*
Do tego partia wykuta wg wzorca "oblężonej twierdzy" nie wytworzyła dotąd skutecznych mechanizmów kontroli wewnętrznej, ani kooptacji. System patriarchalny może się sprawdzać w skali gminy, a nie państwa. Dlatego afery wykorzystane skrzętnie przez opozycję, które nadwerężyły "anielski" wizerunek dobroczyńców z PiS. Poza tym do partii rządzącej przykleja się zawsze tłum cwaniaków i klakierów, bo co im szkodzi kadzić pisowskim ideowcom za duży "kasz"?
*
Reasumując - by przejąć rząd dusz na większą skalę nie wystarczy:
- zabrać bogatym oraz średnio zarabiającym i dać biednym;
- zabrać ludziom starego reżimu i dać "swoim";
- transmitować na okrągło uroczystości partii rządzącej, msze święte i przemówienia.
Wszystko można, ale trzeba to robić z umiarem. I smakiem.


15.09.2019

Pedalizacja wolności słowa

W czasach XX-wiecznych reżimów opresyjnych kategoria wolności słowa nie występowała. Wolno było jedynie wypowiadać się w duchu nakreślonym w komunikatorach. Prawdę czerpano więc ze stalinowskiej "Prawdy" lub tyrad Wodza niemieckiego narodu Panów. Prawda o rzeczywistości była traktowana "per pedes", a więc kopana, deptana lub miażdżona buciorami czekistów i ss-manów, a następnie penalizowana rękami zblatowanych sędziów. Określimy to jako pedalizację wolności słowa.

Po drugiej wojnie światowej w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych alergicznie traktowano ideologię komunistyczną i faszystowską. Pod różnymi pretekstami likwidowano i marginalizowano ośrodki szerzące idee nazistowskie lub komunistyczne. Nie wszystko pod rządami prawa dało się załatwić legalnie, więc wiele akcji przeprowadzono przy udziale służb specjalnych, najemników mafijnych lub z tych "wolnej ręki". Odpuszczono sobie pod tym względem kraje Europy Środkowej i Wschodniej oddane przez Amerykę w pacht Wielkiemu Sowietowi.

Usunięcie konkurencyjnych ideologii spowodowało nieokiełznany rozkwit liberalizmu, którego podstawowym totalitarnym mechanizmem był wytrych "poprawności politycznej". W uproszczeniu można go określić jako przyjęcie bez dowodu, czyli a'priori niektórych tez, a wykluczenie innych z nimi sprzecznych. Czyli, np. apriorycznej tezy, że wszystkie rasy ludzkie posiadają te same atrybuty intelektualne. Dyrektywa poprawności politycznej nakazywała odrzucać wszelkie wyniki naukowych badań, które o tym nie świadczą. Dziwić może w tym kontekście ignorowanie analogicznej dla ewolucji problematyki ras zwierząt hodowlanych. A także perspektyw inżynierii genetycznej, gdzie możliwa staje się reprodukcja wzorców rasowych lub podgatunków wyspecjalizowanych, np. robotników, prostytutów, czy wzorcowych bandytów.

Przykład masowej produkcji, w wolnym liberalnym społeczeństwie, prostytutów bądź prostytutek, prowadzi nas do kwestii poprawno-politycznej definicji wolności słowa. Posługując się terminologią prof. Aleksandra Nalaskowskiego, jeśli wykluczymy "pogwałcenie" kulturowe wartości chrześcijańskich przez ekscesy dopuszczalne w środowiskach LGBT+, to faktycznie elgebetowcom wolno wszystko.

Chrześcijanie wracają tym samym do kategorii znanej z czasów Nerona, a pełnoprawnymi obywatelami i właścicielami Polski są ci, którzy władni są kategoryzować polityczno-poprawną wartość słowa. Na przykład menedżer kultury Joanna Scheuring-Wielgus i rektor Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, biotechnolog prof. Andrzej Tretyn. Na marginesie, Mikołaj Kopernik, gdyby żył współcześnie, nie lękałby się sądów papieskich, lecz raczej sankcji spedalizowanych osądów. Pomijam tu skojarzenia z rozwydrzonym"pedalstwem", bo soroszowskie rozmontowanie tradycyjnej rodziny jest tylko celem etapowym, a głównym jest zniszczenie, lub jak kto woli, pogwałcenie tradycyjnych pojęć. Wówczas "skołowanymi" ludźmi łatwiej będzie rządzić. W dodatku w aureoli prawa i praworządności.

13.08.2019

Od "czerwonej" do "tęczowej" zarazy

Co łączy trzy totalitarne ideologie XX wieku? Są nawet zasadnicze różnice, ale też i zasadnicze podobieństwa. Zajmę się tu naszkicowaniem dogmatu idei "wolnej miłości", a raczej "wolnego seksu".
- Hitlerowski faszyzm nie był nigdy zbyt pruderyjny, a w okresie II. Wojny Światowej wręcz obsesyjnie próbował napędzać produkcję zagrożonej "rasy aryjskiej" w specjalnie powołanych rozmnażalniach SS. Gdyby homoseksualny przywódca niezwykle brutalnych 2,5 milionowych bojówek SA Ernst Röhm podjął udaną próbę przewrotu przed Nocą Długich Noży, to nastąpiłaby zapewne radykalizacja socjalistów, być może drastyczne ograniczenie władzy kapitału, a także uwolnienie seksu z burżuazyjnych ograniczeń, w szczególności z promocji rodziny.
- Komunizm w pierwotnej wersji po rewolucji marksistowskiej w Rosji rozpoczął przewrót w sferze obyczajowej od gloryfikacji swobody seksualnej. Komisarz ludowy do spraw opieki społecznej Aleksandra Kołłontaj stanowiła wzorzec swobody oszałamiając towarzyszy liczbą zmienianych partnerów.
Jeszcze w latach pierwszej wojny światowej tę byłą kochankę Trockiego uwiódł internacjonalizm bolszewików. Program Kołłontaj miał szczytne cele, zakładał bowiem wyzwolenie kobiet, nie tylko ekonomiczne, ale także psychiczne. Temu właśnie miała służyć wolna miłość, do której kobiety powinny się przygotować ćwicząc „gry miłosne” lub „erotyczne przyjaźnie”. Według sekskomisarki tylko związki bez zobowiązań mogły uchronić specyfikę osobowości kobiecej w świecie stłamszonym przez mężczyzn. Wszelkie opcje seksualne, w tym zdepenalizowane wówczas - związki homoseksualne, miały służyć wyzwoleniu człowieka z okowów burżuazyjnej bigoterii.
W celu deprecjacji rodziny Kołłontaj dostosowała ustawodawstwo, rozwód można było załatwić w kilka dni. W propagandzie ukazywano zalety wolnych związków, gdzie czysty pociąg płciowy dominował nad sztywniactwem tradycyjnych postaw. Jednak większość przywódców radzieckiej rewolucji, z Leninem na czele, nie okazała się aż tak "nowoczesna" i po kilku latach przykręcili "śrubę" dostrzegając spustoszenie moralne zwłaszcza wśród młodzieży. Niezależnie od tego, rozpad rodziny, rozpasanie seksualne połączone z alkoholizmem i narkomanią, to we współczesnej Rosji niechlubny spadek po tamtych czasach.
- Panseksizm, (określenie własne, nie mylić z panseksualizmem), to ideologia narzucania innym swej orientacji seksualnej. Do połowy XX wieku, panseksizm był najczęściej domeną grup heteroseksualnych, zaś od lat 60- i 70-tych XX wieku homoseksualiści opanowali wiele wpływowych środowisk i przez to stał się dla nich ważnym narzędziem walki marketingowej, a nawet politycznej - o dusze wyborców. Wprawdzie mniejszości seksualne (lesbijki, geje, biseksualiści, transgenderyczni) funkcjonowały mniej lub bardziej jawnie od czasów antycznych, to dopiero kulturowa rewolucja młodzieży z 1968 roku odkryła je dla heteroseksualnej większości. Początkowo sklepy i kluby gejowskie (później LGBT) robiły biznes na narzędziach do uprawiania seksu szybko, wszędzie i z każdym, to jednak po epidemii AIDS nastąpił szok, że radosne "bzykanie się" może skończyć się tragedią. Zmieniono nieco wyzwoloną formułę i obecnie modniejsze od zalotów "na motyla" stało się tworzenie związków stałych, pararodzinnych. Jednak przez brak naturalnego lepiszcza, czyli własnych dzieci, związki te są mało odporne na rozpad. Stąd dążenie działaczy LGBT, by pełnoprawnie członkowie ich ruchów mogli adoptować cudze dzieci, bądź uzyskać je na drodze in vitro. Radykalne ruchy LGBT są na kursie kolizyjnym z chrześcijaństwem, judaizmem, a także z islamem, więc mimo obfitego finansowania radosnych parad i prowokacji wolą one ograniczyć front walki do najmniej wojowniczych ich zdaniem wrogów, czyli chrześcijan.

Można by sądzić, że rządzenie za pośrednictwem seksualności człowieka skończyło się, gdy odcięto łby komunizmu i faszyzmu, a tu niczym Wańka-wstańka wyrasta kolejny łeb smoka. Nie jakiś paskudny czerwony lub brunatny, ale atrakcyjnie barwny, pełen postaci, no, może trochę sztucznie uśmiechniętych i nie wiadomo czym rozbawionych. Jednak przyciąga młodych z ponurackich szkół i skłóconych rodzin. Da się ich przeszkolić na bojowych janczarów.

31.07.2019

Radość ostrzału Westerplatte

Po ustawowej utracie Westerplatte na rzecz Polski prezydent Dulkiewicz nie poddała się agresorom. W 80-tą rocznicę rozpoczęcia ostrzału polskiej załogi na Westerplatte 1-go września punktualnie o 4:45 stawi się tam wraz z niemiecką delegacją, by mogła ona zademonstrować "poczucie odpowiedzialności za trudną historię ich ojców i dziadków".

Czuję jednak pewien niedosyt informacyjny, bo nie wiadomo:
1. co oznacza dla Republiki Federalnej "poczucie odpowiedzialności za trudną historię", czy poczucie potrzeby pełnej rekompensaty za terror, zagładę i grabież, czy znowu jakieś udawane gesty i trochę pary w gwizdek?
2. czy niemieccy goście, to urzędnicy fundacji, tj. główni beneficjenci pozorowanego pojednania Republiki Federalnej z wasalną do niedawna III. RP?
3. czy Gdańsk ugości kombatantów plutonów egzekucyjnych z Piaśnicy Wielkiej i eksterminatorów polskiej inteligencji ze Stutthofu?
4. czy "trudna historia", to cytując v-prezydenta Gdańska, "złe słowo Polaka", który złośliwie odmówił Niemcowi Gdańska i korytarza do Prus Wschodnich?

Dalej też nie było jaśniej: "Na godz. 15.00 zaplanowano »marsz życia«, czyli radosny pochód który rozpocznie się nieopodal Teatru Szekspirowskiego. Stamtąd uczestnicy marszu przejdą pod Bramę Zieloną, gdzie zaplanowano koncert, tańce i wspólne świętowanie". Nie wiadomo więc:
1. czy wśród uczestników świętującej wybuch II Wojny delegacji niemieckiej znajdzie się miejsce dla zintegrowanych erytrejczyków oraz grup tanecznych z berlińskich parad równości?
2. czy na platformach pojawią się radosne grupy rekonstrukcyjne weteranów bojówek Volksdeutscher Selbstschutz, jakże aktywnych wówczas SS-Standartenführerów i mocnej w Danzig organizacji NSDAP?
3. Czy przewidziano, w ramach wspólnego świętowania i bratania się, wznoszenie tak popularnych onegdaj okrzyków "Sieg heil"?

Powyższe niejasności niewiele rozjaśniła późniejsza wypowiedź twitterowa Pani prezydent.
"Aleksandra Dulkiewicz? @Dulkiewicz_A
W zgodzie budować przyszłość - takie przesłanie pojednania, w imię doborsasiedzkich relacji, szukania tego co łączy, a nie tego co dzieli - popłynie z @gdansk w 80 rocznicę wybuchu II wojny 1 września, przyjedzie kilkuset Polaków, Niemców, Żydów... #Westerplatte #badzmyrazem"

Pomijając problemy pani Dulkiewicz z dysgrafią, bądź dysleksją, bądź splątaniem w komunikacji interpersonalnej, można wnioskować, iż "przesłanie pojednania popłynie z Gdańska, gdyż przyjedzie kilkuset Polaków, Niemców i Żydów".
Niestety nie wydaje się to takie proste. W 1939 roku przyjechało wszak do Polski nie kilkuset, ale kilka milionów Niemców, a przecież efekty takiego "budowania wspólnej przyszłości" naprawimy, jak dobrze pójdzie, dopiero za następnych kilkadziesiąt lat...

24.07.2019

Marsz, marsz LGBT+!

Manifestacji pod Neptunem w Gdańsku zorganizowanej przez trójmiejskich licealistów przyświecało hasło "Strefa wolna od stref". Hasło wymyślił Paweł Lęcki, nauczyciel II Liceum w Sopocie. W trakcie swojego wystąpienia nawiązał on do wydarzeń w Białymstoku, gdzie w weekend uczestnicy Marszu Równości zostali zaatakowani przez grupę kibiców. "Uważam, że wszyscy ludzie są ważni. Ci ludzie, którzy bili, którzy nienawidzili też są ważni. Dlaczego? Bo oni się bardzo boją. Bo nienawiść i agresja wynika ze strachu. Ten strach jest na różnych poziomach i płaszczyznach". (za Onet. Trójmiasto)

Nauczyciel Paweł Lęcki niestety zaraża umysły swoich uczniów ryzykownym idealizmem. Bowiem rzeczywistość społeczna ma charakter strefowy, w strefach działają narody i rodziny, państwa i organizacje państw, np. Unia Europejska. Ba, nawet samorządy, czego bijącym w oczy przykładem jest gdańska mafia, jednocząca jak każda porządna mafia samorządowców, sędziów, deweloperów, no i rzecz jasna mafiozów, że pominę dziesiątki tysięcy szeregowych i ich krewnych, co sprzyja nie tylko sukcesom wyborczym. Z tego co widzimy, mafia ta stara się wybić na niepodległość, co należy uznać za zjawisko prawidłowe, bo opresyjny resort ministra Ziobry bardzo utrudnia lokalną przedsiębiorczość.

Sęk w tym, że Freie Danzigretta chce się wybić pod skrzydłami naszego zachodniego sąsiada, który pokojowo podbijając co bogatsze strefy (Warszawa, Gdańsk, etc.) pragnie odkręcić sojusz poliyczny Polski z USA i przywrócić organiczną, odwieczną przyjaźń polsko-niemiecko-rosyjską (czyta się od końca!). Zaś w ramach polityki regionalnej - być może nawet Prusy, i to bynajmniej nie w "Królewskiej" wersji.

Pozory świadczą, iż agentem wyznaczonym do zwalczania prawicowego rządu w Polsce jest socjalista, ale to raczej ideologiczna przykrywka dla zmylenia Amerykanów. Tak naprawdę Fransowi Timmermansowi nie chodzi przecież o żadną demokrację, co widać na przykładzie apoteozy hiperrepresyjnych rządów przez skomunizowaną - francuską, holenderską, czy niemiecką burżuazję. A ponieważ, jak już wiemy, kapitał ma jak najbardziej narodowość, więc, tak naprawdę, w owych wybranych enklawach trwa walka o to, czy będzie to "strefa wolna od Polski". Po prostu o to, czy polski rząd będzie miał prawo mieszać się do dekretów superkomisarek w typie Pań Dulkiewicz i Gersdorf, a także analogicznych ideowych klonów.

Powiem jednak, że idea licealnego profesora ma ręce i nogi, mimo że obciążona jest skazą "pięknoduszyzmu" (przepraszam filologów). Piękne wszak byłoby, gdyby przebrani za cyrkowych klaunów aktywiści gejowscy i kibice Jagiellonii pokazywali sobie na paradach znak pokoju. Tyle, że to niemożliwe. Profesor słusznie zauważa, że za frustracją kibiców drzemie lęk. Może boją się o swoje i cudze dzieci, bo w latarnikach i latarnicach postrzegają utajonych pedofilów wylegających na ulice w kolorowych szatkach, by zwabić obiekty swojego pożądania? Może ci rzekomi klauni chcą zniszczyć Kościół Katolicki idąc śladami wodzów Reformacji tępiących ogniem i mieczem katolickie plemię? Rzecz jasna i vice versa. Niestety lęki te nie podlegają perswazji, bo przecież w imię aprobaty dla tych przebierańców światowe koncerny wyrzucają już nieprawomyślnych Polaków z pracy. LGBT+-owska prawomyślność polegać ma zatem na totalitarnym przymusie pod groźbą utraty zatrudnienia, wtrącenia do więzienia i innych represji. Czy dziwne jest to, że zamieszki wybuchły w Białymstoku, gdzie Czeriezwyczajka, Gestapo i NKWD na zmianę ukatrupiały polskich patriotów? Czy dziwne, że przejawiają, być może, irracjonalny lęk o swoją ojczystą wiarę i swoje rodziny?

Reasumując, jako mniejsze zło postrzegam strefy i getta duchowe, które pozwalają nam żyć zgodnie z własnym sumieniem, a także pozwalają na to innym. Nie oznacza to, rzecz jasna, pochwały kultur getta lub apartheidu, ale jeśli chronią one tożsamość i rozwój jednostek i grup, to nie wrzucajmy wszystkich siłą do jednej komuny!

19 czerwca o 21:42 ·

Jak traktować zwyrodniałych przestępców - wyrozumiale, czy rozumiejąc z kim mamy do czynienia? Pisałem o tym przed paru laty i przytaczam, bo problem niestety znowu wraca.

04.01.2014

Zbrodnia i kara - niedowład analitycznego myślenia

Gdyby wsłuchać się w gaworzenie polityków, to można by odnieść wrażenie, iż mamy do czynienia z dalekowzrocznymi mędrcami. Każdy z nich jest skłonny zasypywać słuchacza słusznymi refleksjami "ogólnego zastosowania". Na przykład dla większości ważny jest "pokój społeczny" bynajmniej jednak nie dlatego, że burdy i chaos zatrują życie maluczkim, ale dlatego, iż niepokoje mogą usunąć ich z posad. Nie lubią też "nadmiaru kontroli społecznej" i to też nie z powodu jej destruktywności, ale dlatego, że przejrzystość jest zabójcza dla ciemnych interesów. Kulą u nogi wszelakich kanciarzy robiących wielkie kariery polityczne nie jest więc dedukcja, bo tę można dopasować i oswoić, by wyprowadzić dalekosiężne wnioski. Z reguły debaty telewizyjne polityków wygrywają nie ci, którzy mają rację, gdyż ich dedukcja przebiegała prawidłowo, lecz ci, którzy wpletli do rozumowania oszukańcze tricki.

Ratunkiem mogłaby stać się analiza rzeczywistości i kontrowanie przeciwnika argumentami z poziomu faktów. Tu jednak czyha bardzo niebezpieczna pułapka, gdyż atakować można izolowanymi lub incydentalnymi faktami. Przykładem może być sytuacja rodzinna kierowcy-mordercy, który spowodował wypadek pod wpływem alkoholu lub narkotyków. W dyskusji nad modyfikacją prawa, które uwzględniałoby odebranie sprawcy auta, jako kary dodatkowej, słusznie jednak stwierdza się, że może to stanowić uszczuplenie praw rodziny sprawcy, a więc prowadzić do ukarania osób niewinnych.

Prawidłowym punktem wyjścia analizy w takich sytuacjach jest dyskomfort sprawcy przestępstwa. Kara, w obecnie obowiązującym systemie wymiaru sprawiedliwości, jest niezwykle uproszczonym narzędziem eliminacji przestępcy z życia społecznego. Prawodawstwo "surowe" serwuje ucinanie rąk złodziejom, chłostę, a także wyroki śmierci. Tego typu kary można odnaleźć w tak różnych systemach prawnych, jak północno-koreański, chiński, irański, czy amerykański (w niektórych stanach). Zachodnia Europa narzuciła z kolei w swojej strefie wpływów system "łagodny" obliczony na resocjalizację przestępców. Zakłada on z góry, że przestępca jest takim samym człowiekiem jak jego ofiara, tyle, że posiada "zepsuty" mechanizm psychiczny, który można i wręcz należy naprawić na koszt podatnika. W jednym i drugim systemie ukaranie przestępcy prowadzi nieuchronnie do "ukarania" jego rodziny, szczególnie wtedy, gdy jego ofiarami nie byli członkowie tej rodziny i gdy znajdowali się oni pośród beneficjentów jego działalności zawodowej, a także przestępczej.

Wracając jednak do głównego problemu, czyli właściwego wymiaru kary wobec sprawców ciężkich przestępstw, należy najpierw poddać skrupulatnej analizie to, co przynosi dyskomfort tego typu przestępcy. W tym miejscu trzeba od razu ze smutkiem stwierdzić totalną klęskę "łagodnego" prawodawcy, a także "cywilizowanego" europejskiego społeczeństwa. Otóż sprawca "ciężkich" przestępstw, to zazwyczaj nieuleczalny psycho- lub socjopata, więc pobyt w więzieniu wśród podobnych sobie traktuje zazwyczaj jako okazję do samokształcenia i rozwoju swoich bandyckich sprawności. A to co deklaruje w ramach resocjału można spokojnie włożyć między bajki. Oczywiście izolacja od potencjalnych ofiar jest dla niego dyskomfortem, ale przecież łagodzi to nadzieja na wcześniejsze wyjście za "dobre sprawowanie".

Czy istnieje zatem jakaś kara, która nie przynosiłaby zbytnio ujmy pięknoduchom z Brukseli, czy Strasburga, a równocześnie stanowiłaby uciążliwość w leniwym i ukwieconym multimediami codziennym życiu więziennym zbrodniarzy. Otóż istnieje taka wysoce skuteczna metoda resocjalizacji po którą wobec prawdziwych zbrodniarzy europejskie prawodawstwo praktycznie nie sięga. Jest to ciężka lub niebezpieczna praca, a w przypadku odmowy podjęcia - alternatywa - praca przymusowa, albo utrata kolejnych przywilejów. Zbrodniarz mógłby wówczas cząstkowo spłacać szkody społeczne, które wyrządził, a nie tylko żyć na koszt ogólny, w tym także swoich ofiar lub ich rodzin.

Oczywiście, zawsze istnieje ewentualność, że ów przymus ciężkiej pracy sprawi, niezrozumiałą dla "normalsów", satysfakcję takiemu dysfunkcjonałowi etycznemu, ale przynajmniej łatwiej to będzie nam przełknąć.



27.05.2019

7 plag, które dobiły Koalicję Europejską

Katastrofę wyborczą KE poprzedził cały korowód błędów:
1. Styl komunikacji frontmena KE Grzegorza Schetyny - cwaniacki i pozbawiony elementów treściowych z przesadną demonstracją uzębienia. Jego antagonista w tym starciu Jarosław Kaczyński popełniał błędy erystyczne, m.in. tworzył nadmiar zawiłych zdań i wtrącał pretensjonalnie "przemądrzałe" zwroty w wiecowych mowach. Mimo to na tle rywala był znacznie bardziej rzeczowy i wiarygodny w kwestii świadczeń socjalnych i obrony Polaków przed zagrożeniami.
2. Rajdy Donalda Tuska i Fransa Timmermansa mogły być uznane jako interwencja Niemiec za pośrednictwem biurokratów UE w wybory w Polsce. Podobny delikt Tusk popełnił wspierając brytyjskie aspiracje Jana Antony'ego Vincenta-Rostowskiego, zwanego też Jackiem Rostowskim.
3. Klimat konwencji KE, szczególnie na tle konkurencyjnych miłośnie płomiennych monologów Roberta Biedronia, przywodził na myśl raczej horrory z udziałem zombi.
4. Nadmiar przeterminowanych polityków, którzy wręcz gwarantowali niemożność progresji poziomu życia "zwykłych" ludzi.
5. Zmasowana kampania przeciwko księżom pedofilom, często odbierana jako metoda poniżania wierzących, a nie - wybiórcze oczyszczanie Kościoła Katolickiego.
6. Wizja Koalicji jako chaotycznie sklejonej zbieraniny, a nie spójnej drużyny wyznającej jednakowe wartości.
7. Nieelastyczne i nieadekwatne reakcje na cykl prosocjalnych decyzji rządu Mateusza Morawieckiego.

05.05.2019

Powrót Tuska na białej ... świni

Polityczni wrogowie PiS tęsknie wyglądali "kambeku" byłego premiera, gdyż jego następca Grzegorz Schetyna nie spełnia ich nadziei. O ile Schetyna jest demiurgiem małych gierek partyjnych, takich jak wchłonięcie Nowoczesnej, to zupełnie nie radzi sobie jako strateg i główny politruk PO, gdy nie ma karteczki ze ściągą.

Przeciwnie Tusk. Słuchacz nie znajdzie wprawdzie w jego przemowach głębszych myśli, ale za to sporo kąśliwych zaczepek, co stało się solą współczesnej polskiej polityki. Agresywne stereotypy przeciwników są wręcz jądrem światopoglądu politycznego elit liberalnego elektoratu i zdziesiątkowanej lewicy, a w odwróconej formie funkcjonują po drugiej stronie polskiego Wielkiego Kanionu, czyli w obozie zjednoczonej prawicy. W przemówieniach Jarosława Kaczyńskiego jest podobnie, wiele połajanek kosztem rzeczowych argumentów. Być może mowy obydwu partyjnych przywódców układają wybitni piarowcy z kiepskim bagażem wiedzy profesjonalnej? Z braku sensownych koncepcji nieszczęsnym analitykom pozostaje analiza bon motów, które zaostrzają podziały w rodzinach, firmach i ... podczas świąt.

W jaskrawej formie polegał na tym występ przedmówcy prezydenta UE Donalda Tuska w audytorium Maximum Uniwersytetu Warszawskiego. Ów przedmówca i organizator red. Leszek Jażdżewski cieszył się wsparciem finansowym „Open Society Foundations” założonej w 1993 roku przez George’a Sorosa i niemieckiej Fundacji Naumanna założonej w 1958 r. przez byłego (?) nazistę Theodora Heussa. Salę wynajęto bez przeszkód na dzień 3 Maja, a więc w koincydencji z państwowymi obchodami święta państwowego. Niestety zamiast na białym koniu, Tusk wrócił raczej na białej świni, jeśli sięgniemy po brutalną retorykę red. Jażdżewskiego.

Czemu aż tak krytycznie postrzegam polityczne forum na Uniwersytecie Warszawskim? Moim zdaniem:
1. Ostre, wręcz brutalne ataki Jażdżewskiego na polski Kościół Rzymsko-Katolicki miały na celu nie tylko "podlizanie" się antykatolickim gustom sponsorów, ale także zastraszenie środowisk katolickich. Pokazały jak agresywne mogą być ataki wobec wszelkich form kultu, takich jak spotkania katechetyczne, modlitwy w miejscach publicznych, czy procesje.
2. Drugim ważnym celem ataków Jażdżewskiego było skontrastowanie wizerunku Tuska, który miał wystąpić w roli "dobrego" policjanta. Tusk wprawdzie też korzystał z negatywnych skojarzeń z politycznymi przeciwnikami, ale dla kontrastu - aluzorycznych i wygładzonych. Miało to kreować wizerunek Tuska jako męża stanu, by zatrzeć wykrzywioną z nienawiści twarz wroga PiS-u. Bardzo dużym błędem był jednak kuriozalny, wulgarny i głupi dowcip Tuska o miejscu Węgier w Europie, zwłaszcza jeśli wygłasza go prezydent Unii Europejskiej. To nie było przejęzyczenie, ale świadomie zadany złośliwy cios. Ukazał on mentalność Tuska na poziomie przywołanej przez Jażdżewskiego chlewni.
3. Organizacja powyższych występów jako wykładu na szacownym Uniwersytecie, którego doktorat mam zaszczyt posiadać, napełniło mnie obawami.
Po pierwsze, że quasi-liberalne bogate konsorcja Zachodu próbują nam sprzedać w ramach paranaukowej farsy ten sam mix domu publicznego z ulicznymi bójkami i rewoltami, które obserwujemy od dawna we Francji. Płatni agenci wpływu zawsze się znajdą i nie chodzi bynajmniej o biskupów, gdyż targowiczan onegdaj było wielu i to różnorakiej orientacji.
Po drugie, frontmenem tej akcji jest Donald Tusk - "kreatura" Angeli Merkel, osadzony przez nią na fotelu prezydenta UE, a więc delegat i realizator mocarstwowej polityki Niemiec. Niestety od tysiąclecia nie jest to polityka zbieżna z interesem Polski. "Kreatura" w rozumieniu kard. Richelieu, to w skrócie "wytwór, instrument". I nawet jest mniej ważne, czy Donald T. wraca na białej, czy utytłanej świństwami świni. Za przeproszeniem tych miłych zwierząt. Ważniejsze są dyrektywy z którymi przybywa tu jako emisariusz.

02.04.2019

Los primitivos

Do podjęcia tematu "prymitywy" skłoniły mnie dwa przypadki. Pierwszy, to samotna walka o rehabilitację zdrowotną żołnierza rannego w Afganistanie, drugi policjanta, któremu obniżono emeryturę w ramach ustawy dezubekizacyjnej. W Policji stał się symbolem. Rozbił mafią pruszkowską, zwerbował „Masę”, likwidował największe hurtownie amfetaminy. Prawdziwy charakterniak, który raz po raz igrał ze śmiercią. Dla PiS stał się zbrodniarzem. Podpadł pod ustawę dezubekizacyjną, choć z ubecją nigdy nie miał nic wspólnego. Wystarczyło, że przed upadkiem PRL podjął naukę w Szkole Oficerskiej w Legionowie. http://nszzp.pl/aktualnosci/onet-legendarny-policjant-walczy-o-emeryture/
Z kolei żołnierz padł ofiarą systemu prawnego. Po wyjściu ze szpitala sam zorganizował sobie rehabilitację i kolejne operacje kolana. Weteran z Afganistanu domagał się zadośćuczynienia od Skarbu Państwa w wysokości kilkuset tysięcy złotych, ale Sąd Okręgowy w Warszawie oddalił jego powództwo z uwagi na przedawnienie. - W przypadku ofiar wypadków okres przedawnienia ich roszczeń wynosi 20 lat, a ministerstwo twierdzi, że w przypadku weteranów ten okres wynosi tylko trzy lata. Naszym zdaniem to niesprawiedliwe - stwierdza radca prawny weterana. (http://www.tvn24.pl)

Dwa przypadki, niby różne, ale jakże podobne pod jednym względem - wręcz socjopatycznej obojętności państwa wobec tych, którzy to państwo ochraniali. Którzy bronili jego wartości, choć nie zawsze rozumieli dlaczego. Dlaczego wartością jest system polityczny Polski Ludowej, a także dlaczego trzeba zwalczać ten, a nie inny odłam islamistów. Transformacja ustrojowa wykluczyła większość ludzi peerelowskiej "ochrany" z życia politycznego i obcięła im drastycznie emerytury. Mimo, że ich splot z polityką był często nieświadomy lub prawie żaden. W przypadku wojskowego poharatanego w Afganistanie mamy brak odpowiedzialności liberalnej III RP za decyzje udziału w misjach zagranicznych. Po prostu grający w "gałę" tuskowcy nie przewidzieli ofiar w Iraku i Afganistanie, a kaczorowcy - że, ten, czy ów policjant lub bezpieczniak w swoim pojęciu służył nie "totalitaryzmowi", ale temu państwu. Z prostego powodu, że nie było wtedy innego polskiego państwa. Nawet tak złodziejskiego jak Trzecia Rzeczpospolita.

Jako zaprzysięgły, wręcz biologiczny, antytotalitarysta na różne sposoby zwalczałem totalitaryzm, i w PRL-u, i teraz też robię krecią robotę w III. oraz IV. RP. Dlatego, że jest to w moim najgłębszym przekonaniu złośliwy rak drążący rozmaite systemy i co ważne - niezależnie od ustroju! Włączyłem analizy totalitaryzmu do pracy doktorskiej z cybernetyki społecznej na początku lat 80-tych. Było to wtedy cokolwiek wywrotowe, ale ówcześni "zybertowicze" mnie nie dopadli, bo liczył się akurat opór ludu na ulicach, w stoczniach, czy kopalniach, a nie urojenia intelektualne. Dopadli później już w Trzeciej RP, ale pal ich licho.

O ile jednak w PRL-u, wskutek traumy lat stalinizmu, dostrzegano negatywne praktyki totalitarne, to współcześni królowie Trzeciej i Czwartej wersji RP jakby zatracili czujność pod tym względem. Odnoszę wrażenie, że albo nie rozumieją mechanizmów tamtych czasów, albo rżną głupa ślizgając się na stereotypach. I tworzą system, który "wypluwa" niechciane, niepotrzebne miliony jednostek bez cienia minimalnej refleksji. Używając do tego bardzo prymitywnych, nieempatycznych i niehumanitarnych filtrów.

19.02.2019

Park Jurajski Israela Katza

Żydzi mają wybitne predyspozycje medialne, o czym świadczą choćby liczne nagrody Pulitzera, Oskary, a także tysiącletnie sukcesy w bankowości. Niektórzy twierdzą, że za tymi sukcesami zawsze stoją duże pieniądze, ale nie da się ich przecież zdobyć bez okręcenia sobie klienta wokół palca. Oczywiście, wybitne predyspozycje wymagają dobrej szkoły, a nawet tresury od małego, co jest losem niemal każdego żydowskiego berbecia. Taka kultura, bynajmniej nie można mieć tego za złe.

Obecnie urabianie opinii publicznej przestało być domeną talentów lub profesjonalistów, a bierze się za to każdy, kto prosto od rozrzucania gnoju trafi do polityki. Tyle, że rozrzuca teraz gnój nie widłami lecz ustami. W ramach kampanii wyborczej zajął się tym premier Izraela Netanjachu, amerykańska dziennikarka Marschall oraz właśnie namaszczony przez swego premiera minister Katz. Łączy ich nie tylko żydowska tożsamość, ale i niefrasobliwy stosunek do obyczajów. W świecie dyplomacji przyjęło się, że na konferencji międzynarodowej nie atakujemy gospodarzy spotkania, bo to jest tak, jakby gość zrobił kupę na środku salonu. W kulturalnym towarzystwie każdy niechcący może puścić bąka, ale to nie powód, by minister Katz podnosił ten obyczaj do rangi racji stanu. Być może puszczanie gazów bawiło jurajskie gady lub niemieckich nazistów, ale izraelski minister od dyplomacji operujący rasistowskimi stereotypami, to odkrycie godne Oskara.

Podczas wywiadu w izraelskiej tv świeżo powołany minister dyplomacji Izrael Katz zabłysnął cytatem z izraelskiego premiera nazywanego przez Izraelczyków "szczerym kłamcą": "Icchak Szamir, któremu Polacy zamordowali ojca, powiedział: Polacy wyssali antysemityzm z mlekiem matki".

Poza dość swobodnym traktowaniem prawdy i fałszu, zarówno sam Icchak, jak i jego ojciec Szlomo, bardzo przyjaźnie odnosili się do dwóch największych totalitaryzmów XX wieku. Prawdziwe nazwisko Icchaka Szamira to Jeziernicki, jego ojciec nazywał się Szlomo Jeziernicki. Jezierniccy mieszkali w miasteczku Różana (białoruskie - Rużany), wśród ludności żydowskiej, białoruskiej i polskiej. W powiecie tym (spis z 1921 r.) dominowali Białorusini - 47%, Polacy stanowili 31% populacji, a Żydzi 18%. Resztę stanowili Rusini, "miejscowi", Niemcy, Rosjanie, Litwini, Łotysze, Czesi, Finowie, a także Tatarzy, Amerykanin, Bułgar, Chińczyk, Francuz, Ormianin i Włoch. Icchak Jeziernicki urodził się w 1915 r. Przyszły Szamir po szkole w Białymstoku, i przerwanych studiach w Warszawie, wyjechał w 1935 r. do Palestyny. Tam też oddał się działalności terrorystycznej z motywów syjonistycznych.

Ojciec małego Icka Szlomo Jeziernicki w okresie rządów polskich był właścicielem garbarni. Wspierał szkołę żydowską i był bardzo aktywny na rzecz syjonizmu. Na propozycję nauki jezyka polskiego w szkolach protestował, tak jak inni syjoniści, twierdząc, że my nie potrzebujemy tego jezyka, mamy swoją wlasną kulturę, że kiedy sie tu urodzili, to nie bylo tu żadnej Polski. W dniu 17 września 1939 roku po zajęciu Różany, a także całej tej części Polski przez wojska sowieckie na mocy Paktu Ribbentrop-Mołotow, miejscowi Żydzi z entuzjazmem przejmowali polskie domy, instytucje i majątki, a mianowani nadzorcami z ramienia władzy komunistycznej wykazywali brutalną nadgorliwość wobec pozostałych nacji. Polaków wywożono wtedy w bydlęcych wagonach na Syberię lub na pustkowia Kazachstanu.

Chana Kirshstein wspomina, że po po wkroczeniu Niemców ustanowili oni w Różanie Judenrat spomiędzy notabli miejscowej społeczności. Był wśród nich Szlomo Jeziernicki (Shlomo Jezrenisky). Judenrat mianował żydowskich policjantów, których pracą była realizacja zarządzeń niemieckiej władzy i poleceń Judenratu. Siedziba Judenratu mieściła się w wielkiej synagodze. W dniu 2.11.1942 ghetto w Różanach przeniesiono do większego, w Wołkowysku, na terenie byłych koszar, gdzie komuniści sowieccy stworzyli poprzednio obóz dla polskich jeńców i skąd wysyłano Polaków w głąb Związku Radzieckiego. Miejsce Polaków, prześladowanych przez Sowietów za polskość, wysłanych gdzieś na stepy, na głód i cierpienia, zajęli więc Żydzi gnębieni przez Niemców za komunizm i żydowskość.

Po wielu, wielu latach swoją opowieść o losie ojca I. Szamir postanowił zaprezentować łamiącym się głosem w Knesecie podczas Dnia Pamięci Holocaustu (10 maja), w roku, kiedy świat patrzył na Polskę z większą sympatią i uwagą niż zazwyczaj - 1989.
"Mój ojciec, Szlomo Jeziernicki, który uciekł przed odjazdem pociągu do obozu śmierci, podczas gdy szukał schronienia pomiędzy przyjaciółmi we wsi, w której dorastał, oni, jego przyjaciele z dzieciństwa, zabili go" powiedział Szamir łamiącym się głosem". (https://www.salon24.pl/u/nick/527988,ojciec-premiera-izraela-i-szamira-byl-czlonkiem-judenratu)

Jak uciekł z obstawionego przez gestapowców pociągu tuż przed jego odjazdem, jak dostał się do oddalonej o 50. km. miejscowości? O jakiej wsi mówi Szamir, skoro Różana, nią nie była? Czemu raz mówi, że zabili go łopatami, a ponoć innym razem, że żydowskim zwyczajem go ukamienowali? O jakich przyjaciołach mówił? Przecież nie o Polakach, których jako rasowy syjonista nie znosił? A jeśli faktycznie ucieczka i dramatyczna śmierć miały miejsce, to fakt, że Szlomo Jeziernicki był aktywnym członkiem Judenratu sprawującego, m. in. pieczę nad policją żydowską, wskazuje, że grono jego wrogów obejmowało ukrywających się w okolicy Żydów (Marek Wierzbicki, Fronda 2007). Może zabili go za zdradę żydowscy dawni przyjaciele, a może jeszcze inni pokrzywdzeni przez niego z narodowościowego tygla w tym regionie?

Warto też nadmienić, że z dokumentu dyplomatycznego z 11.01.1941 r. wynika, że grupa Sterna, której członkiem był Shamir-Jeziernicki, oferowała niemieckim nazistom "sojusz wojskowo-polityczny w zamian za pomoc w stworzeniu niepodległego państwa", ale Hitler nie przyjął oferty. Wśród najbliższych współpracowników Sterna, który podpisał ten dokument był Izaak Jeziernicki, syjonista z Podlasia, znany w Palestynie jako Icchak Szamir. (Yisraeli, "The Palestine Problem in German Politics, 1889-1945", University). Stern gotów był nawet udzielić III Rzeszy pomocy w przejęciu kontroli nad Palestyną pod warunkiem utworzenia tam państwa żydowskiego. Dlatego w 1942 r. został zastrzelony przez brytyjską policję jako obcy agent.

Świat wojny i agresji przybliża ludzi do obrazu gadów jurajskich. Ciekawe, czy minister Katz o taką rolę Izraela będzie zabiegał w swoich dalszych działaniach dyplomatycznych?


10.02.2019

Kujda, czy bujda?

W piątek "Gazeta Wyborcza" poinformowała, że Kazimierz Kujda - prezes Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej i były wiceprezes spółki Srebrna - był zarejestrowany jako tajny współpracownik PRL-owskich służb, a w SB nadano mu pseudonim "Ryszard". (wiadomosci.gazeta.pl)

Okazało się, że akta współpracy z SB jednego z najbardziej zaufanych ludzi przywódcy państwa wegetowały w zbiorze akt zastrzeżonych. Nikt nie wie, kto je tam umieścił i dlaczego. Tym bardziej, że kandydat się zbytnio nie opierał i podpisał papiery dobrowolnie. Parę razy mi i mojej rodzinie grożono, bo nie chciałem podpisać takiej deklaracji. Niektóre z gróźb były wiarygodne. Po 1968. "czynniki" odwołały mnie błyskawicznie z funkcji, gdy kolegium studenckiego pisma "Konfrontacje" wybrało mnie redaktorem naczelnym. W moich aktach IPN-u nie ma śladu, ani o uwięzieniu w 1968 (tylko o areszcie), ani o kolejnych groźbach na przesłuchaniach, ani o wystąpieniu w Kazaniu, gdzie pojechałem za Zybertowicza, gdy mówiłem (łamanym rosyjskim:) studentom i profesorom miejscowego uniwerku o rewolucji społecznej JPII, czy wystąpieniu dla profesorów Uniwersytetu w Lipsku o prawdopodobnym zwycięstwie "Solidarności" rok przed upadkiem muru berlińskiego. Wtedy za mniejsze sprawy można było "beknąć". Ksiądz Popiełuszko też tylko mówił. Jedna z ikon cichej opozycji, bardzo szanowany profesor z Lipska, zaprosił mnie potem na kawę i zapytał, co sądzę o współdziałaniu Polaków i Niemców (z NRD). Z tych czasów zostały mi więc nie tylko wspomnienia gróźb, ale i późniejsze zaproszenie Lecha Kaczyńskiego z okazji 40-lecia Marca, i trochę pożółkłej makulatury. Do tego w mojej teczce IPN pusta teczka z numerem nieznanej sprawy. Piszę o tym, jako przykładzie faktu, że krasnoludki jednym wyczyściły kartotekę, by mogli rządzić, a innym czyszczą teczki z bliżej nieznanego powodu.

Uważam się za typowego polskiego inteligenta, który zawsze czuje się zobligowany do protestu przeciwko społecznej nieprawdzie. Tak było, gdy awanturowałem się i darłem koty z bezpieką w marcu 1968 jako zbuntowany student KUL, czy dziesięć lat później jako członek zrewoltowanej "poziomo" organizacji PZPR w UMK. Nie zdradzę psychologicznej tajemnicy, gdy wspomnę, że ci, którzy teraz "drą mordę" o wrednych komunistach, zdrajcach narodu etc., wtedy siedzieli jak trusie. Albo ich jeszcze nie było, a więc nie bardzo chyba wiedzą o czym perorują. By zrozumieć przypadek pana Kujdy, przywołam moje wspomnienia z uczelnianego stażu w DDR. Czy można było wtedy być agentem tajnej służby zagranicznej PRL i nie szkodzić inwigilowanym osobom?

Pewnego razu w Lipsku przyszedł do mnie jako kierownika polskiej grupy jeden z kolegów w osobistej sprawie. Powiedział, że naciskają go, by pracował dla służby i wtedy dadzą zielone światło na Zachód, na czym mu bardzo zależało z rodzinnych powodów. Nigdy w takich okolicznościach nie można było mieć pewności, czy to nie jakaś prowokacja, ale zapytałem go, czy jest w stanie poradzić sobie z tym, że kogoś może skrzywdzić. Bo cele i metody tajnych organizacji to kwestia ich pragmatyki, a nie naszych pobożnych życzeń. Przecież nie powiedzą kandydatowi na agenta, że chcą kogoś zniszczyć. Przeciwnie, przywołają motywacje patriotyczne, albo humanitarne, bo rzadko kto da się uwieść nieszlachetnymi motywami.

Tak więc, z jednej strony, PRL był wtedy jedynym państwem reprezentującym Polskę i udział w legalnych przedsięwzięciach był poniekąd obowiązkiem obywateli tego państwa. Z drugiej strony, istnieje coś wyższego, etos obywatelski, by pod przykrywką obywatelskich obowiązków nie robić świństw. A to jest już z reguły poza sferą naszego organizacyjnego wtajemniczenia. Ja kilka razy odmówiłem podpisania tej deklaracji, bo nie miałem pewności, co zrobią anonimowi pracownicy aparatu bezpieczeństwa z moją wiedzą. Pana Kujdę przekonano, że robi to dla dobra Polski. Cóż, kwestia zaufania. Osobiście nie miałem podstaw, by uwierzyć w tę narrację, nawet w późnych latach stanu wojennego, gdy system był już na krawędzi rozpadu. A nawet, gdy negocjowano ratowanie tyłka przy okrągłym stole. (sjw)

05.01.2019

Licencja na zabijanie made in Poland (odsłona 1)

W pewnym nieco podupadłym mocarstwie licencję tę miał Agent 007. W dzisiejszym liberalnym do bólu korzonków świecie ma ją bez mała każdy łapserdak. Wymieńmy zatem, tak od ręki, tych władców naszego nędznego żywota z saudyjskim następcą tronu na czele. Ale przecież i w Polsce co rusz słychać o dokonaniach władzy, co to tego lub owego wykończyła. Niekoniecznie poprzez fizyczną likwidację. A więc do rzeczy.

Na czele idą, rzecz jasna politycy i samorządowcy. Większość z nich, to wyjątkowe i zakłamane łapsy, które gotowe są wyłgać się z każdej, choćby przed chwilą składanej przysięgi. W Polsce Tuska najświętsze obietnice programowe łamano z reguły tuż po wyborach. Stąd wolty Trzaskowskiego, bo to taka kopia Tuska, tyle, że mniej cwana. W obozie Jarosława Kaczyńskiego jednym z niewielu poza podejrzeniami jest sam Jarosław K., jak chce postrzegać jego wizerunek G. Schetyna po wyborach. Tylko nie wiadomo za co miałby go skazać, bo ów żyje jak mnich, a decyzje podpisują jego ludzie. Ale Schetyna ma za sobą sądy, które uniewinniają typa za to, że podał policjantowi fikcyjne nazwisko. Bo niby, zdaniem sądu, młody policjant powinien wiedzieć kto to jest Frasyniuk.

Tu osobista dygresja. Pamiętam dobrze czasy stalinowskie, gdy mojego ojca wyrzucono z posady kierowcy ciężarówki za odchylenie mikołajczykowskie. Przymieraliśmy z głodu, dopóki ojciec nie znalazł roboty w miasteczku odległym o kilkadziesiąt kilometrów. Potem, za Gomułki dowalono mu domiary za to, że władza dorwała mnie w marcu 1968 roku i nie chciałem "współpracować". Kilka lat później ten pracowity rzemieślnik umierał na roka pozostawiwszy matce podomiarowe długi w spadku. Z kolei w 1993 roku mnie wywalili z pracy w uniwerku za to, że nie napisałem szemranych ekspertyz. Zrobił to prorektor UMK, który ponoć obiecał je pewnym służbom. Ponieważ byłem jednym z zaledwie dwóch doktorów, którzy w tejże Alma Mater kierowali prestiżowymi badaniami w Centralnym Problemie Badań Podstawowych, drugi był na fizyce, hunwejbini z Unii Wolności wykonali prowokację. Zamieścili w Gazecie Wyborczej paszkwil skreślony ręką toruńskiego redaktora, a prywatnie syna tego prorektora. Potem mnie chłopak przeprosił twierdząc, że te bzdety, które napisał, m.in., że mój ojciec był wysokim partyjnym aparatczykiem, przekazali mu dr Roman Backer i dr Mirosław Żelazny, z kręgu doradcy obecnego Pana Prezydenta, wówczas chyba magistra, Andrzeja Zybertowicza oraz docenta Wincławskiego. Nie piszę tego, by się skarżyć, bo mi to powiewa, ale by pokazać co się działo z ludźmi niepokornymi, którzy nie ssali śmietanki z wymion podsuniętych przez władze.

A gdzie są, i byli ci, którzy tworzyli tzw. licencjonowaną opozycję? Oczywiście, zawsze mają lub mieli się świetnie. Mogą spokojnie bredzić o swoich zmyślonych dokonaniach. W IPN-ie nie ma nic, wiem, bo ostatnio sprawdzałem, czy mają nazwiska tych, co na mnie w słusznie minionych czasach donosili. Zero, null, teczuchna wyczyszczona do spodu, ale nic to, przypadkiem się dowiedziałem od znajomych. Ha, ha... A jeszcze w 2008 roku kancelaria Lecha Kaczyńskiego zapraszała mnie na 40-ste obchody marca 1968. Pewnie pomylili nazwiska, bo kancelaria p. Dudy na 50-lecie już nie popełniła tego błędu i zaprosiła prawdziwie zasłużonych. Bo chyba chodzi prawda, że tak powiem "o prawdę"?

W wielu przypadkach areszty "opozycyjnych licencjatów", lub nakazy ścigania, miały ich uwiarygodnić w oczach prawdziwych konspiratorów. Gdyby w nie wierzyć, to Sowiecki Sojuz powinien upaść czerwony ze wstydu, gdy mały Władzio Frasyniuk odbijał w przedszkolu na bibułce pierwsze antykomunistyczne hasła. Dostają polityczne posady w radach nadzorczych, dodatki za walkę z komuną, kilkusettysięczne odszkodowania za tygodniowy pobyt w więzieniu. Ja siedziałem 3 doby w marcu 1968 dopóki mnie nie wykupili księża z KUL-owskiego konwiktu, a w więzieniu Centralnym początkowo zamknęli nas w nieopalanej celi i bardzo wiarygodnie straszyli zimą w Bieszczadach. Mnie straszyli już po wyjściu na przesłuchaniu, że ojciec dostanie domiar, a matkę wykopią z marnej posady urzędniczki i połowicznie dotrzymali słowa. Bo ojcu rypnęli domiar. Czyli powinienem zakosić z 200-300 tysi. O nie kochanieńki, ty nie jesteś na naszej liście wypłat. Mamy swoich z którymi spiskowaliśmy na jednej kanapie.

I za te pieprzone fikcyjne listy bojowników o wolność i niepodległość, żeby nie powiedzieć o demokrację, mam pretensję do 4-tej RP.

22.11.2018

Liberalne pasożyty zagryzły żywiciela?

To co się dzieje we Francji, a więc bunt ludzi ciężko pracujących, żyjących na styku biedy, może zainicjować światową rewolucję. Nie, nie jestem lewackim emisariuszem, to po prostu się dzieje. W całej Europie, także w Stanach Zjednoczonych, nie mówiąc o Rosji, Ameryce Łacińskiej, Afryce, czy Azji, żyją duże populacje w skrajnej beznadziei. Także nędzy niewyobrażalnej w bogatszych krajach. Pociąga to za sobą klęski głodu, chorób i masowej ucieczki z rejonów dotkniętych pandemią przemocy.

Co robią "liberalni" panowie świata, którzy kroczą z egalitarnymi hasłami "wolność, równość i braterstwo"? Inwestują w Trzecim i Drugim Świecie aranżując najpierw przezornie przychylne dla siebie reżimy polityczne. Po upadku Związku Radzieckiego, który był wszystkim, tylko nie związkiem rad, rozpadł się tzw. Blok Wschodni. Z okazji powstałego rozprzężenia odbyła się wyprzedaż dóbr społecznych przez spółkę postkomunistów i liberalnych "transformatorów" ustroju. Nie należy tu mylić postkomunistów z komunistami, bo ci drudzy najczęściej ocierali się o oszołomstwo, zaś pierwsi byli cwani w każdym szwindlu i zbijali wtedy wielkie fortuny. Z nich wyłoniły się kasty oligarchów, a wykreowali oni dla swoich potrzeb kasty usłużnych urzędników, sędziów, czy zamknięte kręgi wiecznych posłów, dyplomatów i samorządowców.

Tyle, że owych panów współczesnego świata gubi chciwość. Caryca Angela Merkel, stojąca na czele zwasalizowanej przez Niemcy i Francję Unii Europejskiej, zalała Europę migrantami z Bliskiego Wschodu i Afryki. Pomógł uczynny Soros finansując wędrówki ludów, a elity europejskie ochoczo to łyknęły. Najpierw z pomocą laureata pokojowej nagrody Nobla Baraka Obamy rozwalono resztki ładu w Maghrebie i Syrii, potem ściągnięto do Europy tłumy uchodźców oferując otwarte granice. Wszystko po to, by obniżyć koszty robocizny w starzejących się społeczeństwach Zachodniej Europy. Niestety misterny plan "pomocy uchodźcom" nie wypalił, bo większość przybyszów woli żyć na zasiłku lub handlować narkotykami, niż pracować za półdarmo. Nie mówiąc o integracji z europejskim ludem roboczym. Za to bogacze chętnie się integrują piarowo w mediach, byle przez szybkę i nie za długo. Co rusz wybuchają bomby radykalnych wyznawców Allacha, a przeciętny Niemiec, Francuz, czy Belg, zaczyna mieć tego dosyć. Wybory we Włoszech już wysłały liberałów do lamusa, Francja się właśnie gotuje, a w Niemczech coraz większe wpływy zyskuje nacjonalistyczna AfD. Jak na razie trzecia partia w Bundestagu, a rośnie w siłę na potęgę.

Bunt narasta przeciwko quasiliberalnym elitom, które już żyją w komunizmie, bo wszystko mają za darmo, na wyciągnięcie ręki, dzięki systemowemu okradaniu społeczeństw. Chciwi oligarchowie tworzą mafie napędzające im miliardy. A to z pomocą Jean-Claude Junckera, jeszcze jako premiera Luksemburga, koncerny zapłacą groszowe podatki. A to dzięki zmyślnym trickom ówczesnego premiera Donalda Tuska lobbyści wydoili z Polski 60-70 miliardów euro wskutek oszustw na VAT. Wystarczyło zmienić polską ustawę podatkową dzięki genialnej reprezentantce firmy Ernst&Young, a równocześnie oficjalnej doradcy ministra finansów. Nic więc dziwnego, że z takimi rekomendacjami pp. Juncker i Tusk robią błyskotliwe kariery w Unii Europejskiej. Nie przeszkadza temu nawet fakt, iż pierwszy nałogowo słania się na unijnych imprezach, a drugi nagminnie plecie jakieś androny grzejąc fotel dla swojej wielkiej popleczniczki. Ot, tak na wypadek, gdyby ją posunięto z chwiejącego się fotela kanclerza.

A wszystko przez to, że pasożyty zamiast wejść z narodami w symbiozę, łapczywie rzuciły im się do gardła i nieomalże zagryzły.

12.10.2018

Apolityczny Trybunał Trybunał Unii Europejskiej

Ustawa o Sądzie Najwyższym uchwalona przez polski parlament zrównała sędziów tego sądu z innymi obywatelami, którzy przechodzą na emeryturę po ukończeniu 65. roku życia. Mogą oni dalej pełnić swoją funkcję, jeśli w ciągu miesiąca od wejścia w życie nowej ustawy złożą stosowne oświadczenie i przedstawią odpowiednie zaświadczenia lekarskie, a Prezydent RP wyrazi zgodę. Część sędziów Sądu Najwyższego uznała skrócenie kadencji za niekonstytucyjne powołując się na zasadę nieusuwalności sędziów przewidzianą w art. 180 ust. 1 Konstytucji RP.

Występuje tu "Casus Cyklopa", bo zgodnie z przywołanym artykułem 180. Konstytucji faktycznie w ustępie pierwszym jest mowa o nieusuwalności sędziów, ale nie jest to nieusuwalność bezwarunkowa. W dalszych ustępach tego artykułu Konstytucja przesądza, iż o pozbawieniu sędziego posady z racji, np. popełnienia przestępstwa lub poważnej choroby, orzeka sąd w oparciu o ustawę. Tak samo jest w przypadku przejścia w stan spoczynku lub przeniesienia, gdzie decyduje ustawa podpisana przez prezydenta.
Strona rządowa broni swego stanowiska potrzebą dopuszczenia do wymiaru sprawiedliwość młodszej kadry sędziowskiej, która:
- nie jest dotknięta skazą postkomunistycznych wypaczeń, a także czynnego udziału w represjach ancien régime;
- nie jest z racji wieku i stanu zdrowia tak mało wydajna w pracy, co rodzi szansę na skrócenie czasu wydawania orzeczeń.

Zainteresowani, broniąc się przed reformą, zwrócili się do Komisji Europejskiej, która w trybie przyspieszonym doprowadziła do postawienia Polsce zarzutów, iż "przyjęte przez Sejm nowelizacje ustaw o ustroju sądów powszechnych i Krajowej Radzie Sądownictwa w połączeniu z ustawą o Sądzie Najwyższym "całkowicie zmieniają system polskiego sądownictwa". W dniu 24 września Komisja Europejska poinformowała, że unijni komisarze w ekspresowym tempie podjęli decyzję o skierowaniu do TSUE skargi przeciwko Polsce w związku z zapisami ustawy o SN.
- Komisja żąda, by TSUE wydał tymczasową decyzję zabezpieczającą (tzw. środki tymczasowe), aby do czasu wydania ostatecznego orzeczenia niektóre przepisy ustawy o SN pozostały zawieszone;
- Komisja chce również, aby TSUE przywrócił stan prawny sprzed wprowadzenia reformy.

Erystyka przeciwników PiS-owskiej wersji reformy polskiego sądownictwa oscyluje wokół monteskiuszowskiego dogmatu trójpodziału władzy, a ostatnio - wobec odrzucenia przez liczne kraje Unii federalistycznego modelu integracji - omnipotencji Trybunału Europejskiego. Otóż, w jednym z orzeczeń TSUE możemy przeczytać: "na mocy zasady pierwszeństwa prawa Unii, która jest istotną cechą porządku prawnego Unii (...) okoliczność powoływania się przez państwo członkowskie na przepisy prawa krajowego, nawet rangi konstytucyjnej, nie może mieć wpływu na skuteczność prawa Unii na terytorium tego państwa" (cyt. za SALON 24, "Konstytucja RP a prawo UE oraz sekretna rola Trybunału Sprawiedliwości UE"). Tak więc unijni "federaliści", głównie z Republiki Federalnej Niemiec i jej satelitów, stosują wobec zwolenników Europy Ojczyzn strategię "nie kijem go, to pałką", czyli kreują polityczny organ sprawujący totalitarną władzę wobec "nieposłusznych" państw. Totalitarną, bo dotyczącą wszystkiego, od metod walki z kornikiem, po reformy systemu emerytalnego. Można się zastanawiać, czy ów rzekomy "federalizm" nie jest fasadą dla ustanowienia IV Totalitarnej Rzeszy, czyli spełnienia rojeń Adolfa Hitlera.

Mamy zatem realne zagrożenie erupcją organu, który z dnia na dzień staje się narzędziem dyktatury w UE. Organu, który sam sobie nadaje rozszerzające uprawnienia władcze, dlatego warto wiedzieć jak demokratycznie tworzony jest ten Trybunał.

Po pierwsze: sędziowie i rzecznicy generalni są mianowani za wspólnym porozumieniem przez rządy krajów UE na odnawialną sześcioletnią kadencję. Tak więc ci, którzy są w mniejszości nie mają szans na mianowanie zgodne z własnymi preferencjami.
Po drugie: sędziów nominują rządy państw członkowskich. Jedyny polski sędzia w Trybunale Sprawiedliwości prof. Marek Safjan w dniu 25 lutego 2009 r. został nominowany przez rząd Donalda Tuska. Jak wiemy, Donald Tusk nigdy nie skalał się nominacjami spoza swojego kręgu politycznego.
Po trzecie: Przed 1. grudnia 2009 r. (kiedy to zaczął obowiązywać Traktat Lizboński) państwa miały całkowitą dowolność kryteriów, co do wyboru osób mianowanych na sędziów. Obecnie wybór następuje po konsultacji z Komitetem przewidzianym w artykule 255 Traktatu o Funkcjonowaniu Unii Europejskiej (za SALON 24, tamże). Bynajmniej nie eliminuje to wpływu polityków, a jedynie zmniejsza wpływ mniejszych, suwerennych dotąd państw na rzecz "goliatów" Unii, bądź też mniejszych frakcji politycznych na rzecz większych.
Po czwarte: zarówno wybór siedmiu członków, jak i funkcjonowanie wspomnianego Komitetu 255 stanowiącego "czapę" TSUE, są praktycznie niejawne dla opinii publicznej. Przypomina on pod tym względem szefostwo FIFA sprzed paru lat lub Biuro Polityczne KPZR z czasów Josifa Stalina.

Niepokój prawicy rządzącej obecnie w Polsce, w kontekście wyroków TSUE, może wzbudzać także polityczny rodowód członków Komitetu 255. Od 11 lutego 2014 do 1 marca 2018 r. jego przewodniczącym był Jean-Marc Sauve uprzednio członek Partii Socjalistycznej. Członek Komitetu Luigi Berlinguer, od połowy lat 50. należał do Partii Komunistycznej. Z obecnego składu Komitetu (od 1 marca) Mirosław Wyrzykowski w latach 1977–1979 był pracownikiem kontraktowym Wyższej Szkoły Oficerskiej MSW w Legionowie, co oznaczało w PRL najwyższy stopień politycznego zaufania.

Należy domyślać się, że polityczne przyporządkowanie kierownictwa TSUE z góry przesądza wyrok. Można to zdefiniować, iż upolityczniony Europejski Trybunał wypowiada się w kwestii rozpolitykowanych prejudycjalnych sędziów i próby ich politycznej pacyfikacji, czyli ich rzekomego lub faktycznego odpolitycznienia przez PiS. Oznacza to co najmniej tak uczciwy proces, jaki miał Claus von Stauffenberg po zamachu na Führera.

05.07.2018

Czy holocaust można zakłamać?

Izraelski Yad Vashem krytycznie wypowiedział się o znowelizowanej ustawie o IPN. Instytut zaznacza też, że wspólna deklaracja premierów Polski i Izraela zawiera błędy oraz kłamstwa. Nowelę określa w dalszym ciągu jako "Holocaust Law". Zdaniem Yad Vashem, nowelizacja ustawy o IPN "uniemożliwia prowadzenie badań i pamięć historyczną o Holokauście". Skrytykował także wspólne oświadczenie Mateusza Morawieckiego i Benjamina Netanjahu, którzy zadeklarowali m.in. brak zgody na przypisywanie Polsce lub całemu narodowi polskiemu winy za okrucieństwa nazistów i ich kolaborantów; podkreślili swobodę badań naukowych oraz potępili wszelkie formy antysemityzmu oraz "antypolonizm oraz inne negatywne stereotypy narodowe". (onet.wiadomości)

Niestety, część środowisk żydowskich, aż rwie się do konfrontacji z Polakami. Morawiecki i Netanjahu zaapelowali o "spokojny dialog oparty na wzajemnym szacunku". Tymczasem słyszymy wrzask żydowskich Beotów. Jeszcze trochę, a wywoła to oddźwięk u ich polskich odpowiedników, bo każdy naród posiada jakiś procent zidiociałych politycznie bałwanów. Wbrew nadziejom żydowskich oszołomów nawet światowa presja propagandowa, z weinsteinowskim Hollywood na czele, nie skłoni Polski do dalszych ustępstw, bo stanęła ona w tej kwestii przy własnej Ścianie Płaczu.

Każda niemal polska rodzina poniosła straszliwe konsekwencje II Wojny Światowej rozpętanej w imię rozkwitu niemieckich, ale przecież także międzynarodowych koncernów. Setki tysięcy Żydów służyło wiernie zbrodniczym totalitaryzmom w Wermachcie, Armii Czerwonej, NKWD, komendach obozów śmierci na Syberii, Katyniu, czy w policji politycznej podczas sowieckiej okupacji ziem polskich już po wojnie. Tak to wygląda z polskiej perspektywy.

Wszystko to jest dobrze udokumentowane i nikt nie zamierza pozywać żydowskich historyków, jeśli nie będą świadomie fałszować historii. Niestety zamiast dialogu naukowego mamy bełkot. Bo jak inaczej nazwać twierdzenie, iż rząd Polski na uchodźstwie nie zrobił zbyt wiele, by powstrzymać holocaust. A co taki rząd mógł zrobić? Stuknijcie się w puste czaszki. Wysłał do Brytyjczyków i Amerykanów Jana Karskiego? Mało? Nakazał tępić partyzantce miejskiej i leśnej bandytów mordujących i okradających bezbronnych Polaków i Żydów. Mało?

Z natury jestem niepoprawnym optymistą, ale w tej sprawie ogarnia mnie pesymizm. Wygląda na to, że będziemy sobie do końca świata wypominać krzywdy. Prawdziwe i urojone. (sjw)

16.05.2018

Upiorny antysemityzm Semitów

To co się dzieje w Strefie Gazy, gdy jednego dnia ginie co najmniej 58. Palestyńczyków, nasuwa najgorsze skojarzenia. Eksplozję emocji spowodowało przeniesienie ambasady amerykańskiej z Tel Awiwu do Jerozolimy. Amerykanie zaakceptowali "pełzającą" aneksję Jerozolimy przez państwo żydowskie.

Zważywszy semicki rodowód Izraelczyków i Palestyńczyków trudno nie dziwić się zaciekłości żydowskich zdobywców Palestyny. Jeśli mają praktycznie te same genotypy, no może poza Aszkenazi, to skojarzenia te mogą prowadzić wręcz do Aszke-nazi. Jednak trzeba pogodzić się z faktem, że mamy do czynienia z dwiema wrogimi nacjami na niewielkim skrawku Ziemi. Żydzi nienawidzą Palestyńczyków, zaś z pełną wzajemnością Palestyńczycy - Żydów.

Historycznie biorąc, żydowscy migranci z I i II wieku n.e. zasymilowali kaukaskich Chazarów zasilając ich własną religią, zaś w Europie zachowali odrębność tworząc własne dzielnice - getta. Mimo tej odrębności kulturowej, jako, że krew nie woda, duża część populacji Żydów niemieckich ma cechy germańskie, rosyjskich, polskich lub czeskich - słowiańskie. Włoscy, hiszpańscy i francuscy na tej samej zasadzie zaczerpnęli geny arabskich kolonizatorów zachodniej Europy z okresu średniowiecznych dżihadystów, a węgierscy - Hunów. Rozczarowani do współistnienia z narodami europejskimi, na fali współczucia z racji holocaustu, dzięki wsparciu Amerykanów i Brytyjczyków podbili Palestynę.

Dokonał się swoisty powrót (alija) inicjowany i finansowany przez międzynarodowy kapitał od połowy XIX wieku, tyle że po prawie dwóch tysiącach lat nieobecności. Od szczątkowej obecności Żydów w XVIII wieku, kolejne fale aliji powiększyły ich obecność na terytorium Palestyny do 31 procent ludności w 1945 roku. W 1922 było ich 11%, gdy muzułmanów - 78%, a chrześcijan - 10%. Już wtedy wybuchały zamieszki na tle ekonomicznym i religijnym. Jednak Wielka Brytania wspierała próby zdominowania Palestyny przez emigrantów, w tym uchodźców po pogromach, głównie w carskiej Rosji. Antagonizmy między Żydami, a Rosjanami, czy Grekami z Odessy, wyraźnie ożywiły ruch syjonistyczny.

Jeśli Palestyńczycy są Żydami, którzy w ciągu minionych dwóch tysiącleci ulegli islamizacji i chrystianizacji, to mamy do czynienia z hekatombą w najbliższej rodzinie. Przynajmniej, gdy idzie o Palestyńczyków i Żydów sefardyjskich. Wojną religijną przywołującą wzorce wypraw krzyżowych, najazdów islamskich na Europę, czy Indie, tyle, że w imię starcia Jahwe z Allachem. Dwóch różnych bliskowschodnich wizji tego samego Boga.

08.04.2018

Głębokie poczucie nieodpowiedzialności

Patrzę z niesmakiem w trzeciej, i podobno już czwartej RP, na rozkradanie majątku, uwłaszczanie strefy wpływów, obsadzanie "swoimi" ludźmi kluczowych stanowisk i festiwal obłudy dla spacyfikowania ideologicznego mas.

Jakoś nie możemy skoncentrować się na skoku technologicznym obiecanym nam przez premiera Morawieckiego, bo co rusz obserwujemy rzuty na kasę w wykonaniu coraz "lepszych zmian", jakieś dziwaczne ustawy degradujące nieboszczyków, czy strącanie w niebyt społeczny części Polaków za to, że pracowali dla "komunistycznego" państwa.

Otóż z pełnym przekonaniem twierdzę, że 99% Polaków, od lat 50-tych począwszy, a na 1989 r. kończąc:
1. nie pracowało na rzecz komunizmu, bo takiego w Polsce nigdy nie było. Istniały tylko komunistyczne bojówki nasłane nam przez Radziecki Sojuz;
2. nie działało na rzecz przyszłego komunizmu, bo takiej wizji w skonkretyzowanej formie także nie było.
Tak więc skończmy wreszcie z bałamutną propagandą o krwiożerczej PRL, bo gdyby taką była rzeczywiście, to wyrżnięto by wzorem Stalina większość z 38 milionów obywateli Polski, z dwoma milionami ideowych lub przygodnych członków PZPR na czele. Otóż ta hekatomba nie mogła zaistnieć, bo Polacy, partyjni i niepartyjni w absolutnej większości, nie akceptowali sowieckiej wizji ustroju. Towarzysze radzieccy kilka razy próbowali nam to g...no wtrynić, ale po paru nieudanych próbach spasowali. Mimo nieustannych wpadek gospodarczych i zachodnich sankcji Polska, zwana Ludową, była pod sowieckim dyktatem ... najweselszym barakiem w obozie. Rzekomo socjalistycznym, a tak naprawdę zdalnie sterowanym układem samodzielnym, choć nie samorządnym. Rządność miała charakter paternalistyczny, brała się głównie z namaszczenia Moskwy, a potem pomazaniec namaszczał kolejnych zaufanych. Podobnie jak we wianuszku państw zagarniętych po Jałcie. Tyle, że w przypadku Polski radziecka Moskwa nie ufała nawet najwyższym pomazańcom (Gomułka, Jaruzelski).

Śmieszne i straszne jest to, że w XXI wieku wróciliśmy do doktryny "dziel i rządź" i upychania ideowych beniaminków na stanowiskach, zupełnie jak w mrocznej erze stalinizmu. W moim przekonaniu bierze się to z zaszczepionego przez sowietyzm, ale i żywotny w kapitalistycznym liberalizmie odwieczny mit, że władca jest odpowiedzialny jedynie przed bogiem i/lub historią. Tak więc szkody z działania tych partyjnych "kreatur" sprząta się pod dywan, a ludowi, z wyższym wykształceniem włącznie, wciska się coraz to "lepszą zmianę". Z mazowieckich aferzystów na eseldowskich, i tak bez końca. Co ciekawe, z reguły premier jest poczciwiną, lub też bezpośrednio nie jest zaangażowany w złodziejski proceder, a kradną na potęgę jego podwładni, posłowie, senatorzy i samorządowcy.

Dlatego uważam, że najwyższy czas, by przerwać ten kontredans obrabiania majątku państwa i nieodpowiedzialnego wpychania na stołki równie nieodpowiedzialnych gnomów.
Trzeba wprowadzić przepis kodeksu karnego obejmujący posłów, senatorów, wszystkich urzędników państwowych z prezydentem włącznie, a także władze samorządowe:
"Pracownik, który wyrządził szkodę w mieniu pracodawcy, odpowiada do pełnej wysokości szkody, obejmującej rzeczywistą stratę i utracone korzyści".

Sądzę, że czas skończyć z bajdami, że ktoś rządzi Polską w imieniu swojego elektoratu lub osobistego suwerena. Czas na rządy realnego prawa i na równie realną sprawiedliwość, zaś jako faktycznego pracodawcę ustanowić konstytucyjnie dla tej politycznej ferajny Polskę. Bo ją, czyli nas, ci rzekomi służebnicy okradają. (sjw)


23.03.2018

Aborcjoniści i czciciele duszy w zarodku

* W poniedziałek 19.03.2018 komisja sprawiedliwości i praw człowieka pozytywnie zaopiniowała obywatelski projekt "Zatrzymaj aborcję".
* Projekt znosi możliwość przerwania ciąży ze względu na ciężkie wady płodu.
* Dziś (23.03) w całej Polsce odbywają się protesty w ramach czarnego piątku. Akcja skierowana jest przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego. Ponad 50.000 demonstrantów w Warszawie. (za onet.wiadomosci)

Komentarz: Mimo, że jestem zaprzysięgłym agnostykiem, to prędzej uwierzę w istnienie czuwającego nad ludzkością Boga, niż w duszę zarodka, płodu, a nawet części Ziemian. Odnosi się to szczególnie do polityków w których duchowość za diabła nie uwierzę. Co rusz wprowadzają jakieś badziewiane pomysły do machiny parlamentarnej, raz z własnej inicjatywy, a innym razem z poduszczenia utopijnych doktrynerów.

Gdyby tliła się w nich odrobina duchowej empatii i asertywności, to nigdy nie podnieśliby ręki za zmuszaniem kobiet do rodzenia płodów obciążonych ciężkimi wadami. Po pierwsze, stanowi to potworne obciążenie psychiczne dla kobiety, a niekiedy także jej partnera życiowego, ich dzieci, reszty rodziny i przyjaciół. Po drugie, o ile płód przeżyje, wyłącza przynajmniej jedno z rodziców z aktywności zawodowej i społecznej. Po trzecie, zmusza rodziców do wydatkowania bajońskich kwot na rehabilitację i leczenie, bez szans na ich zwrot ze strony państwa, które na drodze przymusu prawnego wymusiło ich urodzenie. Po czwarte wreszcie, nadmierność tej opieki rujnuje normalne funkcjonowanie rodziny, odbiera innym dzieciom miłość i czas, który rodzice powinni im przeznaczyć, nie mówiąc już o środkach materialnych z których okradane są na rzecz płodu z nieuleczalnymi wadami.

Dostrzegam jednak, dzięki postępom medycyny, szansę uleczenia tej polityczno-doktrynalnej patologii. Otóż dzięki badaniom prenatalnym można już w bardzo wczesnej fazie ciąży wychwycić ciężkie wady płodu. Wtedy, gdy dana kobieta nie wyraża zgody na urodzenie, wówczas medycy sięgają po długą listę dobrowolnych surogatek i równie dobrowolnych "adoptorów". Z listy ponad 800.000-tysięcznej masy wiernych popierających ustawę, można byłoby jak sądzę, nie tylko wytypować setki tysięcy kobiecych surogatek, które dla idei donoszą ciężko uszkodzone płody, ale także znaleźć sponsorów i ojców adopcyjnych w postaci księży, wspólnot parafialnych i nadzorujących opiekę biskupów. Dzięki temu, np. zakonnicy, nie byliby już "ojcami" tylko z nazwy. By zapewnić tym nieszczęsnym istotom odpowiedni status prawny oraz finansowy biskupi i prałaci mogliby je najzwyczajniej adoptować. Nie sądzę, by papież Franciszek się obruszył na takie ubogacenie stanu duchowego duchownych. Wprawdzie w sensie medycznym nic nie stoi na przeszkodzie, by roli surogatek podjęli się także ofiarni mężczyźni, alumni lub klerycy, ale umówmy się, że znacznie by zawyżyło to koszty operacji humanitarnej. Choć przecież nie koszty tu się liczą! (sjw)

26.02.2018

Semityzm, antysemityzm i kosmityzm w Polsce

Polski Instytut Pamieci Narodowej, czyli IPN, zapragnął bronić Polaków przed antypolonizmem. Zwłaszcza posądzeniami, iż rozpętali zagładę Żydów, gdyż zdaniem diaspory żydowskiej, a także znaczących polityków izraelskich, "Polacy byli gorsi od niemieckich nazistów".

Gdy przeciętny Polak słyszy takie opinie, to myśli sobie: "Co ci Żydzi bredzą. Przecież przetrwali na polskiej ziemi od 16. wieku, gdy wszyscy ich wypędzali na zatracenie. Nawet w czasie hitlerowskiej rzezi przetrwało ich w Polsce z 200 000. Kto ich wtedy obronił mimo groźby śmierci? Krasnale ogrodowe, kosmici? Sami to mogli przetrwać tylko w hollywood'skim filmie".

Przyznam, że do ostatniej wściekłej kampanii medialnej, że ujmę to delikatnie, naiwnie sądziłem, iż winą za nienawiść Żydów wobec Polaków należy obarczyć ... Polaków. Nie za jakieś winy, ale za za brak asertywności. Kolejne rządy w Polsce po II Wojnie Sowieci obsadzali "żydowskimi towarzyszami", aż do przełomu 1968 roku. Wówczas zresztą wylądowałem w lubelskim więzieniu za studenckie "ekscesy uliczne". Gdy KUL-owscy księża z lubelskiego Konwiktu wykupili mnie z pudła, pamiętam, że w ramach kontestacji graliśmy z kol. Kondrackim i sympatycznym kolegą o arystokratycznym nazwisku, z bardzo zestresowanym żydowskim chłopakiem w brydża. Towarzysz Wiesław Gomułka twierdził, że rozruchy były syjonistyczne. Taką narzucił narrację. Ja widziałem, to w bardziej uniwersalnej skali jako bunt przeciw szarej rzeczywistości ufundowanej nam przez sowieckich pachołków. Na wiecach transmitowanych przez telewizję dużo było pretensji, a brakowało esencji. Tak to jest, gdy władzę sprawuje banda prostaków. Utracono wtedy pierwszą szansę na wzajemny rachunek sumienia Żydów i Polaków.

Semiccy towarzysze utracili wtedy tysiące intratnych stanowisk, od niebotycznych sekretarzy partii komunistycznej począwszy, po dyrektorów i kierowników niższego szczebla. Dla wielu z nich było to niesprawiedliwe, choć wyjazd do Izraela i na Zachód, przeniósł ich do innego świata bez porównania bardziej rozwiniętego. Szczególnie w porównaniu z Polską zrujnowaną przez wojnę i nękaną wyzyskiem przez Sowiecki Sojuz. A do tego nękaną przez Zachód, za to, że z woli Roosevelta wylądowała w ... sowieckim obozie.

Po 1989 roku, gdy dogorywał w piekielnych mękach Sowiecki Sojuz, była kolejna szansa na reset w stosunkach polsko-żydowskich. Wtedy właśnie polski premier Tadeusz Mazowiecki uruchomił operację "Most" w ramach której 40.000 Żydów przerzucono przez Polskę do Izraela. Wszędzie czyhali arabscy zamachowcy. Mówiono o tym: „Poza Polską nie ma na świecie kraju, który by czegoś takiego dokonał”. Zamiast resetu, wymiany myśli i prawdy zafundowano nam jednak przez ostatnie ćwierćwiecze splendid isolation. No, i teraz widać, czym to się kończy, gdy z mętnych powiastek rodzinnych wyrastają demony.

18.02.2018

Diabły, anioły i piekło wojny

W 1939 roku militarny walec III Rzeszy zmiażdżył państwo polskie. Armia polska została rozbita, a wszystkie struktury państwa zlikwidowane lub przechwycone. Polska przed II. Wojną światową była państwem wielonarodowym. Obywatelstwo Polski posiadali: Polacy 70%, Ukraińcy 14%, Żydzi 9%, Białorusini 3%, Niemcy 2%, inni lub brak 3%. Rozkład etniczny ludności nie był równomierny. Na wschodnich kresach podbitego terytorium Polski zamieszkiwała zdecydowana większość Ukraińców i Białorusinów, zaś na zachodzie kraju - Niemców. Prawie co dziesiąty obywatel przedwojennej Polski był Żydem. Najmniej Żydów zamieszkiwało regiony graniczące z Niemcami, najwięcej w centralnej Polsce, na Wołyniu i Polesiu.

Napięcia etniczne w przedwojennej Polsce istniały, ale nigdy nie nabrały powszechnego charakteru. Na przykład, Polacy i pozostałe nacje zarzucały Żydom chęć zdominowania zawodów medycznych, więc rząd próbował ograniczać ich nabór na te studia. Wtedy Żydzi i kontestujący polscy inteligenci głośno protestowali przeciwko takim szwindlom prawnym. Na wschodzie rodząca się świadomość narodowa u Ukraińców i Rusinów popychała ich często do aktów terroru. Pokojowe współżycie narodowości w ówczesnej Polsce może nie było wzorcowe we współczesnych nam liberalnych kategoriach, ale na tle totalitarnych sąsiadów, za takie może być uważane.

III Rzesza wkraczając zbrojnie do Polski wywróciła istniejący porządek do góry nogami. Polacy byli masowo mordowani od pierwszych dni okupacji w naprędce zorganizowanych katowniach. Brali w tym także aktywny udział niektórzy byli polscy obywatele niemieckiego pochodzenia tworząc swoistą V Kolumnę. Świetnie mówiący po polsku, zamieszkujący tu od wieków, wręcz wtopieni w jedną wspólnotę, teraz wydawali policji politycznej Gestapo ukrywających się Polaków skazując ich na męczarnie i niechybną śmierć. Podobnie było na wschodzie kraju, gdzie wkroczyła stalinowska NKWD, w której na tym terenie dominantę kadrową stanowili zmarksizowani Żydzi. Oparcie w denuncjatorach enkawudziści znajdowali pośród licznej tam ludności żydowskiej. Powtórzyła się denuncjatorska rola po upadku polskiego powstania z 1863 roku przeciwko carskiej Rosji i napaści leninowsko-stalinowskich hord z 1920 roku. Kolaboracja ta doprowadziła wówczas do wywózki dziesiątków tysięcy Polaków w syberyjskie ostępy, skąd rzadko ktoś wracał. Majątek plądrowali sami donosiciele.

O biblijnym wręcz świadectwie Emanuela Ringelbluma i o zasięgu kolaboracji Żydów z aparatem represji III Rzeszy pisałem poprzednio. Nie chcę osądzać tych kolaborantów, ale niestety faktem jest, że byli oni ważnym narzędziem eksterminacji. Gdy hitlerowcy krwawo zgnietli opór Polaków, zabrali się za przemysłowe mordowanie Żydów. Systemowe i systematyczne. Co prawda, końcowe decyzje dotyczące Auschwitz zapadły już po podboju Polski, ale sądzę, że większość koncepcji ludobójstwa zostało obmyślonych znacznie wcześniej. Gdy okupanci niemieccy wywiesili plakaty o zbiórce Żydów, to gros spośród ludności żydowskiej karnie udawała się na miejsce zbiórki, plac lub przedmieście. Większość początkowo nawet nie podejrzewała późniejszej masakry, bo "Niemcy to taki kulturalny naród".

Okres wojny na terenie Polski niczym nie przypominał zresztą postawy niemieckich nazistów wobec cywilów Francuzów, Belgów, czy jeńców amerykańskich lub angielskich. Niemieccy naziści zachowywali się tutaj niczym brutalni panowie życia i śmierci. Każdy Polak, Żyd, Białorusin, a w późniejszej fazie II. Wojny - Rosjanin, mógł zginąć w dowolnej chwili w domu lub na ulicy. Przykładem niech będzie skrawek rodzinnej historii. Mój ojciec jeszcze przed wojną kupił "na spółkę" z kolegą taksówkę Forda. Na początku okupacji niemieckiej dalej pracował jako taksiarz. Pewnego dnia z pobliskiej knajpy wytoczył się pijany Niemiec, bauer spod Rypina. Był kompletnie pijany, ale nie na tyle, by nie dostrzec, że idący z naprzeciwka starszy Polak nie zdjął czapki, by oddać mu należną prawnie cześć jako Niemcowi. Przewrócił więc go na płyty chodnika i zaczął go z całej siły kopać. Byłby go zakatował, gdyby mój "wyrywny" ojciec, wówczas 30-latek, nie podskoczył i nie "załatwił" bauera. Dzisiaj sąd z pewnością stwierdziłby przekroczenie zasad obrony koniecznej. Wówczas jednak Polacy nie mieli, ani jakiejkolwiek broni, ani instytucji, która, by ich obroniła. Musiał więc potem uciekać kilkaset kilometrów, aż w lubelskie, bo ciężkie pobicie Niemca było uznawane za zbrodnię przeciwko obywatelowi Rzeszy. Pętla na szyję i po sprawie.

Gdy słyszę o odpowiedzialności polskiego narodu za zbrodnie III. Rzeszy, to budzi się we mnie krewki odruch mojego Ojca i chętnie wyrżnąłbym w zakłamany pysk tego, co tak twierdzi. Niezależnie od tego, czy jest on politykiem europejskim, amerykańskim, czy izraelskim. Ani wszyscy Polacy, ani Żydzi nie są, ani nie byli aniołami. Nie róbmy jednak z siebie wzajemnie diabłów, bo na to przyjdzie czas po najdłuższym, miejmy nadzieję, zgodnym życiu.

01.02.2018

Żydowscy szmalcownicy

Najgłupszą kampanią Izraela i niektórych "światowych" środowisk żydowskich w ostatnim półwieczu okazała się kampania roszczeniowo-oczerniająca wymierzona przeciwko Polakom. Zamierzano "zmiękczyć" ofiarę oskarżeniami o kolaborację z hitlerowskimi Niemcami w procesie eksterminacji Żydów, by następnie wymusić kilkadziesiąt (ponoć 60 miliardów) dolarów jako należność za mienie wymordowanych Żydów tzw. bezspadkowe.

Pierwszym paradoksem jest to, że beneficjentami tego deszczu złota byliby głównie policjanci z getta lub ich potomkowie, oraz rzesza amerykańskich Żydów, którzy palcem nie ruszyli, by pomóc swoim europejskim rodakom, gdy w latach 30-tych faszyści wyrzucali ich z Niemiec, a potem mordowali w swoich obozach koncentracyjnych. Ci, którym należała się rekompensata za krzywdy niemieckiej okupacji w ogromnej większości niestety nie przeżyli. W tym 3 miliony Żydów i dwa miliony Polaków.

Drugim paradoksem jest fakt, że najaktywniejszymi szmalcownikami, czyli denuncjatorami Żydów, byli sami Żydzi. Działający w bandach rzezimieszków, jak i indywidualnie. Najsłynniejszy kronikarz warszawskiego getta Emanuel Ringelblum tak pisał o żydowskiej policji, która nawet jednym zdaniem nie została wspomniana w "naukowym dziele" Jana Grossa: "Policja żydowska miała bardzo złą opinię jeszcze przed wysiedleniem. W przeciwieństwie do policji polskiej, która nie brała udziału w łapankach do obozu pracy, policja żydowska parała się tą ohydną robotą. Wyróżniała się również straszliwą korupcją i demoralizacją. Dno podłości osiągnęła ona jednak dopiero w czasie wysiedlenia. Nie padło ani jedno słowo protestu przeciwko odrażającej funkcji, polegającej na prowadzeniu swych braci na rzeź. Policja była duchowo przygotowana do tej brudnej roboty i dlatego gorliwie ją wykonała. Obecnie mózg sili się nad rozwiązaniem zagadki: jak to się stało, że Żydzi - przeważnie inteligenci, byli adwokaci (większość oficerów była przed wojną adwokatami) - sami przykładali rękę do zagłady swych braci. Jak doszło do tego, że Żydzi wlekli na wozach dzieci i kobiety, starców i chorych, wiedząc, że wszyscy idą na rzeź. (...) Ofiary, które znikły z oczu Niemca, wyłapywał policjant żydowski (...). Policja żydowska dała w ogóle dowody niezrozumiałej, dzikiej brutalności. Skąd taka wściekłość u naszych Żydów? Kiedy wyhodowaliśmy tyle setek zabójców, którzy na ulicach łapią dzieci, ciskają je na wozy i ciągną na Umschlag? Do powszechnych po prostu zjawisk należało, że ci zbójcy za ręce i nogi wrzucali kobiety na wozy (...). Każdy Żyd warszawski, każda kobieta i dziecko mogą przytoczyć tysiące faktów nieludzkiego okrucieństwa i wściekłości policji żydowskiej" (E. Ringelblum: "Kronika getta warszawskiego wrzesień 1939 - styczeń 1943", Warszawa 1988, s. 426, 427, 428).

Naziści są zadowoleni, że eksterminacja Żydów jest realizowana z całą niezbędną efektywnością. Czyn ten jest dokonywany przez żydowskich siepaczy (Jewish slaughterers) (...). To żydowska policja jest najokrutniejszą wobec skazanych (...). Naziści są usatysfakcjonowani robotą żydowskiej policji, tej plagi żydowskiego organizmu (...). Wczoraj, trzeciego sierpnia, oni wyrżnęli ulice Zamenhofa i Pawią (...). SS-owscy mordercy stali na straży, podczas gdy żydowska policja pracowała na dziedzińcach. To była rzeź w odpowiednim stylu - oni nie mieli litości nawet dla dzieci i niemowląt (J.R. Nowak - "Niewiniątka" z Judenratów; por. "Scroll of Agony. The Warsaw Diary of Chaim A. Kaplan", New York 1973, s. 384, 386, 389, 399). Na s. 231 swej książki Kaplan cytuje jakże gorzki ówczesny dowcip żydowski. Miał on formę krótkiej modlitwy: "Pozwól nam wpaść w ręce agentów gojów, tylko nie pozwól nam wpaść w ręce żydowskiego agenta". (Więcej: http://www.upadeknarodu.cba.pl/zydowska-policja.html)

No i teraz nadano sygnał, że czas obrobić gojów nad Wisłą. W Warszawie, którą odbudował cały polski naród z ruin po niemieckiej okupacji. W innych miastach, miasteczkach i wioskach, gdzie polscy goje mozolnie dźwignęli gospodarkę od zera. Sądzę, że pomysłodawcom z Koncernu "Holocaust" całkiem, ale to już całkiem, odebrało rozum. Może jednak nie całkiem, bo od starych przyjaciół z Berlina i okolic polscy goje śmią żądać reparacji za zniszczenia i masakry podczas hitlerowskiej okupacji. Może to taka pomocna dłoń ponad podziałami?

28.01.2018

Izrael contra Polska?

Sejm uchwalił nowelizację ustawę o IPN - Komisji Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu, zgodnie z którą każdy, kto publicznie i wbrew faktom przypisuje polskiemu narodowi lub państwu polskiemu odpowiedzialność lub współodpowiedzialność za zbrodnie popełnione przez III Rzeszę Niemiecką lub inne zbrodnie przeciwko ludzkości, pokojowi i zbrodnie wojenne - będzie podlegał karze grzywny lub pozbawienia wolności do lat trzech. Taka sama kara grozi za "rażące pomniejszanie odpowiedzialności rzeczywistych sprawców tych zbrodni".
Wczoraj podczas obchodów 73. rocznicy wyzwolenia Auschwitz ambasador Izraela Anna Azari, zaapelowała o zmianę w tej nowelizacji. Podkreśliła, że "Izrael traktuje ją jak możliwość kary za świadectwo ocalałych z Zagłady". (onet.wiadomości)

Komentarz: Absurdem historii jest wzniecanie sporu, który z dwóch narodów Żydzi, czy Polacy, został bardziej dotknięty zbrodniami niemieckich nazistów. Żydzi uciekali do Polski od czasów średniowiecza przed pogromami w całej Europie. Dlatego przed II. Wojną było ich tutaj ponad 3 miliony. Po wybuchu wojny, bogatsi Żydzi uciekli do Sowietów lub zachodniej Europy, część ukrywali Polacy. Resztę systematycznie umieszczali naziści w obozach przejściowych, w miastach tworzyli getta, a następnie koncentrowali ich np. w Auschwitz. Była to precyzyjnie zaplanowana operacja logistyczna mająca na celu likwidację Żydów i Romów, a także Polaków zagrażających lub opornych wobec Rzeszy.

Mój dziadek ze strony matki Stanisław Franczak z Goraja Lubelskiego ukrywał Żydówkę w swojej stodole w specjalnie sporządzonym wykopie przykrytym pokrywą z desek na której postawił dla zamaskowania maszynę do cięcia sieczki dla konia. Loszek w stodole powstał, by ukryć choć trochę zboża przed kontrybucjami okupanta, ale gdy Żydów zaczęto zapędzać na wywózkę, wówczas zdecydował sie ukryć tam zaprzyjaźnioną z rodziną Żydówkę. Tę niewielką maszynę w nocy odsuwał, by moja babcia Ania mogła podać jej jedzenie. Kiedyś omal nie doszło do wpadki, bo w trakcie kontroli zbiorów w stodole niemiecki żandarm wyczuł butami pod klapą pustą przestrzeń, ale mojej przebojowej babci udało się odwrócić jego uwagę, gdy zaoferowała mu sznapsa. Na wszelki wypadek, gdyby nazajutrz sobie o tym przypomniał, Żydówka została tej samej nocy przeprowadzona do samotnego domu krewniaka babci, nie pamiętam dokładnie, chyba nazywał się Malec lub Oleszek, który stał obok katolickiego cmentarza. Ważne, że Żydówka przeżyła wojnę i wyjechała potem do Izraela. Ważne jest jednak i to, że ten gest mógł kosztować życie całej rodziny, bo terror w okupowanej Polsce niczym nie przypominał stosunków w okupowanej Francji, Belgii i Holandii. Za ukrywanie Żydów w Polsce groziło rozstrzelanie lub obóz śmierci na Majdanku albo w Auschwitz. Ważne jest, akurat dla mnie szczególnie to, że fortel babci Ani uratował moją przyszłą matkę Dankę. Na koniec jeszcze jedna ważna kwestia, dziadek Stanisław nie wziął od ukrywanej żadnej zapłaty, nawet symbolicznej. Był to bardzo honorowy człowiek.

Piszę o tym, bo często "wyciągałem" takie wspominki od rodziców lub dziadków. Ani się z tym nie kryli, ani nie chwalili. Odniosłem wrażenie, że traktowali to jako jeden z ciągu traumatycznych epizodów ze swojego życia, jako że znaleźli się od razu pod kolejną okupacją, tym razem sowiecką, w trakcie której także pojawiało się zagrożenie ich życia. Wspomnę tylko, że dziadka Stanisława tuż po wkroczeniu Czerwonej Armii kamandir chciał rozstrzelać za to, że przed wojną był wójtem w Goraju, a także zbyt dobrze mówił po rosyjsku (widać "szpion"). A mówił biegle, bo dziadka wcielono z poboru ongiś do carskiej armii, gdzie w pułku dosłużył się funkcji kwatermistrza. Nigdy też dziadkowie nie wpadli na pomysł, by starać się o jakieś zadośćuczynienie, np. ze strony Izraela, czy jego Yad Vashem. Umarli potem, jako bezimienni dla świata Polacy, którzy tylko dla wtajemniczonych ocalili życie młodej wtedy Żydówki.

Izraelczycy obawiają się o to, by ich świadectwa nie narażały ich na ewentualne prawne represje. Może się bowiem okazać, że w oparciu o świadectwa innych ludzi można będzie im zarzucić podawanie fałszywych, błędnych lub domniemanych faktów. Prawda o holocauście, tak jak prawda o polocauście, może mieć różne oblicza. Amerykański historyk dr Bryan Mark Rigg ocenia, że w Wermachcie służyło co najmniej 150 tysięcy Żydów i Niemców o żydowskich korzeniach. Wielu służyło w niej, ukrywając swoje pochodzenie.Rigg szacuje, że takich osób było co najmniej 6 tys. Sam udokumentował 71 przypadków. Jest w tym gronie 22 oficerów, a nawet kilku żołnierzy Waffen-SS! (cyt. za newsweek.pl). Żydowscy mundurowi policjanci tzw. "odemani" (od Ordnungsdienst – OD) wieszali na niemiecki rozkaz Żydów i Polaków (vide zeznania dr. Dawida Schlanga, syna Arona i Anny). Jak się współcześnie szacuje było ich na terenie okupowanej Polski ponad 50 tysięcy. Po wojnie oni i ich rodziny rozproszyli się po świecie. Być może otrzymali nawet odszkodowania jako ofiary Zagłady, której byli współsprawcami. I być może oni także rozsiewają nienawiść do Polaków i tych Żydów, którzy poświadczali prawdę.

Tak więc zło, które rozlało się po Europie miało bardzo złożoną postać, gdyż ludność podległa hitlerowskim "Panom", żyła w stanie skrajnej, nieludzkiej opresji. Wielka szkoda, że nie mogą dać świadectwa Ci, którzy nie przeżyli holocaustu, gdyż byłoby ono najbardziej wiarygodne.

31.12.2017

Relokacja 2018 r. - 20 mln uchodźców?

* Poligamia, choć nielegalna w świetle prawa, jest powszechna wśród muzułmanów we wszystkich większych miastach. Jedna trzecia mężczyzn żyjących w muzułmańskiej dzielnicy (...) ma dwie lub więcej żon.
* Muezini w przestrzeni publicznej przez megafony wzywają do modlitwy z kościołów zamienionych na meczety.
* Sądy szariackie działają we wszystkich dużych miastach, a sądy państwowe powołują się w orzeczeniach na ich wyroki.
* Muzułmanie ściągają dwie, trzy lub cztery kobiety ze świata arabskiego, a następnie poślubiają korzystając z błogosławieństwa imama. Poślubione kobiety domagają się potem świadczeń socjalnych dla samotnych matek z dziećmi, w tym oddzielnego domu dla siebie i swoich dzieci.
* Lokalni urzędnicy uchylili przepisy zakazujące noszenia burek w budynkach użyteczności publicznej.
* W (...) władze miasta podpisały umowę z liczącą ponad 40 tys. społecznością muzułmańską. Umowa gwarantuje ochronę własności społeczności muzułmańskiej, wydawanie zgody na budowę meczetów z minaretami i kopułami, przydział ziemi na muzułmańskie cmentarze, dostarczanie żywności halal w więzieniach i szpitalach, uznanie trzech muzułmańskich świąt, uznanie muzułmańskiej reprezentacji w instytucjach państwowych itp.
* Władze uciszają krytyków promuzułmańskiej polityki. Przeciwnicy budowy mega-meczetu w (...) zostali sklasyfikowani jako „ekstremiści” i są monitorowani przez wywiad. Wiodące media oskarżają krytyków islamu o „mowę nienawiści”.
* Ponad 700 (...) muzułmanów dołączyło do „Państwa Islamskiego”. Pomimo iż walczą w Syrii i Iraku, wciąż otrzymują od państwa (...) świadczenia socjalne.

Tak jest, tym praworządnym (sic!) krajem są przewodzące Unii Europejskiej Niemcy! A wykropkowane miasta, to Berlin, Brema i Monachium.

* "20 milionów uchodźców oczekuje u progu Europy. Dziesięć do dwunastu milionów w Syrii, pięć milionów Palestyńczyków, dwa miliony Ukraińców i około jednego miliona mieszkańców południowego Kaukazu" – powiedział podczas szczytu w sprawie migracji, który odbył się w Wiedniu 27 sierpnia 2015 r., Johannes Hahn komisarz UE ds. negocjacji europejskiej polityki sąsiedztwa i rozszerzenia.

- Czy przez 2 lata coś się zmieniło? Tak, powiększyła się kolejka chętnych do Europy. Teraz wystarczy, gdy coś tąpnie w Turcji lub Macedonii.
- Kto tym razem zaprosi migrantów w 2018 r. do Europy? Czyżby Komisja Europejska, gdy uda jej się stłamsić opór Polski?
- Gdzie zostaną przymusowo "relokowani"? Przypuszczalne lokalizacje to głównie peryferia dużych miast: Warszawa, Kraków, Łódź, Praga, Budapeszt, Bukareszt. Nieco słabsze notowania ma Wiedeń, by na wstępie nie zniechęcić Austriaków. Poważnie pod uwagę mogą być jednak brane miasta zadłużone, jako łatwiejszy cel wymuszenia lokalizacji.
- Czy wiodąca w Unii Republika Federalna chce odświeżyć ideę obozów koncentracyjnych w postaci dzielnic muzułmańskich otaczających miasta "krzyżowców"? Tak, resentymenty do czasów hitleryzmu w RFN są coraz silniejsze, więc budowa "koncentracyjnych dzielnic" w Polsce po sprowadzeniu setek tysięcy migrantów mieści się w tym obrazie. Jak zwykle zarobią na tym niemieckie koncerny, podobnie jak to było na polskich autostradach.
- Czy mamy się szykować na oblężenie? Najgorsze, że poza Kukiz_15, cała opozycja wydaje się być na garnuszku "ideowym" migranckiego lobby. Wystarczy, że padnie bastion tzw. Zjednoczonej Prawicy i pancerne dywizje UE mogą wkraczać do stolic Środkowej Europy.

Źródło: gatestoneinstitute.org; http://www.pch24.pl/. Opr. sjw

17.12.2017

Pandemia muslimozy


Wyjaśnienie pojęć

Pandemia (gr. pan = wszyscy, gr. demos = lud) jest to epidemia choroby zakaźnej w różnych środowiskach, na dużym obszarze - różnych kontynentach w tym samym czasie.

Muslimoza (muslim z arab.- poddany Bogu) choroba zakaźna cechująca się przerzutami ludności i wymuszaniem tych przerzutów. Nie chodzi jednak o przerzucanie rdzennej ludności Europy do krajów islamskich, ale odwrotnie. Puryści językowi mogą jednak zwrócić uwagę, iż bardziej adekwatna byłaby "islamistoza", jako że islamista to zwolennik doktryny politycznej, zwanej islamizmem, który jest odpowiedzialny, m.in. za najbardziej agresywne przerzuty choroby. Przeciwko tej nazwie przemawia jednak fakt, że to nie islamiści transferują masy ludzkie do Europy, ale tacy politycy migracyjni jak Soros, czy Merkel.

Objawy

Jeśli organizm lub poszczególne tkanki społeczne są osłabione przez kryzys świadomości narodowej, korupcję oraz sprostytuowanie korporacji, samorządów i polityków, niski przyrost naturalny, alkoholizm, narkomanię, rozpad więzi społecznych, wówczas stwarza to doskonałe warunki dla epidemii muslimozy. Początkowo choroba rozwija się w sposób niemal utajony. Jedynie od czasu do czasu następuje zamach paraliżujący wolę działania zaatakowanych społeczności. Potem stopniowo lokalne epidemie przeobrażają się w pandemię i wtedy, np. przywódcom Unii Europejskiej pozostaje już tylko zarządzanie kryzysem. Oczywiście są szczepy muslim nie wykazujące cech agresywnych, ale zależy to w pewnej mierze od procentowej reprezentacji wyznawców islamu. Jeśli mamy do czynienia, np. ze szczepem salafickim, to drobne problemy zaczynają się już od poziomu 1-3. procentów (napady rabunkowe na przechodniów lub kierowców zatrzymujących się na światłach, podrzynanie gardła przypadkowym przechodniom, wjeżdżanie w tłum niewiernych itp.). Powyżej 5., a zwłaszcza 10. procentów, mamy już groźby terroryzujące nie tylko ludność i lokalne siły porządkowe, ale i władze samorządowe oraz polityczne. Zwłaszcza te ostatnie po infekcji muslimozą zachowują się jak neofici islamu i tępią każdy przejaw uzewnętrznienia religijności chrześcijańskiej.

Terapia

Najlepsze wyniki daje tzw. migracja wsteczna, czyli odsyłanie migrujących do kraju pochodzenia. Można ich odsyłać z powodu:
- braku zaproszenia lub zgody na pobyt, gdyż jak dotąd żadna konwencja międzynarodowa nie zmusza do przyjęcia uchodźców;
- niezgodności asymilacyjnej, a więc odrzucenia przez migrantów kulturalnego, etnicznego lub religijnego dziedzictwa danego kraju. Jeśli kulturowa charakterystyka uchodźców jest niekomplementarna i pasuje jak "wół do karety" do kraju przyjęcia migrantów, to wyrządza się olbrzymią krzywdę miejscowej ludności europejskiej.
- dobrowolnej ugody, a więc wypłacenia pewnej kwoty "odstępnego", co ostatnio praktykuje Republika Federalna Niemiec.

Alternatywnym rozwiązaniem jest dalsze kumulowanie uchodźców na terenie Europy za nieformalną zgodą dominatorów UE, czyli aktualnie kanclerz Angeli Merkel i prezydenta Emmanuela Macrona. Wydaje się, że zawarto już w tej kwestii nieformalne (tajne?) porozumienie. Sfinansowanie tego Paktu wymaga rocznie ponad 50 mld euro, w związku z czym trzeba będzie zabrać środki z funduszy unijnych, szczególnie z puli Polski, Czech i Węgier, bo niemieckim bądź francuskim rolnikom trudniej będzie to ukraść. Stąd pomysł sankcji pod pretekstem "badania praworządności" w Polsce, popierany gorąco przez pożytecznych idiotów i pogrobowców nazisty Stepana Bandery z byłych elit odsuniętych od władzy przed dwoma laty w Warszawie. Frau Angela i jeden z następców szefa Państwa Francuskiego, czerpią pod tym względem pełnymi garściami metodyczne inspiracje od pewnego krzykliwego kanclerza Niemiec, który także pragnął narzucić Polakom swój model praworządności.

Rokowania

Jeśli na wzór Trybunału w Hadze nie powstanie już teraz Europejski Trybunał ds. Eurodżihadu i nie oskarży się przed nim organizatorów pandemii muslimozy, to rokowania dla ludności Europy są złe. A nawet bardzo złe. Europa płacze, Europa jęczy z bólu. Czy stać ją jeszcze na walkę o los następnych pokoleń? Polacy ocalili Europę przed islamską nawałą w bitwie pod Wiedniem w 1683 roku. Czy wciąż muszą odradzać zdegradowane do etosu euro sumienie Europy?

06.09.2017

Historyczni kanclerze Niemiec

Pierwszym godnym uwagi kanclerzem Niemiec był 19-wieczny "żelazny kanclerz" Cesarstwa Niemieckiego Otto von Bismarck. Żelazny, bo skrwawionym żelazem zjednoczył rozdrobnione ziemie niemieckie. Ponieważ ziemie te były według Polaków po części ziemiami polskimi, Bismarck twardą ręką zorganizował ich brutalną germanizację i eksploatację gospodarczą. Polska podbita przez potężne armie Austrii, Prus i Rosji była w XIX wieku rozdarta przez imperialnych sąsiadów. Każdy z zaborców polskich terytoriów postępował zgodnie z maksymą Bismarcka: "Bijcie Polaków, ażeby aż o życiu zwątpili. Mam wielką litość dla ich położenia, ale jeżeli chcemy istnieć, to nie pozostaje nam nic innego, jak ich wytępić.". Nie miał duszy mordercy, ale szansę Niemiec na wzbogacenie widział jasno. Służyły temu bezlitosne sankcje prawne i ekonomiczne niszczące polską przedsiębiorczość, rolników i polską oświatę. Przychodziło mu to o tyle łatwo, że administracja i sądy były w służbie cesarskiej bardzo dyspozycyjne.

Drugim godnym uwagi kanclerzem był kanclerz III Rzeszy Wielkoniemieckiej Adolf Hitler. Kiepsko wykształcony, jednak z uporem poszerzający wiedzę, za młodu z pewnym talentem malarskim, potem poświęcił się głównie ludobójstwu mniemanych wrogów germańskiej rasy. Uwiódłszy pangermańską ideą niemal cały naród porwał go do podboju świata. Tych, którzy stanowili element niepożądany z typowo teutońską determinacją eksterminowano. W tym ogólnonarodowym dziele wspomagali go faszyści austriaccy, francuscy, holenderscy, ukraińscy, litewscy, łotewscy i włoscy. Tworzyli lub współtworzyli oni zbrojne oddziały walczące ramię w ramię z Wermachtem i dywizjami SS.

Ze względów praktycznych niemieccy planiści nie wybrali masowej eksterminacji Polaków i innych narodów słowiańskich. Objęli nią głównie warstwy inteligenckie jako potencjalnych przywódców buntu. Projektowali zaś promocję aborcji, rozdzielanie rodzin, "upchanie" niechcianych narodów w miejskich slumsach i „cichą sterylizację”. Miało to prowadzić "podludzi" do szybkiej degeneracji, zaś jak sądzili, wkrótce obficie rozmnażający się Niemcy zastąpią „słabnące” populacje. Okazało się to mało realne i Himmler nawet przyjmował, że "Polacy i Czesi pozostaną w ramach niemieckiej przestrzeni życiowej, zorganizowani w formie zależnych od Rzeszy krajów wasalnych". Z kolei Bormann postrzegał Generalną Gubernię jako polski rezerwat, wielki polski obóz pracy. Niemieccy zarządcy mają zadbać tylko o to, "ażeby tylko Polacy nie wyginęli z głodu. Nigdy jednak nie wolno nam podnieść ich na wyższy poziom". Zatem planiści kanclerza Hitlera widzieli przyszłość polskiej ludności jako wegetację i całkowite podporządkowanie "narodowi Panów".

Obecnie mamy u steru rządów w Niemczech (i de facto Unii Europejskiej) Panią kanclerz Angelę Merkel. Nic złego o niej nie powiem, bo sprowadzając tzw. "uchodźców" pokarała przede wszystkim chciwość własnych rodaków. Nawet ich trochę żal. Okazało się bowiem, że sprytny manewr nie wypalił, gdyż tysiące rozbisurmanionych "multikulti" zamiast pracować dla Wielkich Niemiec woli kraść, gwałcić i zabijać. Wyszło na to, iż na niepoliczalne chmary imigrantów z Afganistanu, krajów Lewantu i Afryki będą pracowali sami Niemcy. Czwarta Rzesza może być już rzeszą muzułmańską. By nieco odsunąć w czasie tę ponurą wizję Unia nakazała państwom satelickim podniesienie granicy wieku emerytalnego, by i reszta Europy harowała na trutniów. A jako bonus poszczególne kraje mają przyjąć kolumny przesiedleńców. Oczywiście na godziwych warunkach, nie po to płynęli na pontonach z Turcji i Libii. Narkotyki i dobre fury w pakiecie.

Pomysły wodzów Unii trzeba uznać za nieco rozpaczliwe, ale za to w pełni zgodne z hitlerowską tradycją. Najpierw wolę Pani Kanclerz określamy jako prawo obowiązujące w UE. Potem się je przepycha "prawem Kaduka" przez posłuszne trybunały, by obdarować bandyckim sortem Polskę, Węgry i inne niekolonialne kraje. Najlepsi wprawdzie już zostali wyłowieni przez emisariuszy. Od razu dzielni chłopcy organizują napady i zamachy. Trochę zastraszenia się przyda, nim nadludzie wezmą Europę za mordę. Martin Schulz polityczny asystent najazdu islamskich hord na Europę i ledwie kandydat na kanclerza, a już wygraża Polakom sankcjami ekonomicznymi. Wielkie Niemcy rozpoczynają parade marsz tropem wielkich Kanclerzy. Jest czego się bać, bo co parędziesiąt lat oni tak mają.

26.08.2017

Macro-protekcjonizm a Kalifat Parysko-Berliński

W wieczornym oświetleniu prezydent Macron przypomina łudząco lidera zombie. Jego dziobaty profil z wydatnymi zębami, i równie oziębły populizm, jeszcze niedawno porywał na wiecach wyborczych tłumy młodych ludzi. Ich bezwolność czerpała swe źródło w odrzuceniu uprzednio politycznego aktywizmu. Nie chcieli mieć dotąd do czynienia ze świństwami bezdusznej polityki kapitalizmu, słusznie nie wierząc starszym generacjom trzymającym kurczowo władzę. Z braku doświadczenia nie dostrzegli więc, lub nie chcieli dostrzec, że stare elity podsunęły im wydmuszkę. Ujawnione przez media skandale zdruzgotały pierwszoplanowych kandydatów. Prawdziwi władcy Republiki zdjęli zatem z zakurzonej półki dochodzącego 40-latka, byłego ministra, przedmuchali kurz, sowicie wsparli kampanię, postraszyli nazizmem pani Le Pen, no i cieniutki minister słabego rządu i beniaminek beznadziejnego Hollande'a wygrał w cuglach. Po fakcie, jego niedawni gorący zwolennicy zaczęli dopiero dostrzegać, że Le Pen nie była nazistką, a Macron ich bezwstydnie oszukał. Okazało się bowiem, że słowa, które z emfazą wygłaszał na wiecach, znaczą co innego w jego strategii politycznej. Że nie chodzi o nową Francję, tylko o starą rozwydrzoną francę. Co czyni pewną różnicę.

Zostawmy jednak na boku hipokryzję liderów liberalnej demokracji. Skupmy się na konkretych problemach drążących "stare" kraje Unii. Tym bardziej, że te aktywne wulkany podsycają antagonizm zachodu Europy z ich środkowo-wschodnimi sąsiadami. Prowadzi to na razie tylko do wojny dyplomatycznej Francji z Polską i Holandii z Węgrami, ale może doprowadzić de facto do rozpadu Europy i przewartościowania sojuszy. Zresztą już doprowadza.

Które z tych super wulkanów zagrażają współcześnie politycznym zniszczeniem europejskiej Unii?

Pierwszy, to protekcja informacyjna wobec nowej fali muzułmańskich imigrantów. Cieszą się oni wielkimi preferencjami ze strony polityków Unii Europejskiej oraz ich szefostwa, czyli kanclerz Niemiec i prezydenta Francji. Dla nich wycisza się informacje o zamachowcach pisząc o tym, że organizowały je osoby: niepoczytalne, pozbawione empatii ze strony chrześcijan oraz słabo zintegrowane z ogółem. Całkowicie pomija się, że zamachów nie organizowali uprzednio ani imigranci z Indii, ani z Turcji, ani z Polski, choć w Niemczech, Francji, czy Wielkiej Brytanii stanowią w niektórych regionach mniejszość etniczną (i religijną) od kilku do kilkunastu procent. Zaś przeważająca część zamachowców uchodziła za znakomicie społecznie zintegrowanych i życzliwych dla europejskich "tubylców".
Polski laureat literackiej nagrody Nobla Czesław Miłosz w "Zniewolonym umyśle" ideę oszukania niewiernych (ketman) przez wyznawców islamu ujął następująco: "Należy więc milczeć o swoich prawdziwych przekonaniach, jeżeli to możliwe. Jednakże są wypadki, kiedy milczenie nie wystarcza, kiedy może ono uchodzić za przyznanie się. Wtedy nie należy się wahać. Nie tylko trzeba wtedy wyrzec się publicznie swoich poglądów, ale zaleca się użyć wszelkich podstępów, byleby tylko zmylić przeciwnika".
Warto nadmienić, że holenderski "uczeń" dr. Goebbelsa zrównał węgierskie reformy państwowe z zagrożeniem ze strony islamskich terrorystów. Jest to spektakularny przykład oswajania opinii publicznej z tezą, że taki Orban, czy Kaczyński, to tacy lokalni "binladeni" i obowiązkiem każdego wierzącego liberała jest uwięzić bądź zastrzelić tych niewiernych. Lub przyjąć z zadowoleniem, że zrobi to za niego tajna bojówka Eurokorpusu z pomocą spec pułków Sorosa dla którego przewroty na wschodzie, to bułka z masłem.

Drugi wulkan, to protekcja ekonomiczna wobec "świeżych" islamskich imigrantów. Polega ona na tworzeniu dla nich nowych miejsc pracy kosztem firm z Europy środkowo-wschodniej, które zapełniały dotychczas luki w przewozach towarów, usługach budowlanych itd.
Terror przy użyciu tirów i samochodów dostawczych zrobił swoje i tak wstrząsnął politykami unijnymi, że Macron objechał nawet pół Europy, by spełnić tę wizję. Nie łudźmy się, że tzw. "pracownicy delegowani" zgarniają smakołyki ze stołu rodowitym Niemcom, czy Francuzom. Przeciwnie, przeważnie biorą resztki z pańskiego stołu, najcięższe, najmniej wdzięczne zlecenia, nieopłacalne dla zachodnich firm. Tak było przynajmniej do tej pory.

Jednak obecnie powstaną w ich miejsce islamskie firmy przewozowe, tanie, bo maksymalnie dotowane z funduszów Unii, a więc również przez Polskę, Bułgarię, czy Rumunię. Za nimi pojawią się tanie linie lotnicze (nowi uchodźcy), firmy usług budowlanych (tysiące meczetów), turystycznych (wyszukane rozrywki dla bojowników), medycznych (obrzezanie), opiekuńczych (weterani dżihadu) i edukacyjnych (studia nad świętymi Księgami). Na początku usługi będą tanie, bo oparte na dotacjach UE, potem będzie drożej, gdyż wiadomo jak to jest z monopolem. Stopniowo z ulic i urzędów znikną umiarkowani muzułmanie pod presją sankcji za uleganie niewiernym.
Bezpieczeństwo działania firm islamskich, jak i dynamiczną ekspansję, zapewni armia bojowników złożona z islamistów i janczarów (przekonwertowanych młodych chrześcijan). Na ulgi mogą liczyć tylko ci klienci, którzy potrafią recytować Koran z pamięci. Oczywiście chrześcijanie, buddyści i niewierzący muszą opłacać podatek (jizya), od 5000 euro rocznie na głowę, ale przecież zawsze można dokonać konwersji na islam. Wobec opornych niestety trzeba będzie stosować wychowawcze egzekucje.

Na to, że nie jest to intelektualna utopia, wskazują i świeże doświadczenia Państwa Islamskiego, jak i skrajnie rozbieżne prognozy demograficzne dla rdzennej ludności europejskiej oraz napływowej ludności wyznania islamskiego. Znaczącym wskaźnikiem jest także głupota i chciwość eurokapitału oraz skorumpowanych unijnych polityków, którzy dla doraźnego zysku ściągają miliony półdarmowej siły roboczej budując w przerażającym tempie monstrualną beczkę prochu. Cóż, w razie czego zawsze mogą uwakuować majątek i rodziny do bezpiecznej ojczyzny Trumpa lub Putina. Ów drugi być może nawet pozwoli im inwestować na Krymie.

Zapewne po kilku latach idylli ze światem islamu okaże się, że rodowici Niemcy i Francuzi będą mogli pracować jedynie jako pracownicy delegowani... O ile do tego czasu Unia nie zlikwiduje całkowicie zbędnej opcji współpracy międzynarodowej. Przecież wszyscy będą współpracowali w jednym kalifacie.


24.07.2017

Mgławica liberdemokracji

1. Skala protestów. Przed zawetowaniem ustawy o Sądzie Najwyższym warszawskie ulice na apel opozycji zapełniły tłumy sięgające w porywach do 15, 20 tysięcy demonstrantów. W innych dużych miastach było ich znacznie mniej (od kilku do kilkunastu tysięcy). Skala ta odpowiadała mniej więcej od 1/2 do 1/50 pielgrzymki do miejsc kultu katolickiego w Polsce.

2. Skład uczestników. Partiom opozycyjnym udało się postraszyć studentów możliwymi sankcjami, np. blokadą wyjazdów na stypendia i studia zagraniczne, co pobrzmiewało ostatnio w podtekstach brukselskich pogróżek z ust v-ce przew. KE Timmermansa. W przeciwieństwie do poprzednich wystąpień ulicznych studenci wylegli zatem dość tłumnie. Obok swoich rodziców, dziadków i babć, którzy reprezentowali elity finansowe oraz polityczne, i mówiąc uczciwie - niekiedy intelektualne, Polski Ludowej, a potem Trzeciej Rzeczypospolitej.

3. Hasła. Z racji dużej liczby młodej inteligencji, yuppies i hipsterów, sporo było monotematycznych okrzyków zbiorowych, gdyż w grupach tych demonstracje uliczne są raczej "obciachowe" i jedynie ci z osobowością ekshibicjonistyczną pchali się do mikrofonów hiperliberalnej, polskojęzycznej telewizji tvn, by wyrazić nienawiść do reżimu. Przeważnie na hasło zawodowych spikerów tłum odpowiadał "konstytucja", albo "3 x veto". Było to raczej typowe inteligenckie pustosłowie, gdyż zdecydowana większość demonstrantów, ani nie czytała obowiązującej konstytucji, ani tym bardziej inkryminowanych ustaw.

4. Ustawy. Tu podzielam w pewnej mierze opinię Pawła Kukiza, iż miały one na celu nie tyle reformę sądów, co obsadę personalną władz korporacji sędziowskiej przez PiS, a eliminację z nich sędziów wiernych osieroconej przez D. Tuska Platformie Obywatelskiej. Pod pretekstem eliminacji degeneratów prawniczych, którzy zgodnie z prawami fizyki, tzw. "regułą szumowiny", opanowali lokalne polskie szczyty światowej mafii kapłanów sprawiedliwości.

5. Qui pro quo. Zarówno władzom PiS, jak i demonstrantom, przydarzyło się, mniej lub więcej, zabawne nieporozumienie. Otóż, prezes Jarosław Kaczyński postrzegał import z młodzieżówki Unii Wolności - Andrzeja Dudę, jak i absolwenta Instytutu Roberta Schumana - Krzysztofa Szczerskiego, jako swoich, czytaj: narodowo-konserwatywnych reformatorów, lub w razie potrzeby - rewolucjonistów. Zaś uliczny tłumek pozbawionych realnej władzy, a więc byłych elit, traktował Prezydenta jako figuranta, kabaretowego Adriana, którego nie da się nakłonić do zawetowania ustaw, bo zbyt lęka się Kaczyńskiego. I oto, J. Kaczyńskiemu objawił się ów, jako naczelny zdrajca idei samostanowienia Narodu, zaś byłym elitom jako nawrócony Superliberał.

6. Quo vadis? Niestety nie mogę wieszczyć, kto wygra wyścig o lewą (podpisującą) rękę Pana Prezydenta, gdyż nie znam prawdziwych argumentów stron, a jedynie zasłonę dymną tworzoną na użytek gawiedzi. Można się jedynie domyślać, że jedna strona może mu zaoferować dość niepewną kontynuację prezydentury, a druga - sprawdzoną na Donaldzie Tusku - międzynarodową karierę na doskonale płatnej posadzie. Niestety obie w charakterze politycznej marionetki.

18.06.2017

Zarys mitologii uchodźczej

Zgodnie z definicją Konwencji Genewskiej z 1951 roku uchodźcą jest każda „osoba, która na skutek uzasadnionej obawy przed prześladowaniem z powodu swojej rasy, religii, narodowości, przekonań politycznych lub przynależności do określonej grupy społecznej zmuszona była opuścić kraj pochodzenia oraz która z powodu tych obaw nie może lub nie chce korzystać z ochrony swojego kraju”. Warto dodać, że pierwsze państwo bezpieczne powinno rozpatrzyć wniosek o potwierdzenie (czyli formalne nadanie) statusu uchodźcy takiej osoby.

1. Prawdopodobnie żaden imigrant z fali "bliskowschodniej" i afrykańskiej w ostatnich latach nie trafił do Europy z kraju w którym obawiał się prześladowania. Dotarli oni bowiem z Turcji, Libanu, Libii, Maroka itd., czyli z krajów względnie bezpiecznych. Mitem jest więc, że uciekają do Europy przed prześladowaniami lub wojną.

2. Imigranci otrzymali dokładne instrukcje od przemytników, jak można oszukać organy kontrolne, by uzyskać status uchodźcy w Europie. Najczęściej niszczyli dowód tożsamości i inne zaświadczenia, gdyż dane tam zawarte nie gwarantowały sukcesu. Mitem jest zatem podawana przez nich tożsamość.

3. Wg danych ONZ 75% stanowią mężczyźni, a resztę po połowie kobiety i dzieci. Połowa z tej grupy pochodzi z Syrii, ok. 15% z Afganistanu, a pozostali przeważnie z Afryki. Proporcje te z grubsza się utrzymują. Mitem są więc telewizyjne przekazy uwypuklające udział kobiet i dziewczynek wśród uciekinierów, gdyż stanowią one nikły ułamek uchodźczej populacji.

4. Mitem, w zdecydowanej większości przypadków, są prześladowania wyznawców islamu na tle religijnym. Prawdziwymi ofiarami prześladowań w krajach muzułmańskich byli i są chrześcijanie i jazydzi. Byli oni mordowani przez innych imigrantów nawet w trakcie ucieczki przez Morze Śródziemne. Jazydki w Iraku porywano i gwałcono, a mężczyzn zabijano. W 2015 roku aresztowano piętnastu muzułmańskich imigrantów, którzy wyrzucili do morza dwunastu chrześcijan, w tym kobiety i dzieci. Innych przypadków postanowiono nie nagłaśniać. Tysiące chrześcijan w niemieckich ośrodkach dla uchodźców jest prześladowanych przez muzułmanów, czasem nawet przez ich ochroniarzy, a władze niemieckie nie robią nic, aby chronić ofiary. Trudno się dziwić zatem postawie arogancji i zauważalnej erupcji nienawiści imigrantów islamskich wobec europejskich chrześcijan. Przejawem wyzwolenia prawdziwych uczuć są choćby londyńskie polowania z nożami na przypadkowo spotkanych "niewiernych".

5. Mitem są wezwania do wsparcia uchodźców przez bogatą klientelę liberalnych mediów. W zamożnym Watykanie nie sfinansowano nawet centralnego projektu pomocy dla islamskich uchodźców, ani tym bardziej dla mniej politycznie nośnych uchodźców o prawdziwie chrześcijańskim rodowodzie. Żadna europejska partia liberalna, z tych co walczą o prawa człowieka w Polsce, czy na Węgrzech, nie zaoferowała choćby połowy własnych środków na ten szczytny cel. Próżno się doszukać ofert masowej adopcji uchodźców ze strony znakomicie uposażonych polityków Unii Europejskiej, parlamentarzystów, czy bankierów. A także biskupów co głosili solidarność i szczodrość dla uchodźców, przecież Papież "na bank" się zgodzi na taką apostolską adopcję!

Niestety, trzęsący Unią Europejską liberalni hipokryci żądają tylko, by na uchodźców łożyli biedujący farmerzy, młodzi po szkołach, robotnicy na głodowych posadkach i emeryci z trudem wiążący koniec z końcem. To już nie mit, ale zbrodnia. (sjw)


10.06.2017

* Obozy koncentracyjne UE *

Jean-Claude Juncker zapowiada, że w przyszłym tygodniu Komisja Europejska będzie musiała się "zająć kwestią, czy wdrażamy z tego powodu postępowanie o naruszanie traktatów, czy nie". "Frankfurter Allgemeine Zeitung" w artykule pt. "Juncker grozi Polsce i Węgrom" cytuje wypowiedzi przewodniczącego KE o wyciągnięciu konsekwencji prawnych wobec państw unijnych odmawiających przyjęcia uchodźców.
"Decyzja jeszcze nie zapadła, ale ja mówię: jestem za tym" – oświadczył Juncker. Jak podkreślił, "trzeba wyklarować, że podjęte decyzje są obowiązującym prawem, także wtedy, jeśli głosowało się przeciwko". Wskazał też, że "tu chodzi o europejską solidarność, która nie może mieć charakteru jednokierunkowego. Musi to się odbywać w dwóch kierunkach".
(onet.wiadomości)

Komentarz: Bardzo mnie fascynuje, jakież to traktaty unijne złamała tym razem Polska? Okazuje się bowiem, że zwołane ad hoc spędy premierów w UE urastają w oczach Luksemburgczyka do rangi międzynarodowych traktatów. Przy czym zawłaszcza się suwerenne prawa państw Europy narzucając przymus lokacji imigrantów. Dodajmy, imigrantów niechętnie lub wrogo nastawionych do procesów relokacji. W Polsce, kraju na dorobku, bo najpierw zniszczonym przez Niemców, a potem zdradzonym przez Zachód i degradowanym długo w sowieckiej zamrażarce, nie ma szansy na standard życia porównywalny z zachodnioeuropejskim. I ci Afgańczycy, Algierczycy i Pakistańczycy, wszyscy podszywający się pod Syryjczyków, doskonale o tym wiedzą. Trzeba będzie ich "relokować" siłą. Czy pod berlińską batutą Unia odbuduje system relokacji do niemieckich obozów koncentracyjnych w Polsce? A może planuje nowe lokalizacje? Może sam Herr Juncker stanie na obozowej rampie podczas inauguracji? Ubrany galowo, w stosownym mundurze. Cudnie by zabrzmiał w tym otoczeniu hymn Unii Europejskiej!

Ze względu na historię ostatniego stulecia Polacy, Czesi i Węgrzy mają pełne prawo do nieufności wobec "solidarności" polityków Unii mianowanych przez Niemcy, czy Francję. Francuzów, którzy nie chcieli umierać za Gdańsk. Takie hasła pobrzmiewały w 1939 r. w Paryżu i okolicach. Mimo paktów, nie przyszli z pomocą po napaści Niemiec na Polskę! Teraz ci wasalni urzędnicy, pomazańcy kanclerz Merkel, znowu próbują na Polsce coś agresywnie wymusić. Albo, utrzymanie konstytucji i trybunałów ustanowionych przez swą agenturę wpływu, albo energetykę opartą na tym ... czego Polska nie ma! Czyż na przykład wielki fan Unii i były polski prezydent Aleksander Kwaśniewski nie okazał się potem zasłużonym lobbystą prezydenta Kazachstanu Nursułtana Nazarbajewa, ukraińskich oligarchów, czy też właściciela rosyjskiego koncernu Acron Wiaczesława Kantora. Co ciekawe, wbrew żywotnym interesom polskiej gospodarki. A jeszcze ciut wcześniej nadzorował unijną wersję polskiej konstytucji w 1997 r. Trudno oceniać jego zasługi dla wspomnianych miliarderów, jednak fucha dla UE wyszła mu wyjątkowo niechlujnie pod względem prawnym. Być może o tę interpretacyjną swobodę chodziło, by arbitrzy wysokich trybunałów mogli orzekać według powiewów brukselskiego zefira?

Teraz lobbyści interesów Berlina, chcą Polaków kulturowo ubogacić importowanymi przez kanclerz Merkel imigrantami. Tymi, którzy nie chcą się w Niemczech asymilować i których pochodzenie etniczne jest mgławicowe. A także tymi, którzy wcześniej lub później rozładują swoje frustracje tnąc nożami rdzenną ludność. Polska przyczynia się do bogactwa Niemiec i Francji importując wiele niepotrzebnych towarów. Aż 80% pomocy unijnej wraca do darczyńców. By zrekompensować Francji fiasko handlu z Rosją mistralami Polska miała kupić francuskie śmigłowce caracale za cenę dwukrotnie wyższą niż płacił Kuwejt. Na co ówczesny premier Polski Donald Tusk z entuzjazmem się zgodził. Widzimy teraz czemu trafił na tzw. "pierdzistołek" do Brukseli. Widzimy też coraz wyraźniej jak wygląda solidarność europejska w pojęciu Junckera et consortes. Istota tej solidarności pobrzmiewa dość kolokwialnym erotyzmem: "Dy...ać tych wschodnich ile się da!". A jak się nie da, to postraszyć sankcjami. Tak, by poczuli sprzężenie zwrotne z rasą Panów.

18.05.2017

O liberałach łaknących władzy

Przeciętnemu zjadaczowi chleba powszedniego "liberał" wydaje się kimś dość egzotycznym. Kimś na wzór masona, czy członka klubu Bilderberga, których ogląda co najwyżej na szklanym ekranie. Wyobraża go sobie jako swoiste kuriozum, bardziej fantasmagorię, kosmitę, niż człowieka obdarzonego przypisywanymi mu realnymi cechami. Współczesny "liberał" jawi mu się w rzeczywistości w całkowicie sprzecznych kontekstach. Raz gromi brak demokracji i wolności gospodarczej w Polsce, jak to czynił prezydent Macron podczas kampanii wyborczej, a równocześnie grzmiał, iż obłoży Polskę sankcjami za to, iż firmy uciekają z Francji do Polski z racji nadmiernych ciężarów podatkowych.

Na tym reprezentatywnym przykładzie widzimy bogactwo osobowości społecznej liberała, co niewątpliwie pomaga mu zwyciężać w zmaganiach wyborczych. Gdy dostrzega poparcie znaczących grup dla poglądu X sprzecznego z głoszonymi uprzednio tezami Y, natychmiast wygłasza jego apoteozę w dyspozycyjnych mediach. Należy tu nadmienić, że liberał ma kasę, ma więc media. Nieważne tutaj, że dyżurną kasę w wysokości miliona lub miliarda dolarów musiał ukraść, by wkupić się do "klubu", że tak go jedwabiście nazwiemy. Ważne, iż ów milion (miliard) może już pracować w systemie gospodarczym i politycznym, no i przynosić kolejne zyski.

No dobrze, liberałowi wolno wszystko, bo tak kocha wolność, że nikt mu tego nie odbierze! Ma za sobą prawo własności, sądy, prasę i telewizję. Polski profesor filozofii prawa Lech Morawski podczas naukowej sesji w uniwersytecie oxfordzkim wypowiedział się o korupcji wśród czołowych polskich prawników i polityków. Jego zdaniem „politycy i sędziowie biorą w Polsce łapówki”. Zaś „polska konstytucja jest całkowicie niejasna. Można ją interpretować w dowolny sposób. Dla mnie to legislacyjna tragedia i dramat”. Jak zareagowały na to liberalne polskie elity? Czy podjęły dyskusję z szanowanym uczonym?
Czy wysunięto z tych kręgów kontrargumenty? Żartujecie Państwo, otóż Profesora potraktowano niemal tak, jak onegdaj Ateńczycy Sokratesa. Rozległ się beocki wrzask w mediach, odwołano obronę pracy jego doktoranta, zażądano ustąpienia Profesora z funkcji sędziego w Trybunale Konstytucyjnym. To wszystko za kilka opinii o drastycznym stanie sądownictwa w Polsce i marnie zredagowanej konstytucji z 1997 roku. W dodatku na sesji naukowej. Drodzy liberałowie, czyżbyście okazjonalnie zapomnieli o wolności naukowca do prezentowania swoich ocen, opinii i hipotez w ramach sesji, konferencji, czy seminariów?
Tylko hipokryzja, czy rozpaczliwa głupota elit? Aż wstyd się przyznać, że przez 19 lat pracowałem w toruńskim Uniwersytecie imienia wielkiego Kopernika! Może dziekan Wydziału Prawa UMK prof. Zbigniew Witkowski naśle na Profesora Morawskiego, jakąś ad hoc zwołaną, Komisję Inkwizycyjną?

Ale co tu mówić o agresji liberalnych elit wobec wybitnego polskiego uczonego. W amerykańskiej kolebce demokracji (o francuskiej już była mowa), od wyborów prezydenckich trwa nieustające grillowanie Donalda Trumpa przez liberalne elity. Odrzucono ze wstrętem obyczaj dawania szansy nowemu prezydentowi i praktycznie od dnia wyborów obrzuca się go błotem i ... czym się da, głównie tzw. nieczystościami. Ostatnio "politologicznie" rozśmieszył mnie wściekły atak za sondowanie przez współpracowników Trumpa stosunków z Rosją. Tym samym należałoby rozliczyć jego poprzedników za sondaże dyplomatyczne i gospodarcze w Iranie, Chinach, finansowanie części obecnego ISIS oraz Al Kaidy. Oznaczałoby to de facto zdewastowanie urzędu prezydenta Stanów Zjednoczonych w takiej postaci, jaki się historycznie ukształtował. Dla Stanów Zjednoczonych, gdyby ten zamach się powiodł, byłaby to typowa misja samobójcza. Nie bronię tu polityki Trumpa, szczególnie w jej aspektach socjalnych, ale atakowanie go za preorientację w zakresie preferencji międzynarodowych rywali budzi we mnie najwyższe zdumienie.

W oparciu o doświadczenia współżycia z "syndromem liberalnym" wysunę roboczą hipotezę, iż współczesny liberalizm jest gorszy od faszyzmu, gdyż w przeciwieństwie do ustroju Mussoliniego i Hitlera potrafi się znakomicie maskować fałszując trzy podstawowe tradycyjne wartości - dobro, prawdę i piękno. Promuje w zamian zło, kłamstwo i brzydotę jako wzory społeczne, by łatwiej można było rządzić tak skołowanym społeczeństwem. Walka z czymś takim jest analogią walki z cieniem albo ninja, bo posiadany przez NICH pieniądz ma dużą władzę i rządzi, jak się okazuje, także sumieniem licznych naukowców.

20.03.2017

Polonia Prostituta

Wśród najważniejszych orderów trzeciej, czy już czwartej Rzeczypospolitej, dostrzegam pewne braki. Od jakiegoś czasu, jako wzory postaw politycznych prezentuje się en block "żołnierzy wyklętych", niezależnie, czy byli straceńczymi bohaterami w stylu Don Kichota, czy zdemoralizowanymi bandytami, jak Kmicic przed przemianą w wielkiego patriotę. Zamiast więc serwować jak leci Orła Białego i Polonia Restituta nastał czas modernizacji medalowych blaszaków oraz motywów ich nadawania.

W przypadkach, gdy szkoda czasu na badania historyków, lub nie ma pieniędzy na studia, gdyż rozeszły się na 500+, a na gwałt wojsko i młodzież musi mieć odpowiednich bohaterów, trzeba ostro selekcjonować kandydatów. Rozumiem, że nie pasuje teraz Zawisza Czarny, bo lał rycerstwo europejskie, a nasze spory z Brukselą nie są aż tak zasadnicze, by ich całkiem wysadzać z siodła. Bo kto przydzieli subsydia, o czym napomknął ten mały niegrzeczny Francuzik Hollande?

Ba, jak gdyby odpadła cała nasza heroiczna historia walki z germanizacją. Tak więc ci akowcy, którzy walczyli z Niemcami, nie mówiąc o armiach Wojska Polskiego, które maszerowały od wschodu, poszły wek z pocztu bohaterów w odstawkę. Dalej droczymy się z kanclerz Angelą, a zwłaszcza złowieszczym Schulzem, ale mimo wszystko jest nam z nimi po drodze.

Natomiast na miano prawdziwych bohaterów urastają Ci, którzy walczyli naprawdę lub rzekomo z Sowietami, a więc totalitarnym koktajlem złożonym z Rosjan, Żydów, Ukraińców i zruszczonych Polaków. Ze względu na poprawność polityczną z tego grona ulecieli niczym kamfora Żydzi, Ukraińcy i wynarodowieni Polacy, a zostali sami Rosjanie. Nie jestem fanatykiem przyjaźni polsko-rosyjskiej, ale niestety pachnie mi to jakimś parszywym nazizmem. Tak jak śmierdzą mi niektórzy współcześni heroje ukraińscy, którzy walczyli o wolność Ukrainy mordując Polaków, Żydów, czy sprawiedliwych chacharów. Dla podbicia militarystycznych nastrojów, ktoś nas szykuje na wyprawę moskiewską. Uważam, że nie jest to już proobamowski koniunkturalizm, bo symbol tej polityki gra teraz w golfa, ale jakiś schizofreniczny bełkot.

Tak więc, sądzę, że mamy dobry czas na ustanowienie nowego orderu, a kandydatów do niego postrzegam cały rój. Zresztą, po obydwu skłóconych stronach dyskursu politycznego Polaków. Niestety tzw. "kurwa" drodzy państwo, to nie tylko zawód, ale przede wszystkim charakter. I za ten charakter należą się jej męskim i żeńskim egzemplifikacjom medale.

04.01.2017

Inwazja kosmitów?

Jesteśmy krajem, w którym normą jest, iż obywatel z dziada pradziada nazywa się Kowalski, Wiśniewski bądź Jankowski, a na liście 1000 najpopularniejszych nazwisk można odnaleźć około 35 procent mieszkańców Polski. Zainteresował mnie fakt, że wśród prymusów wiodących obecnie naród na barykady nie ma ich prawie wcale.

Przewodzą zaś Neuman, Scheuring, Nitras, Lubnaer, Petru, a ostatnio na czoło wysunęła się osławiona sędzina Gersdorf. Osławiona, gdyż uważa ona, że zarobki w granicach 10 tysi złp. umożliwiają sędziemu jedynie wegetację na głuchej prowincji. Brzmi to jak megalomania wyższej sfery z pozycji sędziego, co, jej zdaniem, upoważnia do zarobkowego szczytowania.

Nazwiska, rzecz jasna, można modyfikować. Ba, w niedalekiej przeszłości zmieniano je jak rękawiczki w trosce o karierę polityczną lub zawodową. Przykładowo, tuż po drugiej wojnie masowej konwersji podlegały nazwiska rosyjskich Żydów, niekiedy na szlacheckie i arystokratyczne, ze względu na brzmienie zbyt łatwo identyfikujące narodowość. Radzieckim okupantom zależało w szczególności na takim upozowaniu i upodobnieniu swoich agentów, by wykazać, iż narodowi przewodzą rodowici Polacy. Warto jednak pamiętać, że obok napływowych sowieckich agentów na terenie pojałtańskiej Polski zamieszkiwało sporo Niemców, Ukraińców, czy Żydów, którzy odnosili się wrogo do polskiej państwowości, a nie tylko do jej postsowieckiej formy.

W tamtych i późniejszych czasach niesnaski narodowościowe w Polsce można przypisać rozrachunkom za czas okupacji. Z niemieckimi i ukraińskimi nazistami, zaś z żydowskimi ubekami za martyrologię ludności polskiej w powojennym dziesięcioleciu. Wśród współczesnych młodych Polaków nie dostrzegam nienawiści rasowej ani narodowościowej. W każdym razie statystycznie nie więcej niż u współczesnych Niemców, Ukraińców lub Izraelczyków. Jednak u wielu budzą się obawy, czy dawni i nowi goście zbytnio nie naruszają elementarnych zasad gościnności. Gdy dla gospodarzy zaczyna brakować miejsca w ich własnym domu.

13.01.2017

Chaotyczny pucz lumpenliberałów

Pucz parlamentarny w największym kraju "nowej" Unii na przełomie 2016 i 2017 roku był ukoronowaniem polityki zagranicznej globalnego duetu prezydenta Obamy i kanclerz Merkel. Kadencja prezydenta Obamy nie była pasmem sukcesów USA. Próba degradacji Rosji po odebraniu przez nią Krymu Ukrainie przyniosła mierne wyniki, Europę zalała fala uchodźców przepełnionych nienawiścią do chrześcijan, w pobliżu Izraela powstało państwo wojującego islamu o wpływach promieniujących na Maghreb, Afrykę, a obecnie i Europę Zachodnią.

Odbicie z rąk wyznawców solidaryzmu klasowego rządów w Polsce miało być dowodem, iż kanclerz Merkel prowadzi racjonalną politykę i trzyma Europę w garści. Racjonalność ta była coraz powszechniej kwestionowana w samych Niemczech po serii obscenicznych i brutalnych działań ekstremistów islamskich. Europa pękła na pół, gdyż centralno-wschodni Europejczycy nie dali sobie wepchnąć nadwyżkowych tłumów islamistów od skrajnie gościnnej kanclerz Niemiec i jej brukselskich lokajów.

W odróżnieniu od europejskich niedawnych kolonizatorów, Polacy, Czesi i Węgrzy oraz inne narody "pasa wschodniego Unii" nie kupiły doktryny solidaryzmu rasowo-religijnego forsowanej przez Merkel. Zdawały sobie one doskonale sprawę, że wojujący islam dominujący coraz śmielej w enklawach we Francji, Belgii, Danii, Niemczech, czy Szwecji, jest śmiertelnym zagrożeniem dla pokoju społecznego w ich krajach. I to mimo milionów dotacji od fundacji Sorosa, straszenia Polski sankcjami Unii, a wreszcie zaaranżowanego ostatnio puczu parlamentarnego pod wodzą v-przewodniczącego Platformy Neumana i przewodniczącego Nowoczesnej Petru.

Współczesnych "politycznych" liberałów stanowczo należy odróżnić od liberałów klasycznych, bo są oni notorycznie uwikłani w różnorodne przestępstwa i stanowią de facto V. Kolumnę w państwach Europy Wschodniej. Świadczą o tym rozliczne afery korupcyjne, zaś wydarzenia w sejmie i prowokacje pod nim, żywo przypominały scenariusz Majdanu. Można to zakwalifikować jako zdradę stanu, a w najbardziej łaskawej interpretacji jako "naruszenie obowiązków posła przez naruszenie praw osób trzecich" (rozdz. 2, art.6a), co prowadziło do paraliżu państwa i potencjalnie zamieszek na dużą skalę. To, że pucz się posypał, wynika z nikłego poparcia społecznego, niskiej mobilności grup wspierających "puczystów", kabaretowego wizerunku ich przywódców, a także zwartości obozu rządzącego. Miejmy nadzieję, że wielcy tego świata zrozumieją wreszcie, że Polska nie jest republiką bananową.


28.11.2016

Organizacje obcych rządów

Profesor i wicepremier w jednym Piotr Gliński jest nad wyraz impulsywny, czemu dał już onegdaj wyraz podczas wywiadu w jednej z telewizji kontestującej rząd PiS. Cóż, w populacji polskich profesorów udział choleryków wydaje się być nadreprezentatywny, tym bardziej, jeśli uwzględnimy skaczące marsze KOD. Nie pomaga to specjalnie w dokonywaniu odkryć naukowych, ale za to w polityce, że tak powiem, idą jak burza w lejku.

Osobiście mam dość krytyczną opinię w kwestii windowania na posady państwowe profesorów zarówno z jednej, jak i drugiej strony. I to bynajmniej nie z powodów osobowościowych, ale czysto metodycznych. Mówiąc po prostu, polityka wymaga innego sposobu myślenia, aniżeli tryb akademicki. Potrzeba w niej dużo więcej empatii i pragmatycznej eliminacji hipotez. Tego niestety nasi habilitanci zazwyczaj nie "czują", przyzwyczajeni do księżycowych monologów i przytakujących im asystentów.

Zasadniczym motywem protest songu v-premiera Glińskiego było wytknięcie jego małżonce nominacji do rady nadzorczej organizacji pozarządowej. Sęk w tym, że paroksyzm przepraszania młodych latorośli b. prezydenta Komorowskiego, czy sędziego Rzeplińskiego, może być w tej sytuacji odczytany jako chęć wybielenia własnej żony. Przy tym, nie zakładam jakiejkolwiek "winy", ani złej woli jego małżonki.

Pierwszą negatywną poszlaką jest tutaj obsadzanie zarządów i rad nadzorczych przez krewne i znajome królika. Wyrasta nam więc tradycja nominacyjna "pisiewiczów i pisiewiczówien", która wcina się gładko w syndrom dynastyczny "rzępolińskich" i "komórkowskich", że określę to w sposób symboliczny i oględny. Trzeba być bliskim krewniakiem kogoś z rządu lub jego przybudówki, by zrobić piorunującą karierę w "pozarządówce".

Drugim istotnym negatywem różnorakich organizacji pozarządowych, nb. nie tylko polskich, jest notoryczne ich finansowanie przez obce rządy, zazwyczaj za pośrednictwem quasi-neutralnych "słupów". Nikogo nie zdziwiło w Stanach, że p. Soros, zamiast siedzieć w lochu za przestępstwa finansowe, wybrał sponsoring kijowskiego Majdanu, czy KOD-u p. Kijowskiego. Problem jednak w tym, że interesy nawet zaprzyjaźnionych państw mogą być sprzeczne, vide Caracale, czy próby eliminacji polskich przewoźników przez Niemcy i Francję. Czy opłacana przez obce rządy szpica agencji i organizacji pozarządowych odrzuci ze wstrętem podsuwane im niepatriotyczne argumenty? Koń, by się uśmiał.

06.11.2016

Demokracja typu "clinton"

Nie zwykłem rozdzierać szat nad rakiem drążącym świat polityki: wszechobecną korupcją, intelektualną pustotą najwyższych "przedstawicieli narodu", czy ich nieodpowiedzialnością. Jest to poniekąd wpisane w biblię wyborcy, iż w czasach niepewności (a trudno praktycznie znaleźć inne) do władzy są dopuszczane jedynie tyranozaury.

Casus wyborów prezydenckich w Ameryce jest najlepszym dowodem na to, że ta cała liberalna mitologia sławiąca ów model demokracji, to pic na wodę fotomontaż. Pani sekretarz stanu Hilary negocjuje wpłaty na rzecz swojej fundacji od donatorów z Arabii Saudyjskiej i Kataru. Oczywiście za korzystne dla nich decyzje rządu USA. Nie przeszkadza jej to, że kraje te, być może ci sami finansiści, zbudowali potęgę militarną Państwa Islamskiego. Którą to urzędujący prezydent Obama usiłuje zniszczyć montując odziały walecznych Kurdów, zarówno mężczyzn, jak i kobiet, Jazydów i tych Irakijczyków i Syryjczyków, którzy jeszcze nie uciekli pod opiekuńcze skrzydła Angeli Merkel. Czyli prezydent USA walczy z ISiS, a sekretarz stanu ignoruje to, pertraktując z "ciemną stroną mocy", o co mniejsza, ale co ważne, biorąc od niej łapówki w milionach dolarów.

Okazało się także, że były prezydent Bill Clinton, mąż i wspólnik Hilary w interesach, znany też jako amator seksu oralnego z asystentką w gabinecie owalnym, ułaskawiał przestępców za równie godziwe wpłaty na konto swej fundacji, dzięki czemu zapewniał sobie spokojną emeryturę.

Żeby było jeszcze straszniej dla USA jako mocarstwa światowego, Hilary jako sekretarz stanu wysyłała supertajne maile z prywatnego konta. Dla przeciętnego twitterowca to pestka, jednak dla służb specjalnych, czy urzędów amerykańskich, to zdrada stanu. Kilka co najmniej agencji wywiadowczych, państw niezupełnie zaprzyjaźnionych ze Stanami, monitorowało prywatne konto sekretarz stanu. By zdobyć najbardziej strzeżone tajemnice USA nie trzeba było nasyłać tabuna hackerów, wystarczyło podpatrywać konto lekkomyślnej Hilary.

A teraz największa demokracja świata z ramienia bossów Partii Demokratycznej oddelegowała niedawną sekretarz stanu na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych. Pal licho co świat z Amerykanami włącznie pomyśli sobie o takiej demokracji. Ważne jest to, że w przypadku sukcesu wyborczego ruszy jak Katrina fundacja Clintonów, a Clintonowie uzyskają instrumenty blokowania grożącej im penalizacji.

Mam nieodparte przekonanie, że powrót do demokracji w Stanach Zjednoczonych musi się wiązać z rewoltą kadrową w tradycyjnych partiach - odesłaniem bossów pociągających za sznurki na emeryturę.

05.07.2016

Konstytucyjność według prezesa Rzeplińskiego

Teza 1. "Nowa ustawa o Trybunale Konstytucyjnym jest przygotowywana w złej wierze i zmienia ustrój państwa bez zmiany ustawy zasadniczej - powiedział prezes TK Andrzej Rzepliński z sejmowej trybuny. (...) Suwerenem jest cały naród polski, a nie jego część, która głosowała na daną partię polityczną" (cytaty za wiadomosci.wp.pl.)

Ad teza 1. Z tezy, iż większość parlamentarna nie jest głosem suwerena wynika, że prezes Rzepliński podważa najbardziej fundamentalną zasadę demokracji. Czy suwerenem może być tylko prezes TK namaszczony przez jedynie słuszną partię?

Teza 2. "Zapis projektu dotyczący zgody prezydenta na usunięcie z TK sędziego - jeśli zostanie w ten sposób ukarany dyscyplinarnie przez Zgromadzenie Ogólne TK - może oznaczać, że sędzia ten ma być "sędzią prezydenta" i głosować tak, by go usatysfakcjonować".

Ad teza 2. Kontrasygnata prezydenta jest przeszkodą dla podporządkowania kolegium sędziowskiego TK jego prezesowi. Równocześnie umacnia wpływ prezydenta na poszczególnych sędziów. Jednak w obecnej sytuacji brak tego zapisu mógłby doprowadzić do usunięcia sędziów wybranych głosami PiS. Vide casus dra hab. Zaradkiewicza.

Teza 3. "Niekonstytucyjny jest zapis o badaniu spraw w TK według kolejności ich wpływu, a sprzeczna z konstytucją będzie możliwość blokowania przez czterech sędziów wydania wyroku, nawet na pół roku. Czy chodziło o to, by przy pomocy prawa konfliktować sędziów TK? (...) Wszystkie sprawy już będące w TK trzeba będzie rozpatrywać według kolejności wpływu, niezależnie na jakim etapie są prace zmierzające do rozstrzygnięcia danej sprawy. ".

Ad teza 3. Argument o niekonstytucyjności procedury, gdy przeciwnego zdania jest ponad 25% sędziów oznacza doraźną interpretację Konstytucji przy pomocy liczby sędziów delegowanych przez PiS. Arbitralne manipulowanie liczbą zespołu orzekającego i kolejnością rozpatrywania spraw może doprowadzić do sytuacji, gdy Trybunał bierze bezpośredni udział w rozgrywkach politycznych. Zapewne nic nie stoi na przeszkodzie, by opracować priorytety dla poszczególnych typów spraw w zależności od wagi lub czasochłonności ich rozstrzygnięcia.

Teza 4. Niekonstytucyjny jest projekt, że prezes Trybunału nie zarządza ogłoszenia wyroku, lecz kieruje w tej sprawie wniosek do premiera. "Użycie słowa wniosek oznacza, że premier może nie opublikować wyroku, konstytucja nie daje takiej możliwości premierowi".

Ad teza 4. Wyrok TK nieuzgodniony z władzą ustawodawczą i wykonawczą, jeśli uznamy go za niepodważalny, oznaczałby władzę absolutną Trybunału. Jak widać, co rusz odradza się hydra absolutyzmu. Może dopiszmy w Konstytucji kto tu rządzi, premier, prezydent, czy prezes TK?

Teza 5. "Niezrozumiały jest zapis, że nie będzie publikacji wyroku TK z 9 marca, ale tylko tych - zapadłych od 10 marca 2016 r. w sytuacji, gdy Komisja Wenecka uznała za konieczną publikację orzeczenia z 9 marca ws. grudniowej nowelizacji ustawy o TK, autorstwa PiS".

Ad teza 5. Rząd może opublikować wyrok TK z 9 marca jedynie jako przykład wadliwej legislacji, gdyż opiera się ona na legalnie zniesionej ustawie. Komisja Wenecka może nie uwzględniać takich subtelności, gdyż legalizm postrzega dość jednostronnie.

31.05.2016

Durny lex

Na marginesie tez Komisji Weneckiej oraz p.p. Schetyny i Petru, że należy szanować każde prawo, byle głoszone przez właściwe osoby, zrodziły mi się pewne wątpliwości. Nie będę przytaczał już Ustaw Norymberskich z 1935 roku, które znając niemiecką drobiazgowość, były zapewne procedowane prawidłowo i w pełni zgodnie z niemiecką konstytucją. Nie chciałbym też wyciągać casusu prezesa Rzeplińskiego, który w kwestii konstytucji jest bardziej nieomylny, aniżeli papież w sprawach wiary. Tym razem przytoczę banalny przypadek z krainy prawa podatkowego.

Kraina ta przypomina nieco bajki o smerfach napastowanych przez czarnoksiężnika Gargamela. Po pierwsze, Gargamel marzy o tym, by torturować, a następnie pożreć te urocze błękitne istoty, co z grubsza oddaje stosunek fiskusa do przeciętnego podatnika. Po drugie, urzędowi interpretatorzy prawa podatkowego wychodzą wręcz ze skóry, by udowodnić, że podatkowe smerfy są za głupie, by zrozumieć przewrotne koncepty skarbowego Gargamela. Rzecz jasna, do konceptów tych przychylają się sądy, łącznie z Najwyższym i Konstytucyjnym.

No więc, weźmy taki dość typowy przypadek. Tata lub mama ląduje w pokoju, a resztę mieszkania obejmuje młoda rodzina z potomstwem. Przy okazji dokonuje się przebudowy i zabudowy urządzeń kuchennych. I teraz mamy rzecz niebywałą, gdyż młody smerf Maruda sądzi, że takie spożytkowanie spadku jest oczywistą podstawą do zwolnienia od opodatkowania. We wniosku do izby skarbowej twierdzi, iż zabudowanie pawlacza, obudowa zlewozmywaka, obudowa elektrycznej kuchni, piekarnika i kuchni mikrofalowej oraz lodówki jest analogiczne w sensie funkcji mieszkalnych. Nic bardziej mylnego!

Otóż 7 kwietnia 2015 r. Pan Dyrektor Izby Skarbowej w K. stwierdził co następuje: "Wbrew przekonaniu Wnioskodawcy nie będzie stanowić wydatku na własne cele mieszkaniowe wydatek poniesiony na zabudowę stałą kuchni w meble i wyposażenie jej w lodówkę, kuchenkę mikrofalową, zmywarkę, piekarnik i płytę elektryczną. Wydatki te stanowią bowiem wydatki na zakup mebli i wyposażenia mieszkania i jako takie nie mogą być traktowane na równi z wydatkami remontowymi. Umeblowanie (nawet to w trwałej zabudowie a wiec również szafy i pawlacze) oraz zakup sprzętów AGD nie może być podstawą do zastosowania ulgi w odniesieniu do tych wydatków, bowiem jest to jedynie element wyposażenia mieszkania, zatem nie ma charakteru prac remontowych – tak orzekł Naczelny Sąd Administracyjny w wyroku z 27 kwietnia 2006 r. sygn. akt II FSK 639/05. Wykonanie zabudowy stałej nie jest zatem wydatkiem związanym z remontem (czy adaptacją) lokalu (budynku) mieszkalnego." Widzimy więc dychotomię "wyposażenie" a "remont", gdyż jak wiadomo remont niczego nie "mebluje" i nie "wyposaża". A remont mebli? Odpowiedź narzuca się sama. Prawnie nie jest, broń Boże, wydatkiem na własne cele mieszkaniowe,

Z dalszych wywodów wynika, że wydatki na "biały montaż", czyli wanna, umywalka, prysznic są podatkowo OK, natomiast zabudowa kuchni, w tym zlewozmywaka, już nie. Można sobie wyobrazić wiszące w powietrzu płyty elektryczne, zlewy, piekarniki i mikrofale, bo tak to zaprojektował genialny prawodawca. Stwierdził on, że za wydatki poniesione na własne cele mieszkaniowe uważa się wydatki na: "... biały montaż (wanna, umywalka, prysznic) i jego trwałą zabudowę, ponieważ stanowią one część instalacji wodno-kanalizacyjnej, a jego zabudowa np. kafelkami, ma charakter prac budowlanych. Nie jest to sprzęt gospodarstwa domowego będący elementem wyposażenia mieszkania, ani mebel. Nie można więc utożsamiać trwałej zabudowy białego montażu z umeblowaniem kuchni w formie zabudowy stałej wraz ze sprzętem AGD".

Tak więc drodzy Państwo tkwicie w zabobonie, jeśli sądzicie, że szafka pod zlewem pełni tę samą funkcję, co stojaki i rozsuwana obudowa wanny. Jedna i druga kryje środki higieny, ale ta pierwsza jest meblem, ale tylko ta druga podpada pod "wydatek poniesiony na własne cele mieszkaniowe" i pozwala smerfom cieszyć się z ulgi podatkowej. Bo po cóż zabudowywać AGD? Wszak latające zlewy i zmywarki to wizja godna naszego wieku! I tak naprawdę, to meble nie są "własnym celem mieszkaniowym". Zresztą po co młodym meble, skoro nie mają mieszkań, ani pracy... I tak wyjadą na saksy z tego legislacyjnie przyjaznego kraju.

18.05.2016

Splątane podniecenie Billa

Bill Clinton jako prezydent był wielkim grzesznikiem wobec zasad demokracji. Łgał w żywe oczy komisji senackiej, a w pracy, za pieniądze wyborców, zabawiał się z panną Levinsky. Było to ponoć jedno z jego pobocznych upodobań, bo według Sally Miller nad seks przedkładał grę na saksie w jej plisowanej koszuli. Ale nie bądźmy tacy pruderyjni, w końcu muzyka jest dla ludzi.

Ostatnio bardzo go podniecił finisz kampanii prezydenckiej Hillary, gdzie wypalił: ”Polska i Węgry to kraje, które nie byłyby wolne, gdyby nie Stany Zjednoczone, a teraz zdecydowały, że ta demokracja to dla nich zbyt wielki problem i wolą dyktaturę na wzór putinowskiej". Należałoby tutaj wypomnieć Billowi C., że to prezydent Franklin Delano Roosevelt wybierany czterokrotnie z ramienia Partii Demokratycznej powierzył Polskę i Węgry w Teheranie i Jałcie swojemu guru Stalinowi. Nie wiadomo więc o co chodziło Billowi z tą wolnością, bo tak naprawdę wolność zawdzięczamy bankructwu Sawietskowo Sajuza - gdyby nie to - zapewne w Warszawie i Budapeszcie rządziliby ruscy gubernatorzy.

Wymownie o edukacji prezydenta B. Clintona świadczy jego przemowa do ludu Warszawy w 1994 roku, gdy przyjechał świętować zaproszenie Polski do Sojuszu Północnoatlantyckiego. Przemawiając przed siedzibą polskich królów Clinton rzekł: "Witam Was, Czechów i Węgrów jako przyszłych członków NATO i sojuszników USA. Wasz los i nasza przyszłość są teraz złączone. Za naszą i waszą wolność".

Tak więc niepotrzebnie Polacy i Węgrzy obruszyli się na gburowaty tekst Clintona o stanie polskiej i węgierskiej demokracji. Prawdopodobnie miał on na myśli sylwestrowy zamach na demokrację w Kolonii, którą Amerykanie faktycznie wyzwolili onegdaj spod niemieckiej władzy.

29.04.2016

Papiery Wenecjańskiej Komisji

Komisja Wenecka rozgościła się na dobre w naszym kraju. Rząd nie może pracować, bo ze strony ludzi Tuska i Junckera kontrola goni kontrolę. W przeciwieństwie do większości komentatorów nie interesowało mnie jednak co mówili do gości reprezentanci nadwiślańskich sił politycznych. W przypadku wysłanników Unii Europejskiej można to zresztą ująć lakonicznie, iż "gadał dziad do obrazu". By nie tracić na próżno czasu, warto zapoznać się uprzednio z kompetencjami poszczególnych ekspertów. Jakimi projektami zajmowali się unijni delegaci-sprawozdawcy mający "prześwietlić" polską ustawę o policji?

Pani prof. Regina Kiener z Uniwersytetu w Bazylei prowadzi następujące badania:
* Ocena ochrony prawnej zwierząt w prawie administracyjnym i karnym - badania porównawcze w Niemczech, Szwajcarii i Austrii. Jakie instrumenty prawno-proceduralne dotyczące reprezentowania interesów zwierząt w tych krajach są stosowane, by osiągnąć dobrostan zwierząt.
* Podstawy dobrego zarządzania sądownictwem w Szwajcarii.
* Regulacja decyzji podtrzymania życia w szpitalach i domach.
Pan prof. Iain Cameron jest profesorem prawa międzynarodowego publicznego na Uniwersytecie w Uppsali. Prowadzi badania w zakresie:
* Współpraca policyjna UE.
* Penalizacja z perspektywy konstytucyjnej.
* Nadzór Bezpieczeństwa Wewnętrznego w Szwecji.
* Europejska Karta Praw Podstawowych i Wolności oraz problem praw konkurujących.
Z kolei Bernardus Petrus (Ben) Vermeulen jest holenderskim prawnikiem, profesorem na Wolnym Uniwersytecie w Amsterdamie i Uniwersytetu Radboud. Specjalizuje się w prawie oświatowym, prawie imigracyjnym oraz problematyce praw człowieka, takich jak równość i wolność wyznania oraz wypowiedzi.
Pozostali członkowie delegacji pełniący funkcje jej sekretariatu:
- dr Thomas Markert, który zajmował się, m.in. opracowaniem konstytucji Kosowa oraz innych krajów b. Jugosławii, a także reformami konstytucyjnymi m.in. Ukrainy, Mołdawii i Republiki Czeczeńskiej (do jej upadku). Bez większych sukcesów brał udział w negocjacjach dotyczących Naddniestrza, Abchazji i Osetii Południowej. Ostatnio zaangażowany w przygotowanie opinii Komisji Weneckiej na temat nowej roli Turcji w stosunkach z UE.
- Grigorij Dikov, współautor opracowania nt. ochrony prawa do rzetelnego procesu na mocy Europejskiej Konwencji Praw Człowieka.

Jak można dostrzec gołym okiem jedynie prof. I. Cameron i G. Dikov zajmowali się problematyką zbliżoną do badanej ustawy, choć jeden z perspektywy szwedzkiej, a drugi, jak podejrzewam, postradzieckiej. Trochę się martwię, że bezpieczeństwo Polaków z tych azymutów może być postrzegane na podobieństwo dobrostanu zwierząt z badań prof. Reginy Kiener. Swoją drogą, dobór członków delegacji idealnie pasuje do problematyki nielegalnej imigracji. Być może wysłano ich do Polski pomyłkowo, sądząc, że Warszawa leży w Turcji?

31.03.2016

Delikatne pomieszanie pojęć

Niemiecki prawnik Armin von Bogdandy z Instytutu Maxa Plancka w Heidelbergu uważa, że chociaż Polska jest krajem suwerennym, instytucje europejskie mają powody, by mieszać się do sporu o TK. (...) Unia Europejska jest wspólnotą państw, które uznają kanon podstawowych wartości, takich jak demokracja, praworządność czy prawa człowieka. Każdy kraj członkowski musi przestrzegać podziału władz i decyzji TK - podkreśla prawnik. (za wiadomosci.wp)

Gdyby słowa te nie wyszły spod pióra dyrektora Instytutu Maxa Plancka w Heidelbergu i specjalisty od prawa publicznego i międzynarodowego, to można byłoby je uznać za dziennikarską wprawkę przeczącą elementarnej logice.
Uznaje on bowiem, że:
- władza warszawskiego Trybunału Konstytucyjnego ma wyższy potencjał demokratyczny niż rządu wyłonionego przez polski parlament. Grupa partyjnych nominatów wytypowanych przez poprzednią ekipę rządową ma według Profesora "demokratyczne" prawo, by dyktować parlamentowi jak ma rządzić. Trzeba zaiste być naiwnym ideologiem, by nie dostrzec w tej sprawie sprzeczności ustrojowej, która domaga się naprawy dysfunkcjonalnego mechanizmu;
- pojmowanie demokracji i praw człowieka przez władzę sądowniczą powinno dominować nad ich interpretacją polityczną. Rzecz w tym, że orzeczenia sądowe w tych sprawach przesycone są formalizmem prawniczym, który np. narzucił Polsce wypłatę odszkodowań dla terrorystów lokowanych przez CIA w tajnych ośrodkach. Tym samym prawnicza poprawność polityczna postawiła na piedestale nadludzkie prawa terrorystów, a zdeptała prawa człowieka ich ofiar.

Skoro prawidłowe definiowanie praw człowieka przerasta możliwości Trybunału w Strasburgu lub Komisji Weneckiej, czy można je powierzyć politykom i urzędnikom Unii Europejskiej? Czy w krajach Unii nie narusza się brutalnie praw człowieka, np. przez rząd Niemiec w okresie sylwestrowej "martwej ciszy informacyjnej"? Czy zaniechania Brukseli wobec terrorystów w Molenbeek nie naruszyły praw człowieka w całej Europie? Jakie upoważnienie od ogółu Europejczyków miała kanclerz Merkel, gdy zaprosiła setki tysięcy wyznawców islamu do najazdu na Europę? Jaki demokratyczny europejski organ udzielił kanclerz Niemiec prawa do destrukcji małych państw bałkańskich i środkowoeuropejskich? Jakimi karami UE powinna obłożyć Wielką Brytanię za brak konstytucji, a Szwajcarię za brak trybunału konstytucyjnego?

Należy sądzić, że unijni biurokraci z Niemiec i Beneluxu pragną "przykryć" swą rażącą nieudolność w zarządzeniu Europą poprzez spektakularne "wykluczenie" Polski. Zapewne liczą, że dzięki politycznemu "Polexit-owi" uda im się zastraszyć mniejsze państwa europejskie i tym samym zdobyć w UE dla Berlina władzę niekontrolowaną demokratycznymi mechanizmami. Może jestem przeczulony, ale mi to pachnie tęsknotą za jakąś postneoliberalną III Rzeszą, gdzie manipulacje prawnicze zastąpią zdrowy rozsądek i gdzie ekonomicznym kolanem wielcy będą miażdżyć niepokorne narody. Byłby to zapewne koniec Europy, wszak wielkie imperia rozpadały się z bardziej błahych powodów. (sjw)

15.03.2016

Postweneckie klimaty


"Narastający konflikt między prawicowym rządem w Polsce a Trybunałem Konstytucyjnym zaczyna psuć jego kluczowe stosunki w sprawach bezpieczeństwa ze Stanami Zjednoczonymi" - piszą we wspólnym tekście Jan Cieński z Warszawy oraz Joseph Schatz i Benjamin Oreskes z Waszyngtonu. (...) "Politico" przytacza w tym kontekście wypowiedź szefa MSZ Witolda Waszczykowskiego, który powiedział, że list senatorów bazuje na "dezinformacji" na temat sytuacji w Polsce i że został zainspirowany przez "ludzi, którzy źle życzą Polsce". Portal przytacza również niedawne słowa szefa MON Antoniego Macierewicza odnoszące się do krytycznych ocen w USA na temat przestrzegania w Polsce procedur demokratycznych. Na sobotniej konferencji na temat bezpieczeństwa - z okazji 17. rocznicy wstąpienia Polski do NATO - Macierewicz powiedział: "Ludzie, którzy budowali swoje państwo dopiero w XVIII wieku, będą mówili nam, co to jest demokracja".

"Dyplomatyczny wybuch niezadowolenia nadchodzi w momencie, gdy Polska chce podczas lipcowego szczytu NATO przeforsować porozumienie w sprawie stałych baz Sojuszu na jej terytorium, do czego niechętnie podchodzą inni sojusznicy NATO tacy jak Niemcy i Francja, którzy obawiają się reakcji Rosji" - zauważa "Politico". I dodaje, że "trudno będzie do tego przekonać administrację USA w czasie, gdy Polska jest postrzegana jako odbiegająca od reguł demokratycznych państw". (cytaty przytoczone za wp.wiadomości)

Pomijając fakt, że suflerami Politico są byli i obecni politycy Platformy Obywatelskiej lub jej zaplecza, m.in. pp. Sikorscy, czy p. Petru, "szok informacyjny" ma źrodła w skrajnie różnych doświadczeniach historycznych. Zasadnicze różnice są następujące:

1. Polska była największym demokratycznie rządzonym mocarstwem Europy w okresie Rzeczypospolitej szlacheckiej w XVI wieku.
Zgodnie ze starą tradycją prasłowiańską rządził król, ale decydujący głos mieli parlamentarzyści reprezentujący szlachecką część kilku narodów republiki. W parlamencie (sejmie) obradowali posłowie ze wszystkich ziem republiki szlacheckiej. Trzeba podkreślić, że polska szlachta była znacznie liczniejsza niż "szlachetnie urodzeni" w innych częściach Europy, gdyż jej liczba sięgała 6-10% ogółu ludności. Z tej racji współczesna kultura polska zachowała silne rysy kultury szlacheckiej i cechuje się swoistą dumą, której nie potrafiły zmieść nawet XX-wieczne totalitaryzmy, ani hitleryzm, ani stalinizm. Warto tu dodać, że Polacy mają podstawy, by oceniać, że zarówno demokracja niemiecka, francuska, czy amerykańska, są bardzo młode w porównaniu z demokracją polską. Chodzi tu rzecz jasna o doświadczenia ostatnich kilku wieków, gdzie w krajach tych rządził monarchistyczny absolutyzm, bądź gangi bankierskie.

Dlatego też, Polacy nieufnie traktują geszefciarski neoliberalizm, który pragnie przeforsować absolutystyczną kontrolę Trybunału Konstytucyjnego nad sejmem. Kultura polityczna w Stanach Zjednoczonych, czy w Niemczech, polega na nieustannym targowaniu się i zawieraniu "zgniłych" kompromisów. W Polsce powrócono zaś do zasad uznanych powszechnie przez większość klasy politycznej, co odwołuje się wprost do tradycji Rzeczypospolitej szlacheckiej.

2. Tolerancja Stanów Zjednoczonych wobec reżimów niedemokratycznych jest wręcz fundamentem amerykańskiej polityki zagranicznej. Przykładem może być sojusz strategiczny z Arabią Saudyjską, czy obecnymi władzami Afganistanu. Podobnie Italia wielbiła onegdaj Kadafiego, zresztą jak się okazało w perspektywie historycznej - słusznie. Podobnie Francja wspiera rozmaite satrapie nie oglądając się na ich stosunek do Karty Praw Człowieka.

Jedynym wyjątkiem jest zatem Polska, w której na ulicach swobodnie demonstrują ci, którzy przegrali ostatnie wybory parlamentarne. Ci, którzy swoimi zwolennikami obsadzili ów prominentny Trybunał Konstytucyjny. Trybunał, który uprzednio postkomunistyczni baronowie vel oportuniści, vide Aleksander Kwaśniewski, obdarzyli takimi boskimi atrybutami jak nieomylność i brak jakiejkolwiek nad nim kontroli. Nawet rzymskokatolicki papież nie ma aż takiej władzy w sprawach wiary. A kilkunastu wybrańców partii rządzącej dotąd w Polsce przez osiem lat - miało i ma. Mają władzę, by orzekać cokolwiek, że nowe ustawy są sprzeczne z konstytucją i robią to coraz bardziej bezczelnie. Ciekawe, że przyklaskują im autorytety prawnicze UE z Komisji Weneckiej, co świadczy raczej o jej kiepskim morale i braku chęci do poważniejszej refleksji.

Zatem nic dziwnego, że zaistniał konflikt nowo wybranych władz zwalczających szalejącą w Polsce korupcję, z ciałem z poprzedniej epoki, które aż paliło się, by sparaliżować każdą nowatorską ideę. Mimo zmasowanej propagandy starej gwardii w badaniach opinii publicznej prosocjalni konserwatyści z PiS miażdżą popieraną przez prezydenta Obamę oraz kanclerz Merkel krzykliwą opozycję.

Czy Zachód po doświadczeniach w Wietnamie, Afganistanie, Iraku, Algierii, czy Syrii, chce znowu iść pod prąd, tym razem polskiej kultury politycznej i narzucać Polakom własne wzorce? Takie, notabene, których sam nie respektuje. Teoretycznie biorąc powinien z traumatycznych doświadczeń wyciągać wnioski. Niestety kolejne fale polityków Zachodu ciągną do tego łajna jak muchy do miodu.



2.03.2016

Pożytki i ubytki z Komisji Weneckiej

W mediach ancien regime obejmujących Onet, WP, Newsweek, Gazetę Wyborczą i wiele innych reprezentujących kapitał zagraniczny trwa ostrzał ministra spraw zagranicznych Witolda Waszczykowskiego. Krytyka ministra jest nieco przewrotna, bo chwali się go przy tym za zwrócenie się o arbitraż do Komisji Weneckiej w sprawie sporu rządu z Trybunałem Konstytucyjnym. Chodzi o to, by "wpienić" Jarosława Kaczyńskiego, któremu ten arbitraż nie spodobał się, jako, że według niego wystąpiono o to za wcześnie.

Sam minister Waszczykowski oceniając przecieki projektu opinii Komisji stwierdził w Genewie: "Jeśli będą chcieli zachowywać się politycznie (...) stracą reputację jako komisja bezstronna, rzeczywiście zajmująca się meritum sprawy. W tej chwili wkraczają na niebezpieczną ścieżkę politycznego sporu z Polską" (wiadomości.onet.pl) Faktycznie, przeciek zbiegł się w czasie z manifestacjami KOD-u, a ponadto nie było dotąd praktykowane, by konsultowany i negocjowany z jakimkolwiek rządem projekt opinii został udostępniony opinii publicznej. Wygląda więc to na próbę niedopuszczalnej, stricte politycznej presji ze strony Komisji okazującej, że w sporze rząd - TK jest nie tylko stroną sporu, ale iż ów zespół międzynarodowych ekspertów prawa stosuje iście goebelsowskie sztuczki.

Czy zatem warto było zwracać się do Komisji Weneckiej w sprawie Trybunału Konstytucyjnego, który w "nowych" krajach Unii niczym brytan strzeże ładu dla potrzeb "internacjonalnych" banków i koncernów. A także władzy politycznej uległej państwom "starej" Unii. W końcu gdzie setki i tysiące administratorów 3.RP uzyskało wyszkolenie na przyspieszonych kursach, skąd czerpali natchnienie kolejni sędziowie Trybunału Konstytucyjnego, gdzie pojadą co bardziej zasłużeni, niczym Marcinkiewicz i Tusk, na polityczną emeryturę? Kiedyś profity dla sprzedawczyków napływały z Moskwy, teraz wiatr z bonusami wieje od Atlantyku.

A rzecz jest prosta jak ogon wściekłego osła. Komisja zwana Wenecką uważa w ujawnionym KOD-owi projekcie, iż Sejm powinien wycofać się z uchwał, którymi naruszył wyrok Trybunału, wybierając nowych sędziów na tę część miejsc, które zostały obsadzone prawidłowo przez poprzedni parlament. Czyli Komisja akceptuje naruszenie prawa przez Trybunał mimo jego jawnej niekompetencji w sprawach osobowych i podważa suwerenność polskiego parlamentu względem władzy sądowniczej. Jest to tym bardziej niebezpieczne, że Trybunał Konstytucyjny jest typową instytucją z nominacji politycznej i powinien zostać dla dobra demokracji bezwzględnie zlikwidowany. W obecnej formie służy wszystkim, tylko nie dobru Polaków (vide skok na OFE). W jego miejsce można powołać Trybunał według recepty Kukiz'15 większością kwalifikowaną w Sejmie, można powierzyć decyzje Sądowi Najwyższemu, można wreszcie wyłonić jego skład przy okazji wyborów powszechnych. W każdym razie obecna forma wyłaniania sędziów jest najgorsza z możliwych i optowanie za nią przez Komisję Wenecką byłoby przekreśleniem jej wizerunku jako komitetu mędrców legislacji.

Myślę, że nie o to ostatnie ministrowi Waszczykowskiemu chodziło, ale być może na to wyjdzie. Pożytek z tej "weneckiej" afery jest jeden, że wyszło szydło z worka...


22.01.2016

Kto dyktuje prawo?


Szerokie zainteresowanie w sieci wzbudził ostatnio artykuł prezesa Klubu Jagiellońskiego dr. Krzysztofa Mazura, który wskazuje źródła politycznych wyborów Jarosława Kaczyńskiego, jednocześnie tłumacząc praprzyczyny wybuchu "wojny o Trybunał". (...) Mazur przekonuje, że seminarium magisterskie prof. Ehrlicha było "kluczowym wydarzeniem formacyjnym" dla młodego Kaczyńskiego. Jak się okazuje, relacja ze swoim promotorem była dla szefa PiS na tyle ważna, że swego czasu nazwał go jednym ze swoich mistrzów, "na równi z Józefem Piłsudskim". Z jakiego powodu postać profesora z Uniwersytetu Warszawskiego jest tak istotna? Ehrlich "kwestionował pogląd, iż prawo jest źródłem legitymizacji władzy", a zatem uważał, "że to wola polityczna jest nadrzędna wobec prawa, a nie prawo wobec woli politycznej". (za wiadomosci.onet.pl)

Tak się złożyło, że "Oblicza pluralizmów" Stanisława Ehrlicha, gdzieś na początku lat 80-tych, przekonały także i mnie do względnej służebności prawa. Wprawdzie systemy totalitarne, zarówno hitleryzm, jak i stalinizm, chętnie posługiwały się prawem w sposób instrumentalny, ale również systemy demokratyczne nie mogą ignorować woli twórczych jednostek, czy mas wyborców, w procesie stanowienia prawa. Alternatywą jest bowiem wykluwanie się prawa w gabinetach politycznych guru, mafiosów lub kopiowanie go z narzuconych zagranicznych wzorców. Nie trzeba dziś nikogo specjalnie przekonywać, że te trzy ostatnie źródła leżały u podstaw prawa stanowionego w III RP. Z Konstytucją Kwaśniewskiego z 1997 roku na czele.

Sądzę, że prawo może być demokratycznie wyłonione dopiero wtedy, gdy projekty kluczowych ustaw przejdą społeczną "obróbkę". W domach, dyskusjach rodzinnych, podczas lekcji wychowawczych lub WOS w szkołach, na uczelnianych seminariach, w kawiarnianych dyskusjach, wreszcie na forach internetowych i zebraniach różnorakich organizacji. Dopiero przy takim "grillowaniu" wyłaniają się nie tylko istotne problemy i "haczyki", ale powstają przede wszystkim dojrzałe postawy obywatelskie.

System Trzeciej RP jest przeciwieństwem takiego upodmiotowienia obywateli, którzy są współtwórcami prawa w "prawdziwych" demokracjach, takich jak Szwajcaria, czy z zastrzeżeniami - kraje skandynawskie. Wszędzie tam spory wpływ na kształt prawa mają merytokraci, głównie profesorowie prawa i eksperci-lobbyści, ale decydują ostatecznie dobrze zorientowani i suwerenni w swoich opiniach wyborcy.

Pod tym względem, jesteśmy w głębokiej... czarnej dziurze, a pseudo neoliberalne kręgi promieniujące z Berlina i Paryża za pośrednictwem Brukseli pchają nas w jej głąb. Od systemów prawnych tych fałszywych liberałów zionie nieszczerością intencji, bo tak naprawdę, to ich politycy z pierwszych stron gazet siedzą po uszy w korporacyjnych interesach. A potem się ludziska dziwią, że były kanclerz najpotężniejszego państwa Europy przechodzi na emeryturę w Gazpromie.

I niech mi nikt nie mówi, że ci hipokryci tworzyli niemieckie, angielskie, francuskie, czy europejskie prawo, dla dobra zwykłego obywatela swojego kraju lub Unii. Koń by się uśmiał.


23.12.2015

Przypowieść wigilijna: Ambasador Izraela a rewolucje George Sorosa

Jeśli wierzyć genetykom połowa Izraelitów, to potomkowie Chazarów, którzy przeszli na judaizm jako religię państwową. Coś na podobieństwo chrztu Polski i innych krajów średniowiecznej Europy. Równie spektakularnie powstał anglikanizm w Brytanii, gdzie z kolei papistów nawracano głównie mieczem. Tyle, że wiadomo, kto jest luteraninem, katolikiem, czy islamistą, a do dzisiaj trudno ustalić kto jest Żydem, a kogo za niego tylko uważają. Być może z Żydami jest jak z Romami ze znanej piosenki: "Dziś prawdziwych Cyganów już nie ma...".

W kontekście rzekomego ataku antysemityzmu ambasador Izraela w Polsce Anna Azari skierowała list do marszałka Sejmu Marka Kuchcińskiego w którym wyraziła zaniepokojenie, m.in. niedawną wypowiedzią przewodniczącego klubu Kukiz'15 Pawła Kukiza. Jako jeden z antyżydowskich ekscesów podała, iż Kukiz twierdził, że żydowski bankier Soros finansował Komitet Obrony Demokracji.

Zacznijmy od ustalenia paru faktów.
1. To prawda, że węgierski Żyd George Soros nie cieszy najlepszą reputacją, podobnie jak cała ferajna bankierów lub oligarchów rosyjskich lub ukraińskich, bądź amerykańskich, żydowskiego pochodzenia. Nawet w legendarnych bastionach demokracji był ścigany z powodu przestępstw finansowych.
2. Rozpatrujemy tu żydowską przynależność etniczną, która jest w znacznej mierze aktem woli, że przywołamy chazarskich przodków zdecydowanej większości współczesnych Żydów. Nie interesuje nas tu zupełnie religijność Żydów, bo jak mniemam G. Soros nie zamierza przeciągać na judaizm zwolenników KOD-u. Jeśli zatem ktoś, np. Paweł Kukiz, mówi, iż Żyd Soros finansuje Komitet Obrony Demokracji, to brzmi tak samo jak "Amerykanin Jimmy Carter finansuje zwalczanie w Afryce nitkowca podskórnego". Oczywiście, ani Jarosław Kaczyński, ani Paweł Kukiz, nie są pasożytami społecznymi, więc analogia nie jest pełna. Można tu się sprzeczać, czy takimi pasożytami nie są niektórzy bankierzy, ale ten aspekt odłóżmy na bok.
3. Finansując KOD (rozpatrujemy to hipotetycznie) Soros wchodzi w utartą w tej części świata koleinę Majdanu. Majdan także był obficie finansowany przez oligarchów pochodzenia żydowskiego o dość kiepskiej reputacji. Skończyło się to jak pamiętamy obaleniem legalnego rządu i rozkwitem nazizmu w ideologii państwowej. Coś poszło nie tak, czy to jakaś prawidłowość? Też odłożymy ten aspekt na bok.

Zastanawia mnie dlaczego w tę dość śliską awanturkę G. Sorosa wkracza ambasador Izraela. Jeśli Soros robi to legalnie i Kukiz potwierdza znany sobie fakt, to zupełnie nie rozumiem dlaczego popieranie demokracji w Polsce jest aktem antysemityzmu?
Także jeśli Soros robi to nielegalnie, to ujawnienie jego narodowości nie ma najmniejszych oznak antyżydowskiej krucjaty. Po prostu wielu Niemców, Polaków, czy Żydów zbacza z linii legalizmu. I jeżeli nie wyznajemy zasady odpowiedzialności zbiorowej, to traktujemy ową przynależność jedynie jako przesłankę analityczną. Co innego, gdyby Kukiz powiedział, że wszyscy Żydzi to dranie, którzy nastają na polskie interesy narodowe. Jednak tego nie powiedział, tak więc prosiłbym Panią ambasador, by nie tworzyła z Żydów świętych krów. Ani im z tym do twarzy, ani do innych części ciała...

03.12.2015

Prostytucja konstytucyjna

"Niezwłoczne odebranie ślubowania od wybranego przez Sejm sędziego TK jest obowiązkiem głowy państwa - wskazał sędzia TK Marek Zubik w uzasadnieniu dzisiejszego wyroku dotyczącego ustawy o TK. Wskazał też, że osoba wybrana przez Sejm jest sędzią w pełnym tego słowa znaczeniu. (...) Powiedział, że zwłoka z przyjęciem przez prezydenta ślubowania sędziów TK nie może się wyłącznie opierać o zarzut wadliwości samej podstawy prawnej dokonania wyboru; rozstrzyganie zarzutu wadliwości ustawy to monopol TK - dodał. (wiadomosci.onet.pl)

Słuchając prawników, a w szczególności profesorów prawa, odnoszę niekiedy wrażenie, iż wierzą oni w swoją omnipotencję dowiedzenia czegokolwiek. Ponieważ sam miewam takie pokusy i się ich pilnie wystrzegam, więc dla celów dydaktycznych rozważę, to co orzekł Trybunał Konstytucyjny ustami Pana sędziego.

Po pierwsze, stwierdził on, że skoro nie jest zapisane w prawie kiedy prezydent Andrzej Duda ma przyjąć ślubowanie, to oznacza, że ma to zrobić "niezwłocznie". Niezwłocznie może nastąpić tuż po głosowaniu w sejmie, wszyscy kandydaci pakują się pospiesznie do taxi i pędzą spoceni do pałacu prezydenckiego, gdzie równie zgrzany personel kancelarii przygotowuje chybcikiem akty nominacyjne. Z kolei niezwłoczność dla ewolucjonisty biologicznego lub społecznego, to cykl przynajmniej paru pokoleń. Nawet przewroty pałacowe wymagają z reguły wielu miesięcy przygotowań. Nie wspomnę już o decyzjach Trybunału Konstytucyjnego, które rodzą się po kilkunastu miesiącach lub kilku latach. Czemu więc trybunaliści konstytucyjni żądają od prezydenta Polski takiej nieokiełznanej wyrywności, jak nie przymierzając za przeproszeniem, od jakiejś przydrożnej prostytutki? Wydaje się, że mianowani przez PO członkowie TK nie okazują wobec nowego prezydenta należnego respektu, co okazali zresztą pisząc "na gwałt" czerwcową ustawę o Trybunale Stanu. I co już kuriozalne, z szefem Trybunału na czele pełniącym dla komisji sejmowej rolę mentora! Nie ma tu miejsca ani na niezależność sejmu, ani niezawisłość Trybunału, bo sędziowie i posłowie utworzyli grupę paramafijną działającą na szkodę przyszłego sejmu i nowo wybranego prezydenta.

Po drugie, można podziwiać z otwartymi ustami formułkę Trybunału, że prezydent powinien podpisać nominacje niezależnie od przekonania o wadliwości samej ustawy. Czyli, jeśli np.:
- poseł sprawozdawca wplecie całkiem inne nazwiska do tekstu ustawy, np. swoich kompanów z wieczornej pijatyki;
- przegłosowana zostanie ustawa o radykalnie zmienionej treści, czyli to co się faktycznie stało ze wzmiankowaną ustawą dzięki kreatywności posła PO Roberta Kropiwnickiego.
Teoretycznie, biorąc pod uwagę automatyzm głosowań w sejmie, można sobie wyobrazić jeszcze ciekawsze scenariusze, np. przyjęcie przez sejm jako kandydatów do TK pozycji z menu od restauratora Sowy. W końcu Kaligula też wybrał wierzchowca Incitatusa na senatora. Nie będzie zatem ujmą, jeśli poseł Kropiwnicki wyznaczyłby na sędziego Trybunału jakąś gustowną ośmiorniczkę... Myślę, że taki wybór przeszedłby w Trybunale bez sprzeciwu, bo liczy się tam literalna zgodność z konstytucją, a tę ośmiorniczki mają w genach.

22.11.2015

Komitet Ochrany Du...kracji?

"Na Facebooku powstała grupa Komitet Obrony Demokracji. Jak przyznają jej twórcy, to reakcja na ostatnie decyzje polityków PiS oraz prezydenta Andrzeja Dudy. "Demokracja w Polsce jest zagrożona. Działania władzy, jej lekceważenie prawa oraz demokratycznego obyczaju zmuszają nas do wyrażenia stanowczego sprzeciwu" - wyjaśniają. Grupa ma już kilkanaście tysięcy członków". (wiadomosci.onet.pl)

Niestety o demokracji nie mam najlepszej opinii, bo mimo szczytnych celów, jest ona w dużej mierze rynsztokiem przez który do życia publicznego wpływają hektolitry nieczystości.

Po pierwsze, demokratyczne systemy wyborcze preferują kandydatów, których uprzednio wykreowały media. Na których ktoś anonimowy, np. Gall, Żyd Anonim, i takiż Szwab lub Rusin, wydali górę pieniędzy. Zgodnie z regułami gry delikwent musi służyć owym szanownym sponsorom, a nie ludowi, który rzekomo reprezentuje. W Rzeczypospolitej przedrozbiorowej prawdziwie niezależnych, nieprzekupionych posłów była garstka, a przecież wobec absolutystycznych sąsiadów - Rosji, Niemiec i Austrii - byliśmy wzorcem demokracji. Tak więc demokracja zamienia się w swoje przeciwieństwo w wyniku korupcji politycznej leżącej u jej podłoża.

Po drugie, demokratyczne procedury wyborcze preferują cwanych konformistów zakłamanych do szpiku kości. Kierują się oni, rzecz jasna, interesem sponsora. Jednak, by uzasadnić, co trudniejsze piruety ustawowe, wynajmują skorumpowanych sędziów, profesorów prawa lub innych ekspertów, z reguły przez siebie wcześniej mianowanych. Pod ręką mają prywatne portale karmione przez lata furą państwowych pieniędzy z reklam, publiczną telewizję niezależną od partii rządzącej niczym dom publiczny od sutenerów, a do tego "niezawodne" agencje badania opinii publicznej, przy których wspomniani alfonsi są wzorami moralności.

Po trzecie wreszcie, demokracja w przeciwieństwie, np. do dyktatury, nie uwzględnia kompetencji wyborców. Otóż dyktaturę może powołać grupa drani wybierając superdrania na przywódcę państwa, ale może też zaistnieć casus Józefa Piłsudskiego, który uratował II. Rzeczpospolitą przed chaosem sprokurowanym rękami rzekomych demokratów. W przypadku dyktatury mamy do czynienia z wadliwym, ale jakimś meritum przyświecającym władzy, zaś demokratyczny wyborca często nie ma zielonego pojęcia o tym co zrobią jego wybrańcy. No, i potem mamy deszcz niespodzianek Donalda Tuska z drugiej kadencji, którego przed tumultem ulicznym ewakuowali faktyczni władcy UE. Czyżby fejsbukowy Komitet był powrotnym desantem Donalda? Nie wykluczałbym tego, choćby ze względu na nazwiska czołowych obrońców demokracji takich jak S. Blumsztajn, J. Steinhoff, L. Dorn, H. Gronkiewicz-Waltz i wielu innych. W sytuacji niekompetencji wyborców należałoby ich kształcić w skali masowej, podnosić z upadku kulturę polityczną, wówczas można byłoby mówić o świadomych wyborcach, a nie ogłupionych propagandą masach.

Całkowicie zrozumiała jest obrona tysięcy foteli w trybunałach, spółkach i urzędach do których przyrosły d...y prominentów. Przypomina to trochę Forum Romanum, gdzie obywatele załatwiali dwie potrzeby za jednym zamachem, a więc publicznej defekacji i gromadnej dyskusji o sprawach publicznych. Tylko po co obrzucać od razu smrodliwymi efektami tej symultany nowo wybranego prezydenta i zwyciężców wyborów? Czy wyrzucanie nierobów i skorumpowanej bandy z posad to już zamach na demokrację, czy tylko na jej zgniłą do szczętu hybrydę?

21.10.2015

Śmieciowe debaty

Poza umowami śmieciowymi z których utrzymuje się większość Polaków (ich "śmieciowość", to nie tylko okres zatrudnienia) media epatują nas przedwyborczymi debatami. Broń Boże nie dla jakiejś demokracji, ale wszystko po to, by ogłosić przed wyborami kto najbardziej zasługuje na poselską i senatorską nobilitację.

O ile jednak w telewizji zwanej żartobliwie publiczną prowadzący zachowywali się w miarę poprawnie, to już w TVN-ie prowadzącym program puściły nerwy, gdy Paweł Kukiz pojechał po bandzie poprawności politycznej i wytknął tolerancję banksterów i aferzystów. Wówczas dwójka redaktorów rozpoczęła z nim nerwową polemikę (na jego czasie antenowym), co jest niedopuszczalne, bo wystawianie cenzurek w tej formule, to raczej domena politruków.

Po debacie, w której zadawane pytania swą rozwlekłością konkurowały jedynie ze śledztwami w sprawie afer minionej kadencji, prosystemowe media "wydrukowały" zwyciężcę. Okazał się nim przedstawiciel kompletnie nieznanej uprzednio partii Razem Adrian Zandberg. Ów mówca głosem wczesnego Giertycha bądź "Skrzypka na dachu", proponował melanż socjalu wyjętego żywcem z programu PiS i wspieranie programu imigracyjnego Angeli Merkel pod hasłem "bądźmy przyzwoici". Warto dodać, że ten ostatni zwrot był ulubionym powiedzonkiem Donalda Tuska, a na ile ten drogowskaz szedł we wskazanym kierunku, to już wiemy. Zważywszy, że jako pierwszy zwycięstwo p. Adriana wytypował red. T. Lis, należy mniemać, że partia Razem jest, obok partii p. Petru, kolejnym pontonem dla tonącej PO.

Dla propagandy przedwyborczej poza kreowaniem rzekomych zwyciężców istotne jest też wyrwanie z kontekstu kilku motywów. Można je teraz przez kilka dni tłuc do upadłego w dyskusjach podstawionych ekspertów. Jednym przykleja się brunatne lub anarchistyczne łatki (Kukiz, Korwin), innym poświęca potok komplementów, jacy to są układni i europejscy, a przy tym jakże patriotyczni (Zandberg, Petru i nieco wstydliwie Kopacz).

Ciekawe, że trudno przyszyć jakąś paskudną łatkę głównej faworytce wyborów Beacie Szydło, bo, w przeciwieństwie do pozostałych liderów, mówiła tylko o tym, co zrobi po wygranych wyborach. Widać gołym okiem, że jest dobrze przygotowana do roli przywódcy i partnera Andrzeja Dudy. Miejmy nadzieję, że dobry strateg, ale kiepski pijarowiec w osobie Jarosława Kaczyńskiego, nie popsuje temu tandemowi roboty. Kto wie, może jest to ostatnia szansa "poplatformianej" Polski, by się jeszcze odbić od dna.

24.07.2015

Niedorzecznik praw obywatelskich


Nie chciałbym być nieuprzejmy wobec kolejnych polskich rzeczników praw obywatelskich, ale moja natura ciągnie mnie jak wilka do lasu, a celebrytę wręcz przeciwnie. Muszę bowiem skonstatować, iż owi rzecznicy, byli zazwyczaj bardziej niedorzecznikami, aniżeli tym kim być powinni. Zanim niektórzy zaczną piać z oburzenia i toczyć niby pewien poseł pianę z ust, pozwolę sobie uargumentować moją opinię.

Po pierwsze, rzecznika broniącego praw obywateli powołuje u nas większość sejmowa. To tak mniej więcej, jakby stado krokodyli wybierało strażnika wodopoju, by zwierzęta bezpiecznie mogły się napić. Otóż moim skromnym zdaniem, każda większość sejmowa wybiera takiego rzecznika, który jej nie nabruździ nie tylko w sprawach ideolo, ale także w pragmatyce politycznej. Tak więc, nie wygłasza on publicznych oświadczeń przeciwko rządowi, a wygłasza, gdy trzeba przyrżnąć opozycji. Rzecz jasna do pierwszorzędnych cech płciowych rzecznika należy też nielizanie sfery podplecowej rządu zbyt nachalnie oraz rżnięcie opozycji w sposób zdystansowany, z arystokratycznym wręcz umiarem. Nie zmienia to faktu, że najlepszy i najporządniejszy rzecznik staje się więźniem tego stada wilków, bądź krokodyli, i broni praw na ile owa wataha mu pozwoli.

Po drugie, rzecznicy wybierani przez większość sejmową są notorycznie ideologicznie obciążeni. Zazwyczaj ideologią Trzeciej RP, czyli nieufnością wobec tradycyjnych zasad, zaś entuzjazmem wobec poprawności politycznej wysublimowanej przez zachodnie elity jako współczesne prawa człowieka. Nie zraża ich nawet katastrofa tej sublimacji w praktyce: narastanie konfliktów społecznych wskutek pełzającego dżihadu islamistów wobec krajów o kulturze chrześcijańskiej, czy wzrost przestępczości w wyniku drastycznego łagodzenia prawa wobec zdeklarowanych socjopatów. Nie zraża ich nawet to, co jest, np. wśród hetero uznawane za naganne, czyli ekshibicjonizm, jeśli jest on aktem reprezentanta mniejszości seksualnej. Można więc rzec, że rzecznicy czynnie wspierają mniejszości, antagonizując je z większością. Generalnie biorąc, z obrońcy praw stają się stroną konfliktu.

Po trzecie wreszcie, jeśli Sejm wybiera kogoś takiego jak dr Adam Bodnar, któremu to wyborowi unisono wtórują takie tuzy 3.RP jak prof. prof. Ewa Łętowska, Aleksander Smolar i Wiktor Osiatyński, to można się obawiać ulatywania w przestrzeń publiczną dżinów o których wspomniałem w dwóch poprzednich punktach. Jednak moja obawa dotyczy jedynie sytuacji, gdy rzecznikowi towarzyszy owa większość sejmowa, która go wybrała.

Sytuacja bowiem diametralnie zmienia się, gdy rzecznik kohabituje z większością parlamentarną wywodzącą się z odmiennej orientacji. Wielce prawdopodobne jest wygranie kolejnych wyborów przez prawicową koalicję, co może wyjść na dobre wszystkim, za wyjątkiem populacji złodziei i malwersantów. I oto kontradykcja stanowiska rzecznika Adama Bodnara z rządem Beaty Szydło może być zbawienna dla zdrowia debaty publicznej o sprawach podstawowych. Nic tak bowiem nie uzdrowi tej debaty, jak inteligentna argumentacja w obliczu oczywistych sprzeczności. I na to liczę jako skromny badacz polskich absurdów.

17.06.2015

Wiosna na Onecie

Obudził mnie telefon. Jakaś miła pani chciała ze mną współpracować, choć nie miała żadnych propozycji poza podpisaniem ze mną umowy. Podziękowałem serdecznie i odwiesiłem telefon. Podczas śniadania kiedyś czytałem świeżą prasę, obecnie chłonę wiadomości na portalach. Poza komentarzami o niedawnym przewrocie pałacowym na dworze sułtanki nic niby się nie działo, ale wyłowiłem parę perełek. Nie będę egoistą i podzielę się. Oto one.
*
Zatonął podwodny transporter samobieżny należący do polskiego wojska. Była to wojskowa amfibia, która funkcjonuje w polskim wojsku od lat 70.
Moja myśl pierwsza:
Uszczelnić, zamontować tomahawki i mamy rodzime łodzie podwodne za bezcen. Zwłaszcza bezcenne są podobno tomahawki. Za to będzie można bezkarnie ostrzeliwać ławice ruskich śledzi, które naruszą naszą morską granicę.
* Najlepsze linie lotnicze na świecie w 2015 r. wg Skytrax (...) PLL LOT nie znalazły się w pierwszej setce rankingu światowego. Polski narodowy przewoźnik uplasował się na 5. miejscu wśród "najlepszych linii lotniczych w Europie Wschodniej" za Aeroflotem, Transaero, S7 i Croatia Airlines, ale przed czeskim CSA i Wizz Air.
Moja myśl pierwsza:
Pluć na Skytraxa. Założyć rządową agencję Skypress PL. Pierwsze miejsce w światowym rankingu tej agencji LOT ma gwarantowane.
* Zaczynam myśleć już o Janukowyczu nr 2 i winna temu odrodzeniu będzie znowu Unia Europejska – mówi w rozmowie z Onetem ukraiński pisarz Jurij Andruchowycz. - Naszym partnerom chodzi tylko o dręczenie lub niedręczenie Putina. Okazuje się, że żaden nasz wysiłek nie prowadzi do celu. To pociągnie za sobą kolejną falę rozczarowania i powrót prorosyjskich polityków do władzy na Ukrainie. Jeśli Europa sobie tego życzy, to tak to się może skończyć – podsumowuje z goryczą Jurij Andruchowycz.
Moja myśl pierwsza:
Nadchodzi czas ewakuacji prozachodnich polityków z Ukrainy zachodniej. W Polsce dał nam przykład Donaldparte...
* Państwowa Komisja Języka Litewskiego podtrzymała swój sprzeciw wobec powszechnego oryginalnego zapisu nielitewskich imion oraz nazwisk. Rozpatrywała te sprawę ponownie na wniosek sejmowego Komitetu Prawa i Praworządności.
Moja myśl pierwsza:
Polska komisja państwowa powinna wprowadzić obowiązkowy zapis nazwisk litewskich wyłącznie w wersji skróconej, np. zamiast Gribauskaite należałoby pisać zwyczajnie Grib. I wszystko jasne, wszak to "auskaite" utrudnia komunikację polsko-litewską, a przekorni mogliby jeszcze wyzywać dzieci od "aus kajtusiów". Istny horror z tymi żmudzkimi nazi. I my im jeszcze pilnujemy nieba! Boże, wybacz im te błyskawice, które onegdaj czcili!
* To będą najważniejsze wybory po 1989 roku. Nawet jeśli Platforma uzyska najlepszy wynik, ich stawką jest zatrzymanie koalicji PiS-Kukiz, aby ta hipotetyczna koalicja nie miała konstytucyjnej większości — mówi w rozmowie z „Gazetą Wyborczą” wicepremier Tomasz Siemoniak z Platformy Obywatelskiej.(...) Tylko musimy być wiarygodni i nie kojarzyć się z aferą podsłuchową, ośmiorniczkami i urzędasami w garniturach.
Moja myśl pierwsza:
Ta konstytucja gwarantuje ludziom Platformy garnitury od Armaniego i dostawy świeżych ośmiorniczek ze słonecznej Italii. Można rzec, że gwarantuje im "Drugie Włochy", że sparafrazuję klasyka.

No i wyłączyłem kompa. A taki był ze mnie twardziel.

09.06.2015

Zatrzymany Zbigniew S.

Przez prokuraturę zatrzymany został biznesmen Zbigniew Stonoga za upublicznienie akt sprawy tzw. afery podsłuchowej. Jak donosi onet.wiadomości: "A wszystko przez publikację Stonogi na Facebooku. Za publiczne rozpowszechnianie bez zezwolenia materiałów ze śledztwa grozi grzywna, ograniczenie wolności lub kara do lat dwóch pozbawienia wolności. O wszczęcie śledztwa wystąpiła praska prokuratura. (...) Sam Zbigniew Stonoga powiedział po południu na briefingu, że nie popełnił przestępstwa, bo - jak zaznaczył - tylko udostępnił materiały ze śledztwa. - Przestępstwo być może popełniła osoba, która zamieściła te materiały (…) na chińskim portalu - mówił Stonoga. Dodał, że prawdopodobnie jeszcze we wtorek udostępni całość akt, czyli 28 tomów".

A oto wyrywki z onetowego forum:
* Dziwi mnie tylko, że NIEZALEŻNY Prokurator Generalny, tłumaczył się Ewie Kopacz. Powinno być chyba odwrotnie. To Premier powinna się tłumaczyć za swych ministrów , czemu defraudują kasę na kolację i picie.
* A od kiedy to aresztuje się kogoś w przypadku zarzutu zagrożonego karą do 2 lat pozbawienia wolności? Czy zatrzymywano osoby, które w ogóle nie ukrywały się? Czemu nie można było wezwać Stonogi na przesłuchanie na komisariat, tylko od razu zatrzymanie?
* To zatrzymanie to kolejny dowód na to, że nadal żyjemy w państwie policyjnym i jesteśmy inwigilowani na każdym kroku. Człowiek nie może ujawnić prawdy o aferach w ciemnych politycznych zakamarkach, bo zaraz go zamkną.
* ~7777777775 do ~fred: Oj zdziwisz się chłopczyku jak się okaże za za podsłuchami stoją ruscy.
~no jasne do ~7777777775: No bo ruscy to nie mają co robić, tylko podsłuchiwać jak nasi mlaskają przy stole.

Biznesmenowi Z. Stonodze Trzecia RP musiała nieźle zajść za skórę skoro doradzał w swoim czasie Samoobronie, a teraz publikuje akta sądowe. Notabene, sprawa powinna dotyczyć naruszeń prawa o których mowa w podsłuchanych rozmowach. W przeciwieństwie do serwilistów w prokuraturze i sądach uważam, iż nagrania należy potraktować jako obywatelskie doniesienie o przestępstwach popełnionych w sferze życia publicznego.

Ileż anonimowych donosów posłużyło za kanwę śledztw prowadzonych przez Izbę Skarbową, policję, czy tajne służby... Ileż donosów stanowiło punkt wyjścia do działań prokuratury... A tym razem nic. Null, kropka i gruba kreska. Dlaczego? Myślę, że Władza w Trzeciej RP jest nietykalna. Nic, cokolwiek zrobi, nie kwalifikuje się pod żaden paragraf. Ot, najwyżej dla zgrywy, jeśli partyjny baron wykona przekręty na miliardy, to zrobią mu sprawę za niezgłoszony fiskusowi zegarek. To jest po prostu wyższa forma demokracji, tzw. dymakracja. Źródłosłów terminu proszę sobie dopowiedzieć, bo nie chciałbym w kwartalniku bądź, co bądź naukowym, używać określeń nieprzyzwoitych.

22.05.2015

Judasz czy Alzheimer

Na swojej prywatnej stronie zamieściłem fraszkę pod tym tytułem, która w żartobliwej formie odnosi się do ważkiego problemu społecznego.

To istna Gomora
Pieść go prezydenturą
A ten flagę sponsora
Niczym sukę burą!

Chodzi o instrumentalne traktowanie poglądów w debatach politycznych, czy programach partyjnych, gdy nadchodzą jakieś wybory. W tym przypadku jest to wymowny gest Bronisława Komorowskiego, odsunięcia od siebie flagi Platformy i nieudanej próby wręczenia jej Monice Olejnik. Zarówno kandydat Platformy na prezydenta, jak i proplatformerska dziennikarka, uciekali na wizji w TVN od skojarzenia ich z partią rządzącą od ośmiu lat w Polsce.

To fakt, że partia ta stała się symbolem "obciachu", nie tylko z racji niezliczonych afer korupcyjnych i obnażenia poziomu intelektualnego, czy kulturalnego, jej przywódców z okazji afery "taśmowej". Z drugiej strony jednak, jeśli czerpało się przez 8, 25, a może i więcej lat, profity ze źródełka mamony, to zwykła przyzwoitość nakazuje przyznanie się w trudnym dla partii okresie do korzeni swej ideologii. Tymczasem ci, którzy w jeszcze w latach PRL-u wracali z ambasad do domu z premiami w dolarach i markach, potem przywozili je w reklamówkach z Niemiec, teraz wstydzą się swoich korzeni. Pozują na takich co spadli na styropian z Księżyca, jak jacyś potomkowie Twardowskiego.

Może jednak prezydent Komorowski ma organiczne problemy z pamięcią, co usprawiedliwia ów gest? Trochę przeczy temu dobrze wyuczony tekst debaty w TVN, do którego jednak niestety nie był w stanie wprowadzić modyfikacji. Świadczyć to może raczej o pewnej sztywności myślenia, bo Prezydent jakby zbytnio nie rozumiał pytań rozmówcy, wrzucał jakieś teksty, które miały tylko poniżyć konkurenta (np. "średniowieczne" poglądy prof. Szczerskiego), a w niczym nie nawiązywały do meritum debaty. Nie wykluczając całkiem syndromu Alzheimera, bo medycyna potrafi sobie z nim współcześnie radzić, myślę jednak, że bardziej należy obawiać się tu syndromu Judasza. Jedyną różnicę dostrzegam w tym, że Judasz ponoć powiesił się dręczony wyrzutami sumienia. Zaś dla odmiany, wiodący politycy Platformy gremialnie idą w zaparte.

14.05.2015

Żałosny finał walki 3.RP z terroryzmem

"MSZ wystąpił już do ministerstwa finansów o uruchomienie specjalnej rezerwy" - czytamy na stronach Radia ZET. ETPC uznał niemal wszystkie zarzuty Abu Zubajdy i Abd al-Rahim al-Nashiriego, którzy twierdzą, że byli torturowani w więzieniu CIA w Polsce. Siedmioosobowy skład Trybunału w jednogłośnie przyjętych orzeczeniach oddalił tylko skargę co do naruszenia zasady wolności wypowiedzi. Uznał zaś siedem naruszeń konwencji przez Polskę. Przyznał skarżącym po 100 tys. euro zadośćuczynienia (plus 30 tys. euro Abu Zubajdzie). Al-Nashiri żądał 300 tys., a Zubajda 150 tys. plus 30 tys. zwrotu kosztów. (za onet.wiadomości)

Oto do czego prowadzi zrzeczenie się suwerenności na rzecz nietransparentnych instytucji międzynarodowych, a także oddanie rządów politykom robiących "łaskę" (?) tymże. W moim skromnym przekonaniu Polska powinna odrzucić wyrok i zawiesić lub zerwać współpracę z Trybunałem noszącym dumny przydomek "Praw Człowieka".

Po pierwsze, wyroki Trybunału są wyraźnie motywowane polityczną poprawnością wobec organizacji i państw terrorystycznych, a nie interesami bezpieczeństwa obywateli państw nad którymi TPC przechwycił jurysdykcję.
Zatem, wobec zdrady celów dla których stworzono ten Trybunał, zasadne jest odebranie mu prawa osądzania na naszym terytorium.

Po drugie, Trybunał wydaje wyroki w oparciu o jednostronne oskarżenia terrorystów islamskich, mimo, że nie udowodnili oni przyzwolenia polskiego rządu na stosowanie tortur przez agentów CIA.
Otwiera to furtkę, a może i szeroką bramę, dla potencjalnej fali terrorystów, która może napłynąć do naszego kraju wraz z "limitami" uchodźców narzucanymi przez Unię Europejską. W oparciu o powyższy wyrok Trybunału, każdy terrorysta, który przedostanie się do Polski z namaszczenia UE, może teraz zaskarżyć polski rząd o stosowanie lub tolerowanie tortur wobec niego. Wystarczy niewielka inscenizacja, a precedens prawniczy już zaistniał.

Ciekawe, czy z taką samą satysfakcją, jak rząd premier Kopacz płaci za działalność w Polsce naszych przyjaciół Amerykanów, zapłacą też nasi kijowsko-lwowscy przyjaciele, za to co robili Polakom ich bohaterowie walki o niepodległość? W końcu Ukraina uznała ciągłość prawną ich dokonań w ramach swojego państwa! No, chyba się ich teraz nie wyprze! A może Wysoki Trybunał nie zajmuje się tak błahymi sprawami jak martyrologia prawie dwóch setek tysięcy Polaków i ich rodzin na Wołyniu i Małopolsce, czy też ponad dwudziestoma tysiącami zaszlachtowanymi przez internacjonalistyczne NKWD? Dlatego zapewne TPC odrzucił pretensje Rodzin Katyńskich o szmacenie ich w rosyjskich sądach. Dla Trybunału te setki zakatowanych Polaków to pestka, wobec dwóch członków Al-Kaidy, którzy doznali krzywdy od Ameryki. Która notabene ma ów Trybunał w bardzo głębokiej ... mówiąc niezbyt stylistycznie - empatii.

Tak więc zapłacą za nich bogaci polscy obywatele na śmieciowych umowach i emeryci, bo przecież - nie rząd. Ten, jak mawiał Jerzy Urban "zawsze się wyżywi". Jak nie u Sowy, to wpadnie do Brukseli lub Berlina. Na sępa. A potem w ramach wdzięczności za poczęstunek kupi jakieś muzealia dla naszych szogunów za parę miliardów ojro, by dobrze wypadli na zdjęciach. I tak się kręci ten światek polityczny ręka w rękę z jurydycznym. Mówiąc precyzyjnie - półświatek.

12.04.2015

Banderowska Ukraina i zajęcze serca

Jeszcze niedawno w prorządowych mediach nad Wisełką i Oderką (piszę tak, bo brzmiało to skocznie i radośnie) upowszechniano wieści z Kijowa, iż ten ich cały banderyzm to margines. Że oto w demokratycznych wyborach, którym nie przeszkodziła wojna z rosyjskojęzycznymi, ani tarcia między oligarchami, ani w końcu finansowanie przez nich wyboru swoich deputowanych, tj. prawie całości parlamentu... otóż, że wyłoniono demokratyczną siłę, która uzdrowi ten nieszczęsny kraj Ukrainą zwany, bo leżący poza wszelkimi krajami.

Nawet niektórzy prawicowi politycy cieszyli się jak dzieci, że do władzy w Kijowie dorwali się ukraińscy oligarchowie, że tak powiem, wyznania mojżeszowego. No, bo wiedzieli, jak to żelazem i ogniem plenili wszelki nacjonalizm tacy wybitni przedstawiciele sowietskoj własti jak Lew Trocki (Lejba Bronsztejn), czy Grigorij Zinowjew (Owsiej-Gerszen Radomyslski vel Hirsz Apfelbaum). Ba, w organach bezpieczeństwa Rosji rewolucjoniści pochodzenia żydowskiego byli przytłaczającą większością, np. na Ukrainie dobijali do 80% stanu osobowego CzeKa i NKWD. Dziadka Lenina ze strony matki ukraińskiego Żyda Izraela Blanka ochrzczono w cerkwi, a ponoć Feliks Dzierżyński, też przynależał do tej nacji, gdy jego tata Rufin (Rufus) przejął majątek wraz z nazwiskiem po wypędzonym na Sybir prawowitym właścicielu o tym nazwisku. Przyszli oligarchowie nie wypadli więc przysłowiowej sroce spod ogona, gdyż czerpali bezcenne informacje i kontakty w jelcynowskim bezhołowiu od zasłużonych weteranów sowieckiej bezpieki.

W tej infantylnej radości polskiej prawicy i centroprawicy nie było nic antysemickiego, ani antyukraińskiego. Ot, cieszyli się, że Żydzi poprowadzą ów zbłąkany ukraiński lud ku świetlanej przyszłości. Mówiąc krótko projektowali nieco mesjanistycznie, iż owi zacni Wybrańcy Mamony przyprowadzą do Europy lud ukraiński oczyszczony z prorosyjskich sentymentów i obłąkanego kultu Bandery oraz Waffen SS Galizien.

Niestety, wyszło jak wyszło. Oligarchowie popłynęli na fali rozbudzonych jeszcze za Juszczenki banderowskich resentymentów. Być może obawiali się, że konflikty z czarną sotnią zmiotą ich w wyniku narastania niezadowolenia z przebiegu transformacji ustrojowej. Ukraińcy wydają się być bardziej radykalni od Polakow i co rusz wychodzą na ulice, by porachować się z władzą. Może mają mniej do stracenia.

W każdym razie, ustawa o prawnej ochronie banderyzmu, upaizmu i waffensizmu w kijowskim parlamencie przeszła jak strzała tuż po wystąpieniu prezydenta Bronisława, który wystąpił tam jako listek figowy. Bo chyba jednak nie promotor, raczej posłużył do międzynarodowej nostryfikacji ludobójstwa UPA i SS Galizien. No, a skoro polski prezydent poprzedza ustawę przyjacielską mową, to Francuzi, Niemcy, czy Amerykanie, a zwłaszcza Kanadyjczycy mający na karku lobbystów OUN, nie muszą się już niczym specjalnie przejmować. Tym bardziej, że poza lewicowym Millerem i SLD, na ten temat od trzech dni w Polonii number 3 trwa głuche milczenie. Azali przed burzą, czy też klasa polityczna czeka na jakieś instrukcje?

Wszak może Ukraina jest prekursorem New Deal?! A zaś Amerykanie ogłoszą nietykalność prawną i ustrojowy kult Ku Klux Klanu, Niemcy - uznają idee NSDAP, formacji SS i Gestapo za podstawę jurysdykcji nowej europejskiej Rzeszy, a Francuzi i Anglicy też przecież mają swoich nazi za uszami. Już się dobierają polskim emigrantom do skóry, bo islamistów, czy ruskich się boją. W końcu zajęcze serca boją się tylko mocnych. Tak było na Wołyniu, tak będzie zapewne i w Wielkiej Brytanii. Któż tam Polaka obroni? Czyżby, niby efekt jojo, wracały czasy pogardy? No, bo życie społeczne w tym współczesnym zakichanym i zakłamanym kapitalizmie już jest chyba odpowiednio zdeprawowane...


03.04.2015

Dzicz, obywatel i pojęcia puste


Obywatelka piosenkarka Natalia Arnal napisała list do obywatela prezydenta Bronisława Komorowskiego

"Szanowny Panie Prezydencie,
Przykro mi, że list, który napisałam do Pańskiej Małżonki przed Świętami Bożego Narodzenia pozostał bez odpowiedzi. W liście tym opisałam bardzo przykrą dla mnie sytuację, gdzie prowadzone przeze mnie auto zderzyło się z nieoznakowanym autem BOR-u, którym Pan podróżował. Najwyraźniej szkody, które wtedy ponieśliśmy (uraz kręgosłupa szyjnego oraz trauma moja i dziecka) są dla Państwa nieistotne.
Pragnę nadmienić, że cieszę się, że wybrał Pan "zgodę i bezpieczeństwo" w swojej kampanii wyborczej, gdyż w nawiązaniu do 10.12.2014 roku (dzień kolizji) trudno mówić o jakimkolwiek poczuciu bezpieczeństwa (przynajmniej z mojej perspektywy). Szkoda tylko, że pozostał Pan obojętny na ludzką krzywdę, która była konsekwencją tego nieprzyjemnego incydentu. W tym momencie nie czuję się prawowitą obywatelką tego kraju, bo potraktowano mnie wyjątkowo niesprawiedliwie próbując zrobić ze mnie kozła ofiarnego, ignorując ewidentne łamanie przepisów przez kierowców z BOR-u, którzy czują się bezkarnie jeżdżąc jak piraci drogowi.
Mimo to, wierzę (może naiwnie) w zmiany i lepsze jutro.
Z poważaniem,
Natalia Arnal" (cyt. za onet.wiadomości)

Cóż, obywatelka Arnal ma pełne prawo czuć się obywatelką drugiej kategorii. Zaś (ewentualnie) łamiący przepisy kierowca Prezydenta ma prawo zaliczać się do kategorii pierwszej, do której zaliczymy oprócz Pana Prezydenta i jego Małżonki, także sędziego, który wydał w tej sprawie wyrok. Nie przesądzam tu o winie w tej kolizji drogowej, bo wiem tylko, iż się wydarzyła, jakie były odczucia poszkodowanej i jaką krzywdę doznało jej dziecko.

Skąd ten podział na kategorie, czy słusznie obywatele pokrzywdzeni pod rządami Platformy Obywatelskiej mogą żądać w tym kraju jakiegoś zadośćuczynienia? Otóż, przytoczę słowa klasyka "Polska, to dziki kraj". Prawo jest bowiem w rękach "dziczy". Dzicz dowolnie interpretuje przepisy i fakty, dzicz łze pod przysięgą jak najęta, dzicz rozpościera parasol ochronny nad dziczą, która wykonuje jej polecenia. No, i dzicz za wierną służbę Najwyższej Dziczy otrzymuje odpowiedni ekwiwalent.

Tak więc skończmy już z epatowaniem tych spoza Dziczy, że są jakimiś obywatelami, bo w państwie demokratycznym termin "obywatel" posiada głęboką treść. A cóż znaczą tacy jak pani Arnal wobec Dziczy? Tyle co nic. Słusznie zatem Państwo Prezydentostwo zignorowali epistoły tej pani o jakichś krzywdach. Krzywda może dotyczyć wyłącznie obywateli, zaś obywatelstwo takich osób jak pani Arnal jest pojęciem pustym. Czemu? Otóż lapidarnie to ujął o. prof. Mieczysław Krąpiec w zasadzie niesprzeczności bytu "byt nie jest niebytem, każdy byt nie jest tym, czym nie jest". Jakie zaś treści, poza prawem głosowania na Pana Prezydenta, można znaleźć bowiem pod rzekomym "obywatelstwem" tych wyrzutków, którzy nie identyfikują się z Wielką Dziczą, którą budujemy już od ćwierćwiecza? Zero, nihil, pustka. Dlatego też, skoro nie istnieją oni faktycznie jako obywatele, dobrze byłoby przydać im jakiś mniej mylący status. W każdej dziczy, nawet takiej puszczańskiej, ordnung musi być.

Ale jak tu nazwać tych samozwańczych obywateli, uzurpatorów tego dumnego tytułu? Tak, by ów status był widoczny nawet w czarnej puszczańskiej nocy, którą rozjaśniają niczym świetliki rządowe media. Myślę, że status niewolnika znany ze starożytności byłby dla tych wyrzutków zbyt wysoki. Nazwijmy ich "motłochem", bo motłochem można pomiatać jak ścierą, wyzerować konta, szydzić w imieniu prawa, wyrzucać poza margines. Muszą pojąć, że prawo jest wyższe, niż to, co oni postrzegają swym małym rozumkiem. Bo prawo to My, czyli Oni!


13.03.2015

Barchanowy ustrój i atak smerfów

Pan Prezydent Trzeciej Restituty szarpnął się ostatnio na żart, iż w Polsce są tacy, jak przykładowo smerf Maruda, co nic, tylko krytykują i krytykują, a nie widzą tego wspaniałego rozkwitu naszego kraju. Że tak powiem, wzdłuż i wszerz autostrady, pędzą Pendolina i piętrzą się szklane domy. Co każdy widzi, tylko nie ten paskudny niebieski smerf, który przez przypadek podobny jest do szefa opozycji w kraju nad Wisłą. Przed wyborami kwitnie nam gospodarka, obsypują polskojęzyczne filmy Oskarami, drużyny leją rywali w siatkę, szczypiorniaka, a nawet czasami w nogę, a ci zawodowi malkontenci wciąż to samo.

Że gospodarka nam tak kwitnie jak pleśń na zapomnianej w plecaku kanapce, bo rozwija się tylko na krzywdzie wyzyskiwanych "roboli" i "umysłowych". A autostrady, pendolino i szklane domy, to Polak-szarak może sobie polizać przez szybkę. Że Oskary przyznali za pognębienie w filmie Polaków (czytaj "polaczków"), bo taka to już nieszczęsna skłonność amerykańskich "żydków" (czytaj Żydów), co to Oskarami zarządzają w szołbiznesie. A już mało co, a byśmy odkupili swoje winy za wywołanie II Wojny Światowej i wszystkie nieszczęścia tego narodu, które spowodowali Polacy przebrani dla niepoznaki w szwabskie mundury. Niestety na zwołanym znienacka posiedzeniu sejmu nie udało się sprywatyzować lub wyprzedać transgranicznie lasów państwowych, co zapewne z grubsza zadowoliłoby roszczenia prywatyzacyjne za utracone mienie pożydowskie, które zburzyli Polacy przebrani w mundurki feldgrau, a odbudowali dobrzy pokojowi Niemcy, co wzorowo płacą reparacje. Niestety Nocna Zmiana-bis wyszła dość kulawo i dalej będą chyba kręcić antypolskie filmy o polskich paskudach. W dodatku, za karę, za nasze własne pieniądze.

A jeszcze inne smerfy, choć jak się wydaje - głównie przeciwnej orientacji politycznej, ustawiają nasz sport. Czemu nastąpił wysyp krytykantów z owej strony, trudno orzec, być może był to warunek, że znajdą się oni na listach. Na ten przykład łemblejowski pan Janek obsobaczył trenera Nawałkę, że nie wziął na Irlandię Błaszczykowskiego (nick "biletowy Kuba"), co to zawsze ciągnął drużynę do przodu. Zapomniał dodać, że za czasów kapitana Kuby zlecieliśmy na zbity pysk na 70. któreś miejsce w rankingu FIFA, a gdy Kuba odniósł kontuzję i przez rok ją leczył, to psim swędem podskoczyliśmy o 40 miejsc. Ale widocznie nie o to chodzi, ale, by ferajna obsiadła wszystkie grzędy. Bowiem, gdy wszyscy koledzy usiądą na grzędzie, natenczas powszechny dobrobyt będzie. A reszta założy na siebie tytułowe barchany i wszyscy wraz z prezydentem Gargamelem będziemy tępić sceptycyzm wobec wspaniałego ustroju. Bo, gdy wytępimy Marudy, to będzie jeszcze fajniej! Unmegliś, jak twierdzą nasi sąsiedzi zza Odry. Potwierdzę, to całkiem niemożliwe, by u nas było jeszcze fajniej. Przynajmniej do wyborów.

20.02.2015

Kociokwik Warszawski

Było mnóstwo afer politycznych z przydomkiem "warszawski". Ba, był nawet Układ Warszawski, który z Warszawą miał tyle wspólnego co dobra ziemskie z ziemianką. Albo patriota z elitą polityczną naszego nieszczęsnego kraju. Bo bezsprzecznie, Obama jest z pewnością wielkim patriotą USA, Putin - Rosji, Cameron - Brytanii, a Orban - Węgier. Więc przyjechał ten Orban do Warszawy i zdębiał. Bo spotkał tu samych patriotów Ukrainy. I to w dodatku tylko tej zachodniej, co to nagminnie w każdym mieście i przysiółku uprawia kult SS-Galizien. Wyjechał w szoku.

Wictor Orban, wbrew bełkocikowi doradcy Pani Premier b. księgowego 3RP Rostowskiego, nie przyjechał jednak do Warszawy, by się tłumaczyć ze swojej polityki wobec Rosji. Ani E. Kopacz nie jest jego szefową, ani J. Kaczyński. Być może miał nadzieję, że POPiS zejdzie na ziemię i powróci nad Wisełkę podjęta ongiś przez Lecha Kaczyńskiego w miarę niezależna polityka zagraniczna.

Niestety polskie elity polityczne już od dawna porzuciły realizm i niezależność na rzecz zależności i utopii. Podobnie jak zdrajcy Targowicy uważają się za superpatriotów, jednak interes kraju mają za nic. Azaliż co robią:

* Organizują europejską unię energetyczną wbrew Niemcom, Francji i niemal wszystkim ważniakom w Europie, a przecież od dawna w tej sprawie "każdy sobie rzepkę skrobie". I taka unia jest znakomitej większości do niczego niepotrzebna. Bo już się co bystrzejsi, mniej lub bardziej oficjalnie, z Rosją się dogadali. Tyle, że ślepe warszawskie komendy tego nie dostrzegły...

* Organizują front mający wspomóc militarnie neonazistów ukraińskich i ich najemników. Trzykrotnie, jak to podchwycił Putin, ich pupile próbowali podbić lub zgładzić kilka milionów rosyjskojęzycznych zamieszkujących wschodnią Ukrainę. Nikt o zdrowym umyśle w zachodniej Europie nie zamierza jednak ginąć za Kijów. A walka z militarnym supermocarstwem może się skończyć w wiadomy sposób. Całkowitą ruiną Ukrainy. Oszołomy pragną, by także Polski. Zapewne dla towarzystwa, jak ten przysłowiowy Cygan, co to dał się powiesić...

* Odtrącają nie tylko wielkiego przyjaciela Polski Wiktora Orbana, ale i Niemców, i Francuzów, i pozostałych, którzy mają dość utopijnej polityki wschodniej, którą wykreował wielki strateg - Brat zza Oceanu. Dla którego i Polska, i Ukraina, to pryszcz. Miał on nadzieję, że wyrośnie ów pryszcz na d... Rosji, ale niestety strategia wyszła jak z Irakiem, Libią, Syrią, czy z Afganistanem. Czyli na opak. Trzeba się będzie z tego otrząsnąć i zająć dla dobra USA nowym otwarciem z Rosją. Te gamonie z Warszawy i Kijowa jeszcze tego nie rozumieją, ale za parę lat pewnie do nich dotrze. No cóż, głupków ponoć nie sieją...

29.01.2015

Pasjonaci banderowskich ścierw

W nowinkach regionalnych portalu Onet trafiłem na fascynujący zapis sygnowany przez dziennikarza Onetu Tomasza Pajączka: "Bogusław Paź, profesor Uniwersytetu Wrocławskiego, na swoim profilu na Facebooku zamieścił drastyczny film, na którym widać dokładnie, jak prorosyjscy separatyści znęcają się nad Ukraińcami. Całość okrasił komentarzem: "Banderowskie ścierwa dostają łomot aż miło. I jak tu nie kochać Ruskich?". Sprawą już zajęła się prokuratura.
Kontrowersyjny wpis na Facebooku profesora Pazia został już usunięty. Wcześniej wywołał jednak olbrzymie poruszenie. Rano o sprawie dowiedział się rektor uczelni - prof. Marek Bojarski.
- Po przeczytaniu wpisu rektor był zszokowany. Wszelkie granice zostały przekroczone. Sprawą zajmie się komisja etyki i rzecznik dyscyplinarny - zapewnia Jacek Przygodzki, rzecznik Uniwersytetu Wrocławskiego.
I zapowiada, że o sprawie jeszcze dziś, najdalej jutro zawiadomiona zostanie prokuratura. - Wniosek do prokuratury jest już przygotowany i podpisany przez rektora - zapewnia Przygodzki.
Ze swoim wnioskiem uczelnia nie musi się spieszyć, bo postępowanie sprawdzające w sprawie wpisu prof. Pazia - Prokuratura Okręgowa we Wrocławiu wszczęła już z urzędu, po doniesieniach medialnych. Zgodnie z literą prawa - za nawoływanie do nienawiści na tle rasowym albo znieważenie grupy ludzkości z powodu jej przynależności narodowej grozi kara do trzech lat pozbawienia wolności.
Wiadomo, że już wcześniej na uczelni słychać było już głosy, że prof. Bogusław Paź na swoim profilu negatywnie wypowiadał się na temat Ukrainy. Nigdy jednak jego wpisy nie były tak skandaliczne".

Obawiam się, że rektor Uniwersytetu Wrocławskiego nie tylko nie studiował pilnie filozofii, ale także zaniedbał ćwiczenia z logiki. Wypowiedź prof. Bogusława Pazia dotyczy bowiem "banderowców", a nie jakiejkolwiek narodowości. To samo dotyczy falstartu prokuratury, ale jak wiadomo logika prawników dość często nie nadąża za wiedzą podręcznikową. Notabene, wbrew usilnym staraniom takich autorytetów jak choćby ś.p. prof. Kotarbiński. Ś.p. użyłem w znaczeniu "świetlanej pamięci", bo Profesor nie był wierzący. Pewnie też nie mógłby uwierzyć, że tylu ludzi sądzi, iż "banderowcy", to narodowość...

Pan Rektor zapewne nie zna wyczynów oddziałów ochotniczych walczących pod barwami ukraińskimi, a właściwie banderowskimi. Są to rozmaite sotnie, pułki lub brygady (obecnie bardzo przerzedzone) na formalnym utrzymaniu miejscowych oligarchów powiązanych z rządem kijowskim, choć źródła finansowania nie są krystalicznie przejrzyste. Jednakowóż u nas też mówiono, że działaczy KOR wspomagały amerykańskie związki zawodowe, a potem okazało się, że związki były znacznie głębsze. Wróćmy jednak do owych "ochotników", którzy mają solidne gaże płacone w tysiącach dolarów, a wywodzą się z licznych krajów i reprezentują sporą gamę narodowości. Pisano, że walczyli w tych oddziałach Amerykanie, Brytyjczycy, Izraelici, Polacy, a nawet Czeczeni. Z pewnością pominąłem kilka innych narodowości, ale nie śledzę na bieżąco doniesień z frontu ukraińskiej wojny domowej i nie wiem kto się wycofał lub uciekł z pola walki, a kogo wzięto do niewoli. Czy do niewoli trafili wyłącznie Ukraińcy? Należy wątpić w tak selektywny scenariusz, bo sugeruje to rasistowskie, antyukraińskie uprzedzenia, a o taką przewrotność ani Pana Rektora, ani Prokuratury, bynajmniej nie posądzam.

Jedno jest z pewne, z doniesień OBWE i korespondentów wojennych wynika, że najemnicy ci cechują się wyjątkowym okrucieństwem wobec ludności cywilnej, a zwłaszcza wobec osób podejrzewanych o sympatyzowanie z rebeliantami. Świadczą o tym liczne ofiary ze śladami tortur, a także choćby ostrzał cywilnych celów w Doniecku i przyległych okolicach. Bataliony te występują pod przejętą od Rusów symboliką trójzęba, ale nie stronią od znaku swastyki, czy błyskawic SS nawiązując do tradycji SS-Galizien. Rzecz jasna, jest to nawiązanie do wspólnej walki, ramię w ramię - wraz z dywizjami hitlerowskimi, które walczyły ze Związkiem Sowieckim - pod wodzą Bandery, czy Kłaczkiwskiego. Niestety oczkiem w głowie tych przywódców była głównie eksterminacja wszystkich Polaków i innych nieukraińskich narodowości na Wołyniu i w Galicji.

Tak więc, należy życzyć zarówno Panu Rektorowi Uniwersytetu Wrocławskiego, jak i wrocławskiej prokuraturze, by zidentyfikowali, którąż to narodowość kala profesor Paż pisząc o "banderowskich ścierwach", jako, że owe brygady, jak wspomniałem, są tak międzynarodowe, jak najemnicy w Afryce, czy w Państwie Islamskim. A, że działają akurat na Ukrainie? Cóż, taki już jest los "psów wojny". Proszę prokuraturę o wyrozumiałość z powodu użytej przeze mnie przenośni, gdyż sięgnąłem do arsenału metafor literackich. Notabene, podobnie jak profesor Bogusław Paź. I podobnie jak poetka Anna Świrszczyńska (vel Świerczyńska) mówiła do swego ciała. Zatem "psy" i "ścierwa" to licentia poetica i trochę szkoda rektorskiego, czy prokuratorskiego czasu i zapału, by zajmować się metaforami. No, chyba, że w komisji etyki zawodowej Uniwersytetu zasiadają sami poeci. Wówczas - chapeau bas!

01.01.2015

Siedem chudych lat w Polandzie

Jak Polska długa i szeroka wypełnia ją refleksja, czemuż wyborcy nie pogonili dotąd Platformy określanej żartobliwie Obywatelską, tzw. ludowców (powinno być "lodowców" od żmudnego kręcenia lodów) i całej reszty tałatajstwa. Męczą się nad tym wielkie głowy, narodowcy łysieją na potęgę, prawicowe zwoje mózgowe przegrzewają się od koncepcji obalenia "układu", a on trwa i trzyma się całkiem dobrze. Czemu, gdy dumnie brzmią fanfary ogromnych sukcesów ekonomicznych, ogółowi mieszkańców RP3 żyje się coraz gorzej i drożej, a granicę biedy osiągają coraz to liczniejsze zastępy Polaków? Dołóżmy więc tu i nasz skromny kamyczek do tego stosu w nadziei na przyrost masy krytycznej.

Po pierwsze, Platforma jest jak kosmiczna czarna dziura, gdyż wszelkie ubytki wystrzelone niczym neutrina do Brukseli, kompensuje umiejętnymi zakupami parlamentarzystów na rynku wtórnym. Ostatnio wessała pogrobowców bardziej "lewusów" niż lewicowców z okazji próby konstytucyjnej rozwałki lasów państwowych. Gdyby nie maleńki deficycik pięciu szabel podczas "nocnej zmiany nr 2", to nasze lasy poszłyby się paść śladem stoczni, hut i licznych fabryk z listy "dumy PRL" , które Gierek pobudował za zachodnie kredyty.

Mówiąc rzeczowo, gdyby 18 grudnia 2014 roku o godzinie 0:45 w Konstytucji do formuły "Lasy stanowiące własność Skarbu Państwa nie podlegają przekształceniom własnościowym" przypięto maleńką popraweczkę - " z wyjątkiem przypadków określonych w ustawie.", to ostatni niemal bastion narodowej własności przeszedłby w obce ręce. Taka drobna urzędnicza poprawka, a 1/3 powierzchni kraju Poland mogłaby poddać się handlowej anihilacji, by ludziom Kopacz, Piechocińskiego, Millera i Palikota, żyło się (jeszcze) lepiej.

Po drugie, na armię wyższych urzędników, którymi wspomniane partie obsadziły potrzebne i zbędne urzędy, spada permanentny złoty deszcz. Według "Dziennika Gazety Prawnej": "Z danych resortu finansów wynika, że w tym roku na trzynastki w samorządach wydano o ok. 50 mln zł więcej niż w 2013 r. W sumie do pracowników samorządowych trafiło w ten sposób 3,9 mld zł. W pozostałych instytucjach publicznych, w tym ministerstwach i urzędach wojewódzkich, wypłaty wyniosły łącznie 1,219 mld zł.". A przecież, to tylko skromny dodatek do wygórowanych apanaży rozmaitych lokalnych bonzów, których jedynym zadaniem jest rozsiewanie wokół siebie ostatków tego złotego deszczu pośród swojej lokalnej kompanii nierobów i kombinatorów.

I tak się rozmnaża wyborcza klientela, która niedość, że uczestniczy w politycznej korupcji, to gotowa jest walczyć o przetrwanie tego układu jak o niepodległość. Albowiem wie, że gdy do władzy dorwie się jakaś fundamentalistyczna prawica, gdzie przestrzegać się będzie zasady "pieniądze za pracę", to nic już im nie skapnie, bo pracować tak naprawdę, to oni nie potrafią!

11.12.2014

Wredne CIA a tortury w mazurskich lasach

Niemieckie media donoszą o roli Polski jako pomocnika, który umożliwił CIA urządzenie więzień, w których torturowano podejrzanych o terroryzm. Polaków określono jako "gorliwych pomagierów" CIA.
"Nordwest Zeitung" w artykule zatytułowanym niedwuznacznie "Polska częścią systemu tortur CIA" informuje, że raport Senatu USA dotyczący nieludzkich praktyk CIA podczas przesłuchań, m.in. w więzieniu na północnym wschodzie Polski, także w samej Polsce wywołał duże poruszenie.

Spróbujmy to ująć w mniej sensacyjno-histeryczny sposób. Otóż zgoda na przesłuchanie domniemanych terrorystów przez agentów CIA w Polsce wydana została w specyficznej atmosferze po pamiętnym zamachu na WTC, gdzie Al-Kaida urządziła wielotysięczną rzeź cywilów, w tym także Polaków. Mając to na uwadze, wszelkie przytyki pod adresem ówczesnych polskich decydentów należy uznać za niestosowne, by nie powiedzieć, niedorzeczne.

Sprawa przypomina osławione "polskie obozy koncentracyjne", które powstały w Polsce podbitej przez hitlerowskie Niemcy. Podobieństwa dotyczą zarówno niehumanitarnych metod traktowania więźniów, jak i faktu, że państwo polskie nie miało żadnego wpływu na stosowanie tych metod.

W przypadku obozów koncentracyjnych na terenie Polski Niemcy rozwijali je, gdy państwo polskie upadło w wyniku hitlerowskiej agresji. Z kolei tajny ośrodek CIA Polska wydzierżawiła na potrzeby globalnej walki z terrorem Al-Kaidy. Biorąc pod uwagę zasadność motywu, trudno podważyć prawo do udzielenia kredytu zaufania, iż ośrodek zostanie wykorzystany zgodnie z obowiązującym prawem. Jeśli jednak to uczynimy, wówczas należałoby eksmitować wszystkie zagraniczne bazy USA, Rosji, czy innych krajów. Ba, należałoby zlikwidować wszelkie ambasady, konsulaty, a nawet przedstawicielstwa handlowe, bo wszędzie tam mogą być dokonywane akty naruszające prawa człowieka. W szczególności człowieka-terrorysty.

Można ten problem rozpatrywać w aspekcie idealistycznych zasad praw człowieka, stawiając na tej samej szali zarówno szejka Mohammeda, planistę rzezi z 11 września, jak i ścigającego jego wspólników agenta. Jednak nawet wróg populizmu i brudnego Harry'ego dostrzega pewną różnicę pomiędzy seryjnym mordercą, a śledczym. który próbuje ocalić potencjalne ofiary torturując owego psychopatę. Psychologiczne bądź fizyczne tortury, w historii ludzkości okazały się nad wyraz skuteczne, a przy tym pełniły odstraszającą rolę dla większości złoczyńców. Psychopaci stanowią ponoć 5 do 10 procent populacji, a morderców jest jednak zdecydowanie mniej. Jeśli administracja Obamy pitoli o nieskuteczności tortur stosowanych w śledztwach CIA, to albo kłamie, by pogrążyć Republikanów, albo, by chronić pozyskanych tą drogą informatorów.

Z przykrością bowiem musimy stwierdzić, że idealizm prawniczo-moralny zgodny z zasadą "zło dobrem zwyciężaj" przynosi z reguły jakiś efekt długo po odejściu reprezentantów dobra do grona aniołków. Zaś w całym tym groteskowo-upiornym spektaklu hipokrytów politycznych i załganych mediów, najgorzej wyszli ci, którzy uwierzyli w szczytny cel walki z terroryzmem. Prawdziwi terroryści mogą za to triumfować, bo o ich prawo do rzezi, zwane humorystycznie prawami człowieka, walczy nie tylko Helsińska Fundacja Praw Człowieka, ale i Trybunał w Strasburgu, senatorzy z Waszyngtonu, a wtórują tym jakże moralnym wzorcom niemieckie gazety popluwając na wschodniego sąsiada.

20.11.2014

Wyborcze perpetuum mobile

Już nikt mnie nie przekona, że Trzecia RP jest państwem demokratycznym i suwerennym. Albowiem państwo demokratyczne i suwerenne posiada mechanizmy samonaprawy, a nie tylko bezmyślnego i bezsensownego odtwarzania błędnych struktur.

Jeśli nie ma procedury unieważnienia, tak w oczywisty sposób, groteskowych wyborów, które przerosły nawet geniusz Mrożka, to znaczy, że fałszerze polityczni zabezpieczyli się na cztery łapy. Pamiętam, jak dziś, przełomowy okres lat 90-tych, gdy twórcy zrębów 3.RP gorączkowo, w pocie czoła, zmieniali podstawy prawne państwa. Konstytucję, ustawy, a nawet statuty uczelniane. Po to, by nie można było wykopać ich z posad, które przechwycili na rewolucyjnych zasadach od upadającej quasi-komuny.

Mimo różnic ideowych, słowa Międzynarodówki "Ruszymy z posad bryłę świata, dziś niczym, jutro wszystkim my" - przyświecały im w utrwalaniu posad własnych, i własnych rodzin. A dalej było przecież: "Bój to jest nasz ostatni! Krwawy skończy się trud, gdy związek nasz bratni ogarnie ludzki ród"!

No i Związek Obustronnie Leworęcznych Pasibrzuchów, Pokrętnych Cwaniaków i Krasnali Moralnych ogarnął Polskę na całe 25-lecie. Doszło już do tego, że nie można unieważnić wyborów, których nie chciało się im nawet porządnie zorganizować! Choćby dla zachowania pozorów...

Tylko nie mówcie mi, że do władzy w poperelowskiej Polsce dorwali się najpracowitsi z pracowitych, czy najbardziej profesjonalni fachowcy. Buhaha! jak piszą na forach internetowych. Zapytajcie choćby kolegów z pracy prezydentów 3.RP - L. Wałęsy, A. Kwaśniewskiego, czy B. Komorowskiego. Pierwszy i trzeci walą byki językowe na potęgę, za to falandyzacja prawa Wałęsy, czy "bezstronność polityczna" Komorowskiego, to szczyt przebiegłości godny Machiavellego. A prezydent ze środka tej Trójcy, który roztrąbił na cały świat mord w Jedwabnym jako sprawkę polskich antysemitów? Nawet nie miał magisterium z historii, czy nauk politycznych, za to trąbił jak najęty! A teraz odnosi sukcesy jako lobbysta wschodnich oligarchów i rzecznik samoistinnoj Ukrainy. Aktywista na miarę Trzeciej Republiki?

I na koniec zapytajmy retorycznie - kto zmusi sądy w poszczególnych okręgach wyborczych do jednogłośnego werdyktu przeciwko Układowi Trzeciej RP? W odpowiedzi usłyszymy powszechny, gorzki śmiech i poczucie nonsensu... Ten trick prawny z niemożnością unieważnienia wyborów nawet w przypadku katastrofy organizacyjnej, to prawdziwy majstersztyk przerastający o kilka półek przekręty Feliksa Krulla. Jednakże wspaniale pokazuje, że ekipa zwykłych sowizdrzałów potrafi "okiwać" poważnych, wykształconych i znacznie mądrzejszych ludzi. Niestety w 3.RP machina państwowa została obsadzona niemal w całości takimi sowizdrzałami, którzy używając prawniczych tricków napędzają ogłupiające Polaków wyborcze perpetuum mobile.


o4.11.2014

Ruskie wypędzanie Polaków

Rosyjska propaganda, nazywana pieszczotliwie w czasach sowieckich "propą", budzi we mnie dość często negatywne odczucia. Nie chodzi mi bynajmniej o stosunki rosyjsko-ukraińskie, bo akurat w tej kwestii jestem zdeklarowanym zwolennikiem wyboru przez obywatela państwa, a nie odwrotnie. Jeśli więc parę milionów Rosjan i rosyjskojęzycznych Ukraińców woli Ruś Moskiewską, a nie Kijowską, to wszczynanie przez tę drugą wojny domowej uważam za barbarzyństwo. Miniaturę Rzezi Wołyńskiej dokonanej przez UPA na Polakach, Żydach i Rusinach nie poddającym się nazistowskim stereotypom.

Państwowotwórczość propy uzasadniająca wyrzynanie lub choćby poniżanie innych nacji, Polaków, Żydów, Kurdów, Rosjan, czy Indian, ma bowiem w umysłach współczesnych cywilizowanych ludzi poważne ograniczenia.

Po pierwsze, lokacja mniejszości narodowych na terenie państwa, np. ukraińskiego, nie przeszkadzała z reguły w jego rozwoju. Dopóki nie zwyciężyła opcja ucisku, bądź eksterminacji mniejszości, ostatnio głównie Rosjan, dopóty można było pertraktować i ustalać kompromis wewnętrzny. Jednak dialog większości z mniejszością przybrał na Ukrainie, czy Litwie, formę dyktatu. Objawiła się tam w pełnej krasie nazistowska narośl na organizmie Europy całkowicie niezgodna z europejską współczesną kulturą polityczną. Dziwić może więc totalne wsparcie dla Kijowa, czy Kowna, ze strony Brukseli, Berlina i Waszyngtonu. Z drugiej strony trzeba mieć na uwadze, że wielu ukraińskich nazistów z UPA, czy SS-Galizien. uciekając przed Armią Czerwoną z powodzeniem "zdenazifikowało się" w Niemczech, USA, czy Kanadzie. I teraz oni i ich potomkowie wywierają silną presję na rządy. A do tego jeszcze nadarzyła się okazja, by dopiec Rosji i przyhamować jej ekspansję gospodarczą.

Po drugie, i tu dotknę zarówno rosyjskiej, jak i ukraińskiej propagandy historycznej, idą one ramię w ramię w poprzek niemodnemu już w USA i zachodniej Europie opieraniu narodowego kultu na poniżeniu innych nacji, ras, czy wyznań. Na tym tle na zachodzie i w centrum Europy dochodzi wręcz do zabawnych, a niekiedy niezbyt śmiesznych, "przegięć" wynikających z poprawności politycznej. Policja w Danii, czy Szwecji, boi się interweniować w przypadku chuligańskich wybryków emigrantów o południowej fizjonomii, by nie padło podejrzenie o motywy rasistowskie, czy antyislamskie. Z kolei reżyser klipu zamówionego przez polskie ministerstwo spraw zagranicznych usunął z filmu wszystkie krzyże istniejące w realu, zapewne, by nie kojarzono Polski, Broń Boże, z jakimś religianctwem.

Na Rusi, jednej i drugiej, by scementować jedność narodu wokół własnej nacji wybrano zgoła odmienny wariant. Na zachodniej i centralnej Ukrainie jak grzyby po deszczu rosną pomniki nazistów z UPA, a banderowska propa nie omija nawet elementarza. W Rosji zaś centralnym świętem państwowym uczyniono rocznicę "wypędzenia" Polaków z Kremla. Na upartego można było ustanowić takie święto, choć znacznie dłużej przecież rządzili Moskwą Tatarzy, więc trudno pojąć zamysł prezydenta Putina, czemu wyróżnił akurat Polaków. Osobiście nie podoba mi się terminologia święta. Jakoś innym nacjom nie przyszło do głowy, by organizować święto narodowe obrzucając byłych wrogów błotem.

Amerykanie nie mówią o "wypędzeniu" Brytyjczyków, Polacy o "wypędzeniu" Rosjan w 1920 roku, choć rosyjskie oddziały uciekały w wielkim "pędzie" po Bitwie Warszawskiej, która ocaliła Europę przed inwazją bolszewizmu. Z kolei tym samym Rosjanom nie przyszło do głowy, by mówić o "wypędzeniu" Niemców z Rosji w minionym stuleciu, czy nieco wcześniej Francuzów pod wodzą Napoleona. Sukces wojenny, który przyniósł jedność narodową, choć niekoniecznie etniczną, w dojrzałej kulturze politycznej ukazuje byłego wroga z powagą i nawet niejakim szacunkiem. Przynajmniej dotyczy to dowódców i żołnierzy, którzy nie parali się ludobójstwem. Jeśli bowiem kreślimy zbyt groteskowy obraz wroga, to i zwycięstwo nad nim nabiera groteskowego posmaku...

25.10.2014

Brykanie marszałka

W historii ludzkości było sporo przypadków, gdy wymyślano fikcyjne wydarzenia, by pobudzić tłumy do akcji, bądź odwrotnie - uśpić ich czujność. Tak więc, sięgając do najnowszej historii - Niemcy przebrani w polskie mundury napadli na swoją radiostację w Gliwicach w 1939 roku, by mieć pretekst do rozpoczęcia II Wojny Światowej. W późniejszym czasie pod pozorem pokojowych rozmów NKWD wywabiło z podziemia przywódców Armii Krajowej i w zdecydowanej większości przeprowadzono ich eksterminację. Nie wspomnę już o mitach na temat broni atomowej w rękach irackiego dyktatora Saddama Husajna, czy mitu rozkwitu demokracji w Libii wskutek obalenia tyranii Muammara Kadafiego. Niestety, jak wiemy w oparciu o własne postsolidarnościowe doświadczenia, współczesne mity służą możnym tego świata przeważnie do nabicia kabzy, lub też do nabicia milionów naiwniaków w butelkę. Zaś w sferze społecznej służą rozkwitowi kalifatu islamskiego, ideologii gender, czy wiary w ocieplenie klimatu.

Ostatnio na użytek konfliktu wschodnioukraińskiego wymyślono dość dziwaczną modę na przypisywanie Putinowi powiedzonek, których nie sposób zweryfikować. Prezydent Poroszenko cytował z pamięci, np. iż Putin zapewniał go, że Armia Czerwona w kilka dni może znaleźć się w Kijowie, bądź w Warszawie. Co miało utwierdzić mit Putina jako zuchwałego militarysty. Z kolei w oparciu o fałszywkę, którą sprokurował niczym stalinowski politruk Radek Sikorski, media niemieckie i amerykańskie grillowały Putina jako awanturnika, który organizuje wespół z Polską rozbiór Ukrainy. W tym czasie cichy bohater mitu Radosława, czyli Donald Tusk, rozmyślał intensywnie nad akcją pod kryptonimem "do jakiej dziury, by się tu schować".

Dla międzynarodowej opinii publicznej nic nie zmieniło wymuszone "odszczekanie" rewelacji zamieszczonych w serwisie "Politico" przez Sikorskiego, gdyż:
po pierwsze, sformułowane zostało w pokrętnym, ezopowym stylu - "nastąpiła nadinterpretacja w nieutoryzowanym tekście", "zawiodła mnie pamięć", "chciałem wysłać jasny sygnał jak wielkim błędem jest polityka prezydenta Putina". Można sądzić, że niepełnosprawność umysłu marszałka połączyła się w jedno z poczuciem mission impossible zjednoczenia Ukrainy. Niczym Don Kichot lub Gigi Amoroso, osamotniony, opętany monoideą Integralnej Ukrainy. Tworzonej w realu w duchu Stepana Bandery przez zaprzyjaźnionych z marszałkiem Radosławem kijowskich przywódców. To wersja prywatna motywów marszałka sejmu, acz złośliwi imputują, że stęsknił się po prostu za publicity jako nadwymiarowy, acz pełnokrwisty narcyz.

Po drugie zaś, od zawsze obowiązuje prawo pierwszej informacji, która niczym taran orze świadomość społeczną, bryluje w mediach, a potem żyje własnym życiem. Wszyscy manipulanci propagandowi na tym priorytecie opierali swoje brudne machlojki. A przymulone pięknoduchy z zasadami przegrywali, bo byli z reguły o tych kilka kroków zapóźnieni...

Tyle tylko, że "wrzutka" Radosława Sikorskiego trafiła na godnych przeciwników, i prędzej, czy później, możemy spodziewać się dalszych reperkusji jego wybryku. I niech prezydent Komorowski się nie pociesza, że nie ucierpi na tym polska polityka zagraniczna, bo już uprzednio dzięki polityce wschodniej Tuska i Sikorskiego była ona, za przeproszeniem, mówiąc kolokwialnie w "głębokiej d...". A teraz przez wygłup medialny marszałka Radosława wpadła chyba Europie do ślepej kiszki.

Czego pierwsze reperkusje dyplomatyczne postrzegamy gołym okiem, gdyż naszych nie życzą sobie na salonach. Jak mówią matematycy c.b.d.o.

30.09.2014

Oszołomy a widmo wojny polsko-ruskiej

Sądząc z namolnego pitolenia wybitnych politologów i naczelnych polityków III RP powinniśmy odrzucić pacyfistyczną maskę i zakładać bazy NATO na naszym terytorium. Ile się da. Może byłoby to idealnym rozwiązaniem, gdyby nie fakt, że poza tubylcami nikt się jakoś do tego nie pali.

Odnosząc się do dyskusji, czy postulowane przez Polskę rozmieszczenie wojsk i baz NATO, naruszałoby obietnice złożone przez NATO Rosji, doradca prezydenta Komorowskiego prof. Roman Kuźniar twierdzi: "Uważamy, że nie odstępujemy od układu, lecz działamy zgodnie z nim. Porozumienie - nota bene polityczne, nie prawnotraktatowe - przewiduje, że członkowie sojuszu będą dbać o swoje bezpieczeństwo raczej przez wzrost interoperacyjności i stałe ćwiczenia niż przez istotne zwiększanie obecności militarnej na terenie nowo przyjętych krajów, o ile nie zmieni się środowisko bezpieczeństwa. Tymczasem ono uległo radykalnej zmianie. Chodzi nie tylko o agresję na Ukrainę, ale i o trzykrotny wzrost nakładów na zbrojenia Rosji w ciągu ośmiu lat, niedawną wojnę przeciw Gruzji, groźby formułowane przez Rosję wobec innych sąsiadów". (cyt. http://wyborcza.pl/1,91446,16572143,Kuzniar__sojusz_wraca_do_swojej_pierwotnej_roli.html#ixzz3EnAFGFBu)

Prezydencki doradca uważa zatem, że złamanie fundamentalnych zasad strategicznych ładu ustanowionego onegdaj między NATO a Rosją jest usprawiedliwione z powodu:
1. konfliktów militarnych Rosji z krajami, które nie należą do Sojuszu, a nawet do niedawna nie należały do kręgu jego zainteresowań;
2. trzykrotnego wzrostu nakładów na zbrojenia Rosji, co i tak stanowi ułamek poziomu nakładów zbrojeniowych USA;
3. "gróźb formułowanych przez Rosję wobec innych sąsiadów", co jest trudne do identyfikacji, gdyż oficjalna dyplomacja rosyjska pod kierownictwem min. Ławrowa w ogóle takowych nie formułuje w odkrytej formie. Można by tu przytoczyć chyba jedynie tekst rzekomej rozmowy Putina i Poroszenki o niezwykłej mobilności Krasnoj Armii, ale po pierwsze Putin, być może chciał postraszyć rozmówcę, po drugie Poroszenko jest znany z bujnej wyobraźni, a po trzecie brak nagrania rozmowy. I to niestety zamyka temat.

Tak więc widzimy gołym okiem, że w wywodach doradcy naszego Prezydenta nie ma nie tylko żadnej logiki politycznej, ale nawet zwykłej. Bo jaki jest sens pakowania baz w kraju, gdzie nie ma ani ropy, ani gazu, a jedynym większym źródłem gazów naturalnych jest poza rogacizną spietrana elita rządząca.

Czy "szpica" ma szansę zatem stać się rzeczywistą siłą odstraszającą potencjalnego agresora? Moim skromnym zdaniem - w żadnym przypadku, gdyż zarówno liczba zaangażowanych w nią żołnierzy, jak i ich uzbrojenie, czyni z niej zaledwie listek figowy dla golizny NATO w tym miejscu. Czy Polska indywidualnie może zrekompensować samodzielnie brak wsparcia NATO. Absolutnie nie, gdyż musiałaby wyasygnować na ten cel cały swój budżet, a nawet więcej, bo co najmniej kilkaset miliardów euro rocznie. Możemy jedynie straszyć jakimiś rakietami, które być może zechcą nam sprzedać Amerykanie za 2 lata.

Co możemy więc zrobić w sytuacji, gdy duet Tusk&Sikorski prawie wypowiedział wojnę Rosji wspierając oficjalnie wrogą wobec niej stronę w wojnie domowej na Ukrainie? Ów egzotyczny duet objeżdżał Europę nawołując do sankcji, a przy tym aprobował wysyłkę sprzętu dla wojennych potrzeb kijowskiego rządu. Rządu, który de facto jak dotąd jest zwykłą juntą, gdyż desygnowany został w wyniku przewrotu. Zaś mityczny państwowotwórczy Majdan był zwyczajnie finansowany przez paru oligarchów skłóconych z prezydentem Janukowyczem.

Wydaje się, że jedyną sensowną opcją jest zasadnicza zmiana założeń racji stanu wobec Rosji. Obecna zakłada, jak wynika z działań polityków III RP, status konfrontacji. Jest to dla Polski racja stanu nie tylko szkodliwa, ale i zabójcza. Świadczy ona też o tym, że większość klasy politycznej nie wyrosła z krótkich majteczek, oczywiście pod kątem oceny zagrożeń. Uwzględniwszy bowiem chłodno działania Rosji wobec Ukrainy i ochrony mniejszości rosyjskojęzycznej w innych krajach, to Rosja nie robi nic, czego nie powinien robić każdy normalny kraj. Czy Polska nie powinna twardo chronić przed opresją swoich obywateli i członków narodowości polskiej na Litwie, Białorusi i Ukrainie? Oczywiście, że tak. W przeciwieństwie do Rosji jednak tego nie czyni, lub robi to nieudolnie i niekonsekwentnie. Jest to tragedia naszego narodu i dowód zatwardziałego zaprzaństwa rządzących.

Czy zmiana racji stanu jest możliwa? Nie wiem czy rządząca Polską od 25-lecia centro-lewico-prawica, określająca się w zasadzie na podstawie sondaży, jest w stanie zrozumieć, że nasza konfrontacja z Rosją w ogóle nie wchodzi w rachubę. Nie chodzi mi o wiernopoddańczy stosunek wobec Rosji, ale o minimum realizmu. Trochę w stylu obecnej polityki Węgier, Słowacji, czy Czech. A także Niemiec. Niestety demokratycznie wybrane przez nas pacany wolą egzotyczny sojusz z Jankesami, którzy nie chcą nam przyznać nawet wiz, a w razie prawdziwych kłopotów z Rosją będą udawać, że nas w ogóle nie znają... Jeśli naprawimy stosunki z Rosją, zakładam się o 100 dolców, bo na tyle mnie stać, że znowu pokochają nas i Niemcy, i Francuzi, i Amerykanie. Ci ostatni nieco nadąsani, że polscy politycy przestali wyrabiać za głupków, których można wypuszczać na Ruskich.

18.09.2014

Nowe otwarcie

Może i naród dałby się nabrać na wieści z kolejnego sondażu subsydiowanego przez 3RP instytutu CBOS, gdzie czytamy:
"Gdyby wybory parlamentarne odbyły się we wrześniu wygrałaby PO z 38 proc. poparcia, PiS ujęte wraz z Polską Razem i Solidarną Polską uzyskałoby 33 proc. - wynika z sondażu CBOS przeprowadzonego już po wyborze Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej i po złożeniu dymisji rządu. Do Sejmu weszłyby: PSL z 7 proc. poparciem, SLD - 6 proc. i Nowa Prawica Janusza Korwin-Mikkego - 6 proc. Poza Sejmem znalazłby się m.in. Twój Ruch z poparciem 2 proc. wyborców.
W wyborach parlamentarnych na pewno wzięłoby udział 55 proc. ankietowanych (o 5 punktów proc. więcej niż w sierpniu), na wybory na pewno nie poszłoby 27 proc. badanych (mniej o 4 punkty proc. niż w poprzednim sondażu), niezdecydowanych było 18 proc. (1 punkt proc. mniej niż w poprzednim miesiącu)." (onet. wiadomości)

Przeszkodą w nabieraniu się opinii publicznej jest zasadnicza sprzeczność rzeczywistości naocznej i medialnej. Jest to zresztą w Polsce sprzeczność stała, tzw. constans. Co jakiś czas zmieniają się figurynki, które przemawiają do nas jako "mężowie" i "żony" stanu. Od tego momentu liczymy wielki przełom w życiu społecznym, rośnie nam dobrobyt w tempie geometrycznym, przestajemy bać się Ruskich, bo wspiera nas szpica NATO, a z fotografii spogląda polecona przez polskiego wanrompuja kobieta, która nas poprowadzi przez zawieruchy historii.

I tyle tylko powiem, bo scyzoryk mi się w kieszeni otwiera, a bynajmniej nie jestem chuliganem ani militarystą. Postaram się go więc złożyć i otworzyć od nowa jedynie w celach przybliżenia pokoju nadwiślańskiej społeczności. Niestety musiałbym w tym celu do końca wyskrobać rzeczywistość...

22.07.2014

Kariery 3-erpowskiej ferajny

Gdy upadał samoistnie Związek Radziecki przerażeni sojusznicy rządzący Polską i innymi demoludami zaczęli kombinować opcję przetrwania. Sojusznicy, to nie jakaś tam PZPR, jak sądzą naiwni czytelnicy pisemek dla lemingów. To wybrane, przebrane i sprawdzone kadry. Najpierw wyrzynali akowców, potem mikołajczykowców, potem prawicowe odchylenie wśród komunistów i socjalistów. Potem robili czystki na zmianę wśród semitów i antysemitów. Potem, już w od nowa wyzwolonej Polsce, cięli znów po skrzydłach, tym razem tnąc co zdolniejszych i co bardziej zasadniczych w sprawach prywatnej kasy.

I tak wytworzył się nasz swojski establishment. Kupa matołów, ale najsprytniejszych ze sprytnych i najbezczelniejszych z bezczelnych. Królowie łajdactwa, przewrotności i sprzedawania się. Tirówki mogłyby się od nich wiele nauczyć. Na buźce troska o Rzeczpospolitą, a za maseczką oczęta rozbiegane za prywatnym szmalem.

Obsiadło toto wszystko co opłacalne, niekiedy po trzy, cztery stanowiska. Od rządu, po akademię nauk, od samorządów metropolii, po urzędy gminne. A ponieważ wiedzą fachową nie błyszczą, to pozatrudniali różniastych vicków, zastępców zastępców, dyrektorów politycznych i od ceremonii, wciskania głupot ciemnemu ludowi, specjalistów od całej gamy polityk.

Byłoby to może i racjonalne, bo lepiej, gdy mądry głupiemu doradza, a nie odwrotnie. Niestety zatrudnienie w 3-Erpe na poważnym stanowisku wymaga przynależności do establishmentu, którego trzon, lub jeśli wolimy - kapuściany głąb, wytworzył się ze środowiska władzy PRL i namaszczenia mocarstw wkraczających do Polski po 1989 roku. Namaszczeni olejami zostali, rzecz jasna, ci, którzy brali marki, franki i dolary już za peerelu. Bez grymaszenia do reklamówki. Odbył się też nowy nabór, bo wśród bojowników o Polskę Solidarną było za dużo prawdziwych patriotów. Co to wybrzydzali, że do władzy pcha się drzwiami i oknami armia łajdaków. Która korumpuje, kradnie co się da, a tych uczciwszych oblepia kalumniami. Zaistniał bowiem cały przemysł obrzucania błotem, jako, że media przekazano za bezdurno zaufanym krajowcom i koncernom, przeważnie niemieckim.

I tak się kręci lody w tej dziwnej krainie trzymającej się tylko dzięki kroplówce z Unii i nowym kredytom, czyli szalejącemu zadłużeniu. Pocieszają nas wprawdzie, że mamy niespełna 60 procent PKB, a średnia w eurolandzie to 92 procent. Tyle, że nasze aktywa gospodarcze są zależne od sytuacji na pańskim dworze, czyli w Niemczech, Francji, czy w Beneluksie. Jeśli tam tąpnie, to u nas wszystko, za przeproszeniem, się rozpieprzy. Nasze aktywa zależą także od Rosji, którą nasi wybrańcy polityczni właśnie zadaniowo pragną pogrążyć. Tak chce bowiem nasz aktualny bóg polityczny, laureat pokojowej nagrody Nobla - prezydent USA. W imię pogrążenia własnego czołowego rywala gospodarczego i militarnego. Oczywiście przy okazji pogrążymy się sami, bo im gorzej dla Rosji, tym będzie gorzej dla Polski. I nie jest to jakaś propagandowa bujda, ale zwykła arytmetyka. Gospodarcza, militarna, socjalna.

A ci, którzy nas w to wrobią, zostaną teleportowani w bezpieczne miejsce, śladem J. Buzka do Brukseli, gdzie po leżakowaniu, nabiorą nowej mocy politycznej i dalej mogą służyć mocodawcom w urabianiu Polandczyków. Bo już chyba nie Polaków, bo to plemię ma ponoć wyginąć?

10.07.2014

Sondy kosmicznej bzdury

"Afera podsłuchowa przynosi już negatywne efekty dla rządu Donalda Tuska. Jak wynika z najnowszego sondażu Homo Homini dla "Rzeczpospolitej" przeprowadzonego 27 i 28 czerwca, a więc już po otrzymaniu przez rząd wotum zaufania od Sejmu, rośnie różnica pomiędzy prowadzącym PiS i drugą PO. Na trzecie miejsce w sondażu "wskoczyła" Nowa Prawica Janusza Korwin-Mikkego. Według sondażu, partia Jarosława Kaczyńskiego może liczyć na 32 proc. poparcia. W porównaniu z ostatnim badaniem poparcie pozostało na tym samym poziomie. Platforma cieszy się poparciem 24 proc. badanych, a dwa tygodnie temu miała o 4 punkty procentowe więcej sympatyków. " (Onet, Polska 30.06.2014)

"Gdyby wybory parlamentarne odbywały się w lipcu, wygrałaby je Platforma Obywatelska z 29 proc. poparcia - wynika z najnowszego sondażu CBOS. Na kolejnych miejscach znalazłyby się PiS - 24 proc., SLD - 8 proc., PSL - 6 proc. i Nowa Prawica Janusza Korwin-Mikkego - 6 proc. To pierwsze badanie po ujawnieniu przez tygodnik "Wprost" nagrań nielegalnie podsłuchanych rozmów polityków. W porównaniu z czerwcem poparcie dla PO zmniejszyło się o 3 pkt proc., dla PiS - nie zmieniło się, a dla SLD wzrosło o 3 punkty. Poparcie dla PSL nie zmieniło się, a dla Nowej Prawicy - wzrosło o 1 pkt proc." (Onet, Polska, 10.07.2014)

Wyniki powyższych badań pochodzących z podobnego okresu wyglądają jakby opisywały inną rzeczywistość. W istocie rzeczy tak jest. Opis bierze się bowiem z głowy projektanta badań, sposobu formułowania pytań, telefonicznego, bezpośredniego lub ankietowego ich zadawania, doboru próby, czy choćby sugestii w pytaniach lub nacisku ankietera. Ludzie różnie reagują w zależności od otoczenia, pory dnia i nastroju. Bardzo istotne jest zaliczenie odpowiedzi osób, które nie wezmą udziału w wyborach. Tak więc, jeśli odpowiednio "sprzęgniemy" wszystkie pozytywne bodźce korzystne dla jednej, czy drugiej partii, to różnice punktów w badaniach mogą oscylować w granicach od 3 do 10-12 pkt. Można powiedzieć wręcz, że sondażownie potrafią wręcz stworzyć alternatywną rzeczywistość. Wskrzeszać niczym Jezus Łazarza ledwie żywe trupy polityczne, albo odwrotnie - uśmiercać coś co budzi społeczne nadzieje i cieszy się rosnącym poparciem. Tym bardziej, jeśli zostanie to odpowiednio nagłośnione w mediach, szczególnie w telewizji i na portalach.

Czy sondaże okłamują? Już wspomniałem, że wiele zależy od metody, a metoda od jej kreatora. Wiele zależy też od zamawiającego sondaż. Jeśli mamy sytuację pokrywania się płatnika z właścicielem (choćby pośrednio), to i wyniki są niewiarygodne, bo taka sondażownia dopasowuje się do oczekiwań sponsora i właściciela w jednej osobie. Czasy na polskim rynku pracy dla socjologów mamy raczej ciężkie, tak więc zupełnie mnie jakoś nie dziwią sukcesy sondażowe partii rządzących. Mimo lawinowych afer, głupoty czołowych polityków ziejącej z podsłuchów, czy coraz bardziej biednego życia większości Polaków.

Ba, podejrzewam, że im będzie gorzej, tym więcej wyborców da się zastraszyć, że w przypadku dojścia do władzy opozycji czeka ich dopiero katastrofa na cztery fajery! I tak naprawdę, to o tych zlumpenproletaryzowanych politycznie wyborców partie opozycyjne powinny powalczyć. Nie będą wówczas musiały drżeć przed publikacją kolejnych zafałszowanych sondaży.

01.07.2014

Próżnia polityczna

Próżnia polityczna, podobnie jak próżnia kosmiczna, jest, a zarazem jej nie ma. Niby można ją przemierzać wzdłuż i wszerz, a jednak wypełniają ją nie tylko zatomizowane ugrupowania, ale także fale wstrząsające materią społeczną. Gdy wybory wyrzucają na boczny tor jakąś ekipę, to w jej miejsce wpycha się inna ekipa, która jak Platforma Obywatelska w 2007 roku głosi reformy państwa, wolność obywateli i koniec korupcji, zarówno politycznej, jak i gospodarczej.

Zbliża się właśnie powoli koniec ekipy firmowanej przez Donalda Tuska, który doszedł do władzy pod hasłami liberalnych reform, a faktycznie przeprowadził sekwencję działań, które do tych haseł mają się jak pięść do nosa. Najpierw było służalcze podpisanie ACTA, pakietu likwidującego de facto wolność w internecie, potem kilka lat wymyślania nowych podatków, a tuż za półmetkiem - skrócenie wieku emerytalnego, gdyż na tym polega wydłużenie okresu pracy. Żeby nie było nudno koalicja PO-PSL zafundowała przy okazji Polakom mnóstwo afer, od hazardowej począwszy (lobbing na rzecz "odpowiedniej" ustawy), poprzez kolejne afery korupcyjne w różnych ministerstwach, czy aferę Amber Gold, którą to firmę promowali działacze Platformy z wybrzeża gdańskiego, a nawet syn premiera działający pod pseudonimem Józef Bąk. W każdym normalnym państwie każda z nich prowadziłaby do dymisji rządu, ale "polskość to nienormalność" mówiąc słowami wczesnego Tuska.

Uwieńczeniem tych afer naruszających interesy całego społeczeństwa, nieszczęsnych dla niego, a szczęśliwych dla tysięcy cwaniaków sprawujących władzę w instytucjach i spółkach skarbu państwa, jest ostatnio wyciszana afera ujawniająca półprywatne i półsłużbowe targi członków rządu z biznesmenami, szefami instytucji oraz lobbystami krążącymi w orbicie PO. Strategia premiera Donalda w sprawie afery "targów na szczycie" jest prosta jak trzonek młotka. Podsłuchy zorganizowały obce służby, "prawdopodobnie" Rosjanie, by wyeliminować zagrożenie wynikające z wiodącej roli Polski w ramach Partnerstwa Wschodniego. No, i teraz tzw. "mordy w kubeł", bo zagraża nam odwieczny wróg, który próbując strącić premiera Donalda w polityczną otchłań, może wytworzyć próżnię polityczną, zaś do władzy dorwą się ekstremiści w rodzaju JK lub JKM.

Obydwaj niedoszli ekstremiści na strategię premiera Donalda zareagowali nad podziw inteligentnie. Korwin_Mikke oświadczył, że dla dobra Polski może się sprzymierzyć nawet z kanibalami, a Kaczyński rozpoczął jednoczenie prawicy z umiarkowanymi i zdroworozsądkowymi - Ziobrą i Gowinem. Tak więc koncepcja próżni politycznej po ewentualnym upadku rządu Donalda poszła się paść, że ujmiemy to kolokwialnie.

Koncepcja ta miała jeszcze jeden słaby, a nawet bardzo słaby, punkt. Jako, że tak naprawdę i szczerze Partnerstwo Wschodnie było realizowane jedynie za prezydentury Lecha Kaczyńskiego, że przypomnę prezydencki lot do wojennej Gruzji, czy zakup rafinerii Możejki. Kaczyńskiemu chodziło o zbudowanie przeciwwagi dla wpływów Rosji poprzez zjednoczenie poradzieckich republik. I trzeba powiedzieć, że był konsekwentny w drodze do tego celu.

Partnerstwo Wschodnie zaczęło kuleć po dojściu do władzy koalicji PO-PSL w 2007 roku. Jedyną jego pielęgnowaną resztówką było wspieranie przez rząd PO-PSL antysystemowych organizacji polskich na Białorusi, zresztą niekonsekwentne i nieudolne. Zaś erzatzem tego Partnerstwa, wołającym notabene o pomstę do nieba, była akcja wspierania nacjonalistów postbanderowskich w obalaniu neutralnego wobec Polski Janukowycza. Akcja, która ustawia Polskę w czynnym konflikcie z Rosją, umacnia wrogie nam siły polityczne na Ukrainie, a równocześnie drastycznie obniży międzynarodowy autorytet naszego kraju, jeśli ukraiński eksperyment zakończy się dla Unii i Stanów klapą. Po prostu wszyscy zrzucą na nas winę za tę klęskę, bo jak pamiętamy "nasz" premier i ministrowie najgłośniej się darli w sprawach sankcji przeciwko Rosji, a nawet szkolili "prawych majdanowców".

Już teraz zaś wiemy, że gdyby nie ta akcja, to Krym dalej byłby ukraiński, podobnie jak wschodnie obwody, a o wojnie domowej nawet nikt tam by nie pomyślał. Już teraz więc można składać na ręce premiera i ministra Radka podziękowania za wciągnięcie Polski w ten brudny konflikt.

Reasumując, próżnia polityczna, którą premier Donald straszy Polaków, może okazać się zbawienna dla Polski, bo pozbawi nas nieudolnego rządu. Rządu, który na podobieństwo gwiezdnej czarnej dziury wysysa z Polaków wszelką pozytywną inicjatywę, a pozostawia na placu tylko słynną "kamieni kupę", że zacytuję późnego Sienkiewicza.

21.06.2014

Legalna zbrodnia stanu

Donald Tusk wykluczył swoją dymisję, bo orzekł, iż nie może tego uczynić w związku z działaniami, które miały charakter przestępczy. Korzysta zatem z tego samego tricku, który zastosowano w sądzie wobec posłanki PO Beaty Sawickiej. Skoro nagranie nie było legalnie zatwierdzone przez urząd państwowy, to jest nieważne i nie może służyć jako dowód w sprawie.

Nie będę wchodził w parafię prawoznawców, ale wydaje mi się, iż jest to nie tylko wątpliwy, ale i niezwykle szkodliwy proceder. Jeśli współczesny Konrad Wallenrod wykradnie z sejfu urzędu lub osoby prywatnej plany zamachu na Polskę, to popełnia według tej wykładni prawnej przestępstwo, które unieważnia zdobyte dokumenty jako dowód. Tak więc nielegalny sposób zdobycia dowodu przestępstwa, np. jego kradzież, znosi z dowodu znamiona innego czynu zabronionego. Jest to otwarta furtka i wielki bonus legislacyjny dla przestępców, bo wystarczy "splamić" sposób zdobycia dowodu i już jesteśmy bezradni wobec nawet wielkiej zbrodni stanu.

Myślę, że taka interpretacja pozyskiwania dowodów jest także w zasadniczej sprzeczności z konstytucyjnymi zasadami dotyczącymi możliwości interwencji obywatelskiej, w przypadkach naruszania interesów państwa przez władze, a także praw obywatela do informacji. Gdyby nie te "nielegalne" nagrania, to skąd niby obywatele III RP mieliby się dowiedzieć o dealu Belka - rząd i innych ekscesach establishmentu. Jaki urząd przyznałby obywatelowi prawo do nagrywania pijatyk vipów u restauratora Sowy i nie tylko tam? Organizowanych notabene za nasze pieniądze. Rzecz jasna, każdy urząd bez problemu uzyska możliwość podsłuchiwania i nagrywania obywatela, przedsiębiorcy, dziennikarza, czy kogokolwiek kto podpadł jakiemuś politykowi. Nie ma tu żadnej symetrii - jak to w państwie totalitarnym...

W 31. artykule Konstytucji RP mówiącym o ograniczeniach wolności obywatelskiej w punkcie 3. jest to dość wyraźnie określone: "Ograniczenia w zakresie korzystania z konstytucyjnych wolności i praw mogą być ustanawiane tylko w ustawie i tylko wtedy, gdy są konieczne w demokratycznym państwie dla jego bezpieczeństwa lub porządku publicznego, bądź dla ochrony środowiska, zdrowia i moralności publicznej, albo wolności i praw innych osób. Ograniczenia te nie mogą naruszać istoty wolności i praw". W moim przekonaniu nagrywanie, nawet nielegalne, projektów naruszania interesu publicznego, powinno znosić z niego zarzut karalności jako wykonane "pro publico bono". Bo przepisy procedur sądowych nie mogą być w sprzeczności z samoobroną społeczeństwa przed bezkarną samowolą władzy. Władzy, która w dodatku, jawnie lub tajnie, majsterkuje sobie w demokratycznych instrumentach takich jak prawo do informacji, tajemnica dziennikarska, czy niezależność Rady Polityki Pieniężnej.

Niestety w Trzeciej RP obowiązują całkiem odwrotne zasady niż postulowane w Konstytucji. Czy Polacy muszą się na to godzić? Ile jeszcze lat mają taplać się w tym folwarku zwierzęcym?

14.06.2014

Tajne łamane przez poufne

Ostatnio niezwykłą popularnością w polskim wymiarze sprawiedliwości cieszy się utajnianie. Utajnia się przeważnie sprawy, które są tak zwaną tajemnicą poliszynela. Wszyscy wiedzą o co chodzi, ale milcząca większość społeczeństwa woli na ich temat nie zabierać głosu, bo przyjdzie policja, albo prokurator, i jeszcze zażądają dowodów. A dowodów nie ma, bo zostały przez cwanych geszefciarzy ukryte. No i wtedy, można za szkalowanie niewiniątek ze świata polityki lub szołbiznesu zapłacić grube odszkodowanie lub trafić nawet za kratki.

Szczególnie urokliwe jest to, co przydarzyło się ostatnio Mariuszowi Kamińskiemu, twórcy i poprzedniemu szefowi CBA. Otóż wśród prowadzonych przez CBA za jego kadencji śledztw dotyczących korupcji najwyższych urzędników państwowych było jedno szczególne. Dotyczyło ono twarzy SLD, a potem Twojego Ruchu w ramach Europy Plus, byłego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego i jego żony Jolanty. Otóż, jak wiadomo, prokuratura stawiając wniosek o pozbawienie M. Kamińskiego immunitetu poselskiego praktycznie nie wyjaśniła posłom o co właściwie chodzi. Mimo tego, że posiedzenie, a jakże, zostało utajnione z racji tajemnicy państwowej.

Ponieważ w tej sprawie nie chodzi o wybryki posła za kółkiem automobilowym w pijanym widzie, więc Wysoki Sejm się zawahał i wbrew wodzom Koalicji nie odebrał Mariuszowi K. immunitetu. Pewnie posypią się kary dyscyplinarne dla tych posłów Platformy i PSL, którzy odważyli się głosować nie tak jak kazali wodzowie. No, bo wodzowie coś tam sobie ugrywają albo targują, jak to w polityce, a tu taki wstyd przed kontrahentem. Autorytet leci na twarz, a rywale z PiS chichoczą, nie mówiąc już o chichocie historii.

Z tego co pisano o ponurych czasach IV RP, która dobierała się do skóry największym autorytetom moralnym Platformy i SLD, pani Kwaśniewska wpadła dzięki podsłuchowi rozmów telefonicznych z niedoszłą kontrahentką, która miała wyrabiać w charakterze "słupa". Najbardziej podobało mi się "szyfrowanie" rozmów, gdy idzie o cenę willi oraz potencjał finansowy pani, która miała być rzekomą właścicielką posiadłości. Rozmowy przypominały, wypisz wymaluj, powieść szpiegowską, co oczywiście nikomu ujmy nie przynosi, choć umawianie "słupa" z prawem jest cokolwiek na bakier.

Osobiście nie pasjonuję się dochodzeniem tego, czy rzeczywiście były prezydent RP ukrywał poprzez tajne zakupy jeszcze tajniejsze dochody. Cóż, chłopina pracuje na paru etatach, mimo marnej prezydenckiej emerytury, tu doradzi ukraińskiemu oligarsze, tam pojedzie uwalniać piękną Julię niczym błędny rycerz, tu z kolei polobbuje dla kumpla Kantora, no i parę groszy się uskłada. Przyznam, że najbardziej fascynuje mnie w tej operze mydlanej, w której tenorami są prokuratorzy i dawni koledzy Kamińskiego z CBA, gdzie do licha jest mityczna TAJEMNICA PAŃSTWOWA? Wszystko wydaje się proste jak słup i jasne jak oblicze pana prezydenta po kilku głębszych.

W jednym jedynym przypadku uznałbym, że objęcie zarzutu wobec Mariusza K. tajemnicą państwową jest zasadne. A mianowicie, gdyby publikacja szczegółów tej sprawy ujawniła rzeczywiste rozmiary przekrętów elity Trzeciej RP. Jest to, co prawda, tajemnicą poliszynela, ale zasługuje na miano tajemnicy państwowej tego państwa. Cóż, jakie państwo, taka i jego tajemnica..


05.06.2014

Czarny ojciec narodu Izraela

W narodzie polskim sporo jest ksenofobii, ale o dziwo do Polski uciekali Żydzi z całej Europy. Z Hiszpanii, Niemiec, czy euroazjatyckiego imperium rosyjskiego. Wszędzie odbywały się pogromy Żydów na wielką skalę, a w Polsce, gdy wyproszono z kraju parę tysięcy żydowskich stalinowców w 1968 roku, to nawet po śmierci generała Jaruzelskiego wypomniano mu, że robił czystki w armii pod tym kątem. Rzecz jasna, większość etnicznych Polaków, w tych trochę smętnych latach upadającego partyjnego sekretarza Gomułki, sama chętnie by wyemigrowała gdziekolwiek bądź, ale niestety nie miała pretekstu do otrzymania paszportu. A żydowscy stalinowcy nie tylko wyjechali na lepsze, ale jeszcze ochoczo włączali się do antypolskich akcji, czego przykładem jest choćby tendencyjna działalność popularno-naukowa Jana Tomasza Grossa.

O dziwo także, zarówno Izraelczycy, jak i Żydzi rozsiani po świecie, a szczególnie Żydzi amerykańscy, nie cierpią Polaków, co niestety wpływa niekorzystnie na wizerunek kraju leżącego na Wisłą i Odrą. Cóż, mają dzięki bankierom i showbiznesowi w rękach potężne narzędzia opiniotwórcze i zawsze można wpleść do filmu albo występu komika jakiś antypolski "numerek", a do przemowy prezydenta Obamy "polskie obozy koncentracyjne". Czasami zastanawiam się jakie jest tło tej wzajemnej niechęci. Oczywiście znałem Żydów "normalnych", niedotkniętych syndromem nienawiści do pełzającego wokół nich polactwa, ale muszę przyznać, że nie stanowili oni znaczącej większości.

Co do Polaków sprawa jest prosta. Żydzi na terenach polskich od wieków trudnili się lichwą, a współcześnie kontynuują tę profesję w bankowości, której paru przedstawicieli, vide pan Sachs mentor dra Balcerowicza, rozłożyło do cna polską gospodarkę po 1989 roku. Trudno kochać lichwiarza, nawet wtedy, gdy musimy korzystać z jego usług. Niestety tradycyjny stereotyp polskiego Żyda jest tu umacniany przez działalność współczesnych "banksterów" łączących agresywną bankowość z gangsterką finansową.

U Żydów, jak zwykle, sprawa jest nieco zawikłana.
Po pierwsze, znaczna większość ludności żydowskiej, by zachować tożsamość narodową i religijną, tworzyła wokół siebie nieprzenikniony mur psychologiczny, co w dość oczywisty sposób wzbudza niechęć i podejrzenia nawet wobec osobników wywodzących się z tej samej grupy etnicznej. Samoizolacja jest niestety przekleństwem każdej grupy, o ile łączy się z nieprzejrzystością intencji i celów.
Po drugie, najbardziej wpływowi i bogaci Żydzi amerykańscy oraz angielscy znali prawdę o holocauście od Jana Karskiego, a sądzę, że i znacznie wcześniej. By rozmydlić swoją winę zaniechania ratunku dla żydowskich biedniejszych współbraci z Europy wymyślili parę nośnych teoryjek. Jedną z nich było przypisanie współwiny za holocaust Polakom, jako że największy mord na Żydach dokonał się na ziemiach polskich. Teoryjka ta, rzecz jasna, kompletnie nie bierze pod uwagę faktu, że w zdecydowanej większości Żydzi zgłaszali się do wyznaczonych przez niemieckich nazistów miejsc koncentracji bez żadnej eskorty. A w dodatku, w Polsce okupowanej przez hitlerowskie Niemcy, skupiska Żydów w gettach były nadzorowane przez żydowską policję, która liczyła kilkadziesiąt tysięcy członków (ponoć ok. 50 tysięcy) i z których znaczna część przetrwała wojnę. Generalnie teoryjka ta najbardziej spodobała się Niemcom, a szczególnie tym od polityki historycznej, bo dzięki owemu trickowi można właśnie ową niemiecką winę za holocaust prawie całkiem rozmydlić. Wystarczy co jakiś czas, tak jak to zrobiono niedawno Obamie, podrzucić tekst o "polskich konzentration lagerach" i egocentryczny, przeciętny młody Amerykanin, czy Anglik, będzie przekonany, że Żydów załatwili polscy faszyści.

Póki te teoryjki przynoszą jakieś korzyści wspomnianym centrom dyspozycyjnym, raczej czarno widzę zanik animozji między Żydami a Polakami. I jest to w większym stopniu skutek polityki prowadzonej, między innymi w samym Izraelu, gdzie stygmatyzuje się Polaków już na etapie szkolnym. Jedynym, choć wątpliwym, pocieszeniem jest to, że Barak Obama nigdy nie zostałby prezydentem Izraela.


23.05.2014

Wyszłam. Zaraz wracam!

Takie i podobne wyznania można było napotkać na drzwiach sklepowych w PRL-u. Praca sprzedawczyni (do genderystów - mężczyźni w tym zawodzie prawie nie występowali) była niewdzięczna, bo niskopłatna, a trzeba było zajrzeć do dziecka albo też zrobić zakupy w sklepie z innej branży. Tak więc sprzedawczyni, jako kobieta pracująca, matka, żona lub narzeczona, musiała spełnić własne oraz cudze oczekiwania rodzinne i dobrosąsiedzkie w godzinach pracy. Wyśmiewają BOR-owców, że jeżdżą dla ministra Radosława, specjalizującego się ostatnio w przewrotach, po pizzę, a wszak za peerelu wszyscy wszystkim, a zwłaszcza szefom z pracy, załatwiali drobne i większe przysługi. Że było to nielegalne, niezgodne z prawem? No, i co z tego, skoro wynikało z ludzkiej potrzeby. Potrzeby jednych, by się przysłużyć, i potrzeby wtórnej, by obdarowani przysługą odwdzięczyli się w przyszłości.

Tak więc, szanowni badacze kultury politycznej Polaków, tutaj dostrzegam opokę na której zbudowano platformę jedności narodu polskiego. Tylko ta partia ma szanse wyborcze, która obuduje swe struktury łańcuszkiem subtelnych świadczeń materialnych i honorowych, a także nieskończoną wyrozumiałością organów wymiaru sprawiedliwości dla swych członków oraz ich rodzin. Wrogowie wyciągają na światło dnia grzechy i grzeszki rządzących, co rusz wybuchają potężne afery korupcyjne, a sondaże ani drgną. Trudno to przypisać jedynie dziedzicznemu obciążeniu wyborców głupotą polityczną, jak tłumaczył się ongiś wojak Szwejk przed trybunałem. Załóżmy jednak, że znaczna część społeczeństwa, wystarczy, że jedna czwarta, ma się dobrze dzięki kantom i przekrętom. Jeśli uwzględnimy fakt, że od 40 do 60% uprawnionych nie pójdzie na wybory co u nas jest normą, to owa jedna czwarta staje się niemal automatycznie siłą dominującą w urnokracji. W urnokracji chodzi bowiem tylko o tych obywateli, którzy dotrą do urn z ważnych dla siebie powodów. Jeśli przykładowo zechcą wesprzeć bandę złodziei i oszustów, a najlepiej jeszcze zapiszą się do właściwej siły politycznej, to żaden sąd lub prokurator nie zrobi już im krzywdy. Bo nie po to powołano demokrację, by działała ona przeciwko własnym wyborcom.

Drugą nogą rodzimej demokracji, że zacytuję klasyka, jest wiara w mądrość zagranicznych doradców. W PRL-u i innych demoludach korzystano z obfitych źródeł radzieckiej literatury ekonomicznej. Później, w miarę upadku gospodarki Kraju Rad trafili się trochę mniej ortodoksyjni gensekowie i zaczęto aplikować elementy gospodarki rynkowej i społeczeństwa obywatelskiego. Wystarczyło jednak, że do władzy po 1989 roku dorwała się ferajna zachodnich plenipotentów i mamy to, czego nie mamy. Ani porządnego rynku, ani społeczeństwa obywatelskiego. A tamci nawet się nie wstydzą, że nachapali się marek, dolarów, czy innych srebrników.

Morał z tego wynika prosty i jednoznaczny. Państwa narodowego opartego na interesie narodu, wbrew utopii liberalnej i komunistycznej, nie można zastąpić jakimś erzatzem. Jakąś unią pracującą na cudzy rachunek, która likwiduje stocznie i całe gałęzie przemysłu, a teraz chce zabrać nam jeszcze kopalnie i łupki. A do tego wpakować w uprawę GMO, by zlikwidować konkurencję w rolnictwie ekologicznym. Jakże piali Sachsowie, Bieleccy i Balcerowicze, że wszystko trzeba sprywatyzować. Tyle, że po prywatyzacji zyski szły do kieszeni zamiast na inwestycje. Piali też, że tyle coś jest warte, za ile chcą to kupić. Okazywało się potem, że krajowy producent miał garb od podatków i plajtował, a zagraniczny - uwolniony od płatności na dziesięciolecia i z groszową siłą roboczą, wyciągał z tego kokosy. Autostrady na które dostaliśmy zasiłki będą teraz służyły głównie ekspansji gospodarki niemieckiej na wschód. Oczywiście po rozwiązaniu problematyki ukraińskiej. Dobre drogi im zbudowaliśmy, a jak będą złe, to dołożymy i naprawimy! Zapadające się autostrady, porwane przez powodzie mosty, nieistniejące tory dla "pętolino"... Biedni, ale honorowi.

Warto, nie tylko z okazji wyborów, zastanowić się czasami, czy zagraniczne ośrodki władzy powinny nam dyktować czym mamy palić w piecu, jakie wędzonki i jaki chleb mamy jeść. Bo niestety obawiam się, że pewnego dnia nam powiedzą: "Trzeba was będzie gdzieś podłączyć, bo sobie nie radzicie z tą polską gospodarką...". A mogą to jeszcze powiedzieć dobitniej, po niemiecku. Zaś dumna z osiągnięć Trzecia RP wywiesi wirtualną kartkę gdzieś w internecie: "Wyszłam. Zaraz wracam". I wróci przed następnymi wyborami...


16.05.2014

Normale, patole i cyborgi

Na początek wyrażę szczery żal, gdyż uschło mi drzewko z załączonej fotki. Krótka autopsja pozwoliła ustalić, że winę ponosi sprzedawca choinek, który zbytnio je osmyczył z korzeni. W to miejsce posadziłem jałowiec, który w nieco dzikszej odmianie spotykałem często w wąwozach ciągnących się wokół lubelskiego Goraja, gdzie w młodym wieku jeździłem do dziadków na wakacje. Wspomnienia z tych włóczęg zaliczam do milszych, choć nie wszystkie przygody były całkiem idylliczne, np. gdy kolega wetknął patyk do gniazda os. Całe szczęście, że biegłem szybciej niż pędził rozwścieczony rój... To był chyba mój życiowy bieg.

Dziadek Stanisław był w czasie zaborów kwatermistrzem w carskim pułku i po pierwszej wojnie, po powrocie do kraju lubił snuć opowieści o mandżurskich, czy kaukaskich, przygodach. Mniej chętnie wspominał austriacką niewolę do której trafił. Nie posiadał specjalnego wykształcenia, ale miał duże zdolności manualne, umiał podkuć konia, zagrać na skrzypcach i dobitnie ująć zawiłe sytuacje. Był nawet przez jakiś czas wójtem, choć do polityki nie miał serca, bo człowiekiem był prostolinijnym. A jak wiadomo, polityk musi umieć się zaprzeć nie tylko niczym Piotr Chrystusa, ale i rodziny w razie czego, a nawet samego siebie.

Wspominając dziadka, i jemu podobnych ludzi, postrzegam ich jako ludzi normalnych. Dostrzegających niebezpieczeństwa jakie kryją się za nadmiernym folgowaniem swoim zachciankom. Ich normalność nie była jakąś świętoszkowatą uległością wobec norm, ale intuicyjnym niekiedy dostrzeganiem granic poza którymi czai się zło. Ludzie ci widzieli w swoim życiu dużo tego zła i sądzili, że trzeba je okiełznać, panować nad nim. Ale jest także duży odłam ludzi uważających się za absolutnie normalnych, którzy widzą to całkiem inaczej.

W odróżnieniu od poprzednio wspomnianych normalsów lub normalów nazwijmy ich patolami. Patol nie uznaje granic, chyba że dotyczą jemu podobnych. Za nic ma empatię, współczucie, czy uczciwość wobec osobników, którymi pogardza z racji rasy, płci, czy nacji. Jest egotystyczną monadą albo nienawistnym zębatym kółkiem w jakimś zegarze historii. Może być terrorystą, posłusznym żołdakiem, albo męską lub damską dziwką skłonną do każdej perwersji byle odnieść korzyść. Tacy byli totalitarni zbrodniarze, tacy byli banderowscy mordercy na wołyńskich zielonych polach. Czerwonych później. Opętani monoideą wolnej Ukrainy, która była słodką trucizną, bo upijała ich niczym wampiry krwią niewinnych Polaków, Rosjan, Ormian, czy Żydów.

Ci, którzy nie uważają, że za zbrodnie trzeba zapłacić niekoniecznie są patolami, bo patola napędza najczęściej jakaś wściekła idea, poczucie misji, choćby zbrodniczej. Trzeci gatunek ludzi określimy jako cyborgów, bo bliżsi są bytom cybernetycznym, niż wrażliwym istotom ludzkim lub zwierzęcym. Ludzie-cyborgi świetnie znajdują się w rządach, radach nadzorczych, czy w roli capo di tutti capi. Oczywiście, nie jest to inna rasa, czy gatunek biologiczny, lecz są to jednostki, które dominują nad światem dzięki nadzwyczajnemu sprytowi i elastyczności. Ludzie bez kręgosłupa, nie uznający zasad, nie mający litości ani dla normalów, ani patoli. Jeśli uznają, że coś trzeba przeforsować, to nie istnieje dla nich demokracja, która na codzień służy im do manipulacji motłochu. Telewidzowie mogą sobie głosować do woli, a wygra jakaś drag queen Kiełbaska, bo trzeba czasami pokazać tym milionom naiwniaków, że nie oni tu rządzą. To samo z "pośmiertnymi" emeryturami, czy głodowymi płacami. Rządzą cyborgi, a wy drodzy lumpenproletariusze wszystkich krajów macie obowiązek ich wybrać. No, nie ociągajcie się, na pewno będzie jakaś kiełbasa wyborcza. Niekoniecznie Conchita.

01.05.2014

Nazi w NBA

Rzecznik Białego Domu ogłosił, że prezydent USA Barack Obama popiera dożywotnią dyskwalifikację Donalda Sterlinga w ramach ligi NBA. W piątek portal TMZ zamieścił 10-minutowe nagranie rozmowy Sterlinga z jego partnerką. Sterling, który jest właścicielem koszykarskiego klubu NBA Los Angeles Clippers, miał pretensje do kobiety, że zamieściła w sieci zdjęcie, na którym obok niej stoi słynny czarnoskóry koszykarz Magic Johnson oraz że przyprowadziła na mecz ciemnoskórych znajomych. "Możesz sypiać z czarnymi, możesz przyprowadzać ich do domu i robić z nimi co chcesz, ale nie promuj ich i nie przychodź z nimi na moje mecze. Nie musisz się też pokazywać obok nich na zdjęciach na Instagramie" - perswadował swojej życiowej partnerce Sterling.

Cała afera z Donaldem Sterlingiem, amerykańskim miliarderem pochodzenia żydowskiego (pierwotnie nazywał się Donald Tokowitz) jest dla mnie wielopłaszczyznowa. To trochę moje przekleństwo, że postrzegam świat przestrzennie, ale umówmy się, że płaskie może być piękne jak wszystko co w miarę proste, ale tak naprawdę, to żyjemy w zakrzywionej czasoprzestrzeni.

Tak więc ów aferzysta rasowy Donald S. versus Donald T. (nie ten o którym piszę w dziale PR), otóż co uczynił. W rozmowie prywatnej ze swoją konkubiną (nie wiem, czy bezpośredniej, czy telefonicznej) wyraził absmak, że ta publicznie afiszuje się z czarnoskórymi, choć zadeklarował, iż nie przeszkadzałoby mu, gdyby z nimi w zaciszu domowym uprawiała seks. Tym samym podkreślił, że chodzi mu wyłącznie o wizerunek, a nie jakieś tam porywy zazdrości, co jest o tyle zrozumiałe, że chłop ma swoje 81 lat i partnerkę utrzymuje zapewne głównie dla owego wizerunku.

O ile Sterling zdecyduje się bronić przed wyrzuceniem z NBA na drodze sądowej, to cała afera może się skończyć na burzy medialnej. "Sports Illustrated" dostrzega bowiem problemy prawne. "Dziennikarze przewidują, że Sterling może zdecydować się na drogę sądową. Bo przed sądem trudniej mu będzie udowodnić rasizm. Nagrana rozmowa nie może być dowodem w Kaliforni. A w jego Los Angeles Clippers nie było dyskryminacji. W końcu zatrudniał głównie czarnoskórych koszykarzy, a nawet trenera. Poza tym chodzi też oczywiście o pieniądze. Dlaczego ktoś ma mu dyktować cenę? Skoro już pojawiły się szacunki, że Clippers mógłby dziś sprzedać nawet za miliard dolarów!" (cyt. za http://krzysztofsendecki.natemat.pl, 01.05.2014)

Jak widać sprawa jest wielopłaszczyznowa, jak to w biznesie. Wątki prywatne nakładane są na materię całkowicie od nich niezależną - rywalizacji sportowej, czy polityki transferowej. Jakoś trudno mi pojąć jednak kręte drogi amerykańskiej demokracji. Dla zwięzłości wyrażę to, jak zwykle, w punktach:

1. Dlaczego biznesmen prowadzący firmę (sportową, czy jakąkolwiek bądź) bez stosowania dyskryminacji rasowej lub nacjonalistycznej ma utracić do tego prawo, gdyż prywatnie wyraża poglądy rasistowskie lub nacjonalistyczne?

2. Dlaczego prywatne poglądy biznesmena zostały upublicznione bez jego zgody?

Przyznam, że Donald Sterling nie budzi za grosz mojej sympatii, ale z drugiej strony kampania przeciwko niemu śmierdzi na tysiące kilometrów inwigilacją życia prywatnego i wciskaniem obywateli przez wszechwładne korporacje w nurt poprawności politycznej. Sądzę, że każdy powinien mieć prawo do prywatnego osądu, a nawet do głupawych stereotypów społecznych. Ba, jeśli ma to sens dyskutujmy te poglądy także publicznie.

Dyskutujmy, ale nie łączmy sfery prywatnej z działalnością instytucjonalną, bo tak rodzi się właśnie najczystszy totalitaryzm. I poprawny politycznie Barak Obama wiedzie nas na okopy nazizmu i rasizmu jako niepoprawny totalitarysta. Horrendum.


20.04.2014

Szopki z V Kolumną

Szopka betlejemska i choinka w kontekście Świąt wielkanocnych właściwie nie występują. Jedynym znanym mi przypadkiem jest piszący te słowa, jako że podchodzę do tradycji w sposób dość dowolny, można powiedzieć - twórczy. Na moim balkonie wylądowała w swoim czasie choinka bożonarodzeniowa, która jakimś cudem przeżyła osadzenie przez handlarza w donicy. Przyozdobiłem ją teraz w gustowną palemkę na szczycie i ozdobne jaja, przez co zaistniało specyficzne continuum świąteczne.

W tym samym czasie przez media, światowe i krajowe, przetaczała się burza propagandowa związana z konfliktem ukraińskim. Nie jest dla mnie zaskoczeniem antykremlowski wydźwięk informacji, wszak opcja panującej w Polsce Platformy nie budzi wątpliwości. Jest to opcja zdecydowanie proniemiecka, szczególnie, gdy chodzi o osoby premiera Tuska i ministra Grasia. A są to osoby, które ustawiają szyki propagandystów w odpowiednim kierunku. Vide los zespołu redakcyjnego "Uważam Rze". Wiadomo, nawet jeśli taki baronet wrocławski Jacek Protasiewicz coś tam pyskuje na niemieckim lotnisku na germańskie korzenie kulturowe, to i tak jego profil ideowy zostanie szybko wyprostowany. A chodzi przecież o to tylko, by wykorzystać swoje 5 minut, by zaistnieć w światowej polityce choćby przez krótką chwilę, bo z góry wiadomo, że tylko niespełna co dziesiąty Amerykanin pragnie, by Obama walczył z Rosjanami o Krym i Ukrainę. A dziewięciu nie wie, gdzie ta Ukraina leży. I nie chce wiedzieć. I Obama o tym wie.

Antyruski wrzask naszych krajowych mediów trzymanych ostro w cuglach przez, a jakże, niemieckich i amerykańskich właścicieli, też jest w pełni zrozumiały. Niemcy mają w planach zaawansowane plany gospodarczej ekspansji tam, gdzie nie powiodło się do końca poprzedniej generacji Blondynów o bardziej militarnym nastawieniu. Amerykanie zaś od lat psują na świecie różne reżimy, ostatnio arabskie, by ulokować tam swoje równie demokratyczne ekipy. Potrzebny na gwałt jest więc krzykacz, który będzie ujadał na moskiewskich imperialistów. Ponieważ Amerykanom i Niemcom za bardzo się nie opłaca wchodzić w pyskówkę, więc trąbią przez twittery, byłych polityków oraz przez nadwiślańskich karierowiczów. Kiedyś łudzono międzynarodową karierą Kwaśniewskiego (genseka ONZ, a potem NATO!), Millera, a teraz Tuska i Sikorskiego. Oczywiście, nic z tego nie wyszło, bo dano na stołki "bardziej swoich", ale chłopaki uwijali się przez parę lat jak w ukropie, robili co im tylko kazano i brali każdą czarną robotę. A dziwicie się "londyńczykom"...

"Gewałt" medialny wobec polskiej publiki średnio wypalił, bo większość szybko przejrzała na oczy i bardziej podobał jej się zadziora Putin niż popłuczyny po banderowcach. Przynajmniej dba o swoich rodaków, w przeciwieństwie do sprzedajnej Tymoszenko, bankiera oligarchów Jaceniuka, czy wspieranego również przez Berlin zniemczonego Kliczki. Stąd puszczono famę, że na polskich forach internetowych grasują agenci Moskwy, by siać ferment w polskim narodzie. Jako facet zajmujący się dość profesjonalnie PR i sterowaniem świadomością społeczną, choć tylko w wymiarze naukowym, wiele razy trafiałem w necie na inspiracje, które wychodziły przypuszczalnie z ambasad i konsulatów. Tyle, że tych ze Wschodu było znacznie mniej, niż z Zachodu i Południa. Widocznie Polska nie jest dla Moskali aż tak ważna, jak to się niektórym roi. Podejrzewam, że ważniejsza jest dla nich Ukraina, bo i łatwiej mogą się dogadać, przynajmniej z tymi ze wschodniej i południowej części kraju, a także mają tam ulokowane poważne biznesy. A co równie ważne, NATO im nie mogło dotąd ustawiać tam rakiet parę setek kilometrów od Moskwy.

To się zmieniło, między innymi dzięki szaleńczej aktywności warszawskich polityków. Teraz przynajmniej wiemy czym się przez ostatnie lata zajmowali. I co za szopkę nam zgotowali.


26.03.2014

Upadłe państwo

Upadłe państwo ma w sobie coś z upadłej kobiety, czy upadłego mężczyzny. Upadły człowiek wraca pijany, bądź naćpany, po wyrzuceniu z knajpy do domu, gdzie bije, gwałci i przeraża do granic. Inny torturuje rodzinę na zimno, okrada z resztek zasiłków i godności, a potem na domiar rozkoszuje się swoją bezkarnością. Jeszcze inny donosi przełożonym, lub tym, co dadzą coś zarobić, oszukuje w seryjnych przekrętach, a gdy trzeba tworzy bandę kolesi, takich samych degeneratów jak on sam, by wymuszać, niszczyć słabszych i zwielokrotniać swoje zyski.

Wielu rodaków tak postrzega Polskę Anno Domini 2014. Dlatego na pytanie ankiety odpowiadają, że nie zamierzają ginąć za ojczyznę, a czterech na pięciu chciałoby ją porzucić, wyjechać jak najdalej i nigdy tu nie wracać. Takiego stanu zniechęcenia do patriotyzmu nie udało się uzyskać naszym wrogom ani w czasach zaborów, ani w okresie półpaństwowości PRL. Przeciwnie, im było ciężej, im bardziej nasilał się ucisk, tym bardziej naród marzył o lepszej, sprawiedliwej Polsce. I tym ofiarniej o nią walczył.

Dwadzieścia lat temu, w wyniku upadłości ościennego supermocarstwa, zaistniała szansa na wyzwolenie się spod dominacji ekonomicznej bloku sowieckiego. Niestety elita polityczna, zmiksowana pośpiesznie w Magdalence z funkcjonariuszy ancien regime i byłych solidariuszy, zamiast zabrać się za porządki w kraju postąpiła z majątkiem Polaków jak byle pijaczyna. Po prostu go sprzeniewierzyła, oddała za friko zachodnim donatorom w ramach wdzięczności za wsparcie finansowe w czasach, gdy sami byli w opozycji.

Nie mamy już własnego przemysłu, wyprzedają nasze grunty, a mają chrapkę i na lasy. Jeśli będziemy dalej tanio sprzedawać swoją siłę roboczą, to być może utrzymamy na obecnym wegetatywnym poziomie egzystencji. Gubernatorzy z Unii Europejskiej wydają polecenia rządowi, by przesunąć okres świadczeń emerytalnych o parę lat, bez problemu. Pośpieszne podpisanie ACTA, które mogło zamknąć usta niezadowolonym w internecie, no problem.

I tak ze wszystkim, bo prawdziwy wyborca i dysponent karier krajowych polityków mieszka w Berlinie, Brukseli, czy w Paryżu, a nie w jakimś podupadłym grajdołku w lubelskiem, czy zachodniopomorskiem.


06.03.2014

Gdzie Rzym, a gdzie Krym

Powiedzonko "Gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie karczmy babińskie..." ponoć wywodzi się z barwnych przypowiastek Radziwiłła "Panie Kochanku". Dotyczy ono, ni mniej, ni więcej, lecz pewnej naszej wady narodowej, a więc wywlekania w dysputach wszystkich skojarzeń, jakie ślina nam na język przyniesie, a skołatana łepetyna wykrzesze.

Tak więc, gdy w trzeciorepublikańskiej retoryce politycznej pojawił się problem Krymu, natychmiast odżyły stare demony. Politycy z prawej strony chętnie przywołują wizje idących na nas ruskich dywizji, a tuskowi germanofile zżymają się, że polityczne ucywilizowanie syberyjskiego białego niedźwiedzia mimo kilkuletniego ugłaskiwania nie powiodło się.

Niestety w całym tym zgiełku brak odrobiny pomyślunku, zwanego przez filozofów analityczną refleksją. Albowiem u podstaw politycznego zamieszania na Ukrainie i krymskiej irredenty, oprócz "bardaku" gospodarczego i przejęcia władzy przez "demokratów" metodą puczu, legło anulowanie przez parlament w Kijowie ustawy o językach regionalnych uchwalonej w 2012 r. Od wtedy, co było kompromisem na miarę ustawy aborcyjnej w III RP, w obwodach i miejscowościach ludność mogła posługiwać się własnym językiem w urzędach państwowych, jeśli dotyczyło to co najmniej 10 procent ich mieszkańców. Na tej podstawie rady obwodowe, m. in. w Doniecku, Dniepropietrowsku i Zaporożu, podjęły uchwały, w których rosyjskiemu nadały status języka regionalnego. De facto w dużych miastach Ukrainy od dawna mówiło się wyłącznie po rosyjsku, a więc parcie ukraińskich nacjonałów na jego wyrugowanie na rzecz intronizacji ludowego, "wsiowego", języka ukraińskiego, spotkało się z potężnym oporem oddolnym.

Co ciekawe zwolennikami języka rosyjskiego nie byli wyłącznie etniczni Rosjanie, którzy stanowią w niektórych regionach 1/3 lub 1/4 ludności Ukrainy. Ukraina w czasach historycznych stanowiła plac ścierania się trzech ówczesnych potęg, Królestwa Polskiego, carskiej Rosji i imperium Osmańskiego. Względną suwerenność zyskała dopiero w sowieckiej Rosji, podobnie jak obecna Litwa, która aktualnie jest tylko szczątkową relikwią dawnej świetności Księstwa Litewskiego, zaś jego prawowitym dziedzicem jest właściwie obecna Białoruś. Z racji mieszania się żywiołów etnicznych, potężnych migracji z terenów Polski, Rosji, Turcji, następowały procesy asymilacji z miejscową ludnością. Powstała tam swoista wieża Babel, a od czasu militarnego upadku Rzeczypospolitej, nastąpiła dominacja języka rosyjskiego jako języka urzędowego. Nie zmienił tego zasadniczo krótki epizod II RP, a okres Związku Radzieckiego jedynie wzmocnił pozycję języka rosyjskiego w komunikowaniu się wszystkich nacji na terytorium Ukrainy. Można rzec, że stał się swoistą lingua latina dla współczesnych mieszkańców ukraińskiego terytorium, a Ukraina to faktycznie kraj dwujęzyczny, gdzie język rosyjski jest naturalnym narzędziem porozumienia dla połowy mieszkańców.

Kijowski pucz lutowy postawił na ostrzu noża kwestię dominacji języka ukraińskiego narzucając ogółowi mieszkańców jego urzędowe panowanie. Ołeh Tiahnybok, lider Swobody, partii ukraińskich nacjonalistów i podpora rządu Jaceniuka, oświadczył: "Ukraiński jest jedynym językiem urzędowym, ale zapewniam: w życiu codziennym nikt nikomu nie nakazuje, w jakim języku ma rozmawiać". Tyle, że znaczna część mieszkańców Ukrainy mówi po ukraińsku źle albo wcale, co może, i wręcz musi, prowadzić do ich dyskryminacji w urzędach, sądach, czy systemie edukacji.

W czasach, gdy w Europie coraz poważniej rozpatruje się regionalizację, gdy do państwowości aspirują prowincje takie jak Katalonia, Kraj Basków, czy Szkocja, gdy pod auspicjami ONZ tworzy się dość sztuczne twory państwowe takie jak Kosowo, istnieje pilna potrzeba, by rozpatrywać te zjawiska w szerszej skali. Jako bardzo typowy przypadek jawi się tu bowiem Krym, gdzie 97% ludności mówi po rosyjsku, obwód doniecki 93%, a niewiele ustępują im obwód ługański - 89%, czy odeski - 85% (dane zaczerpnięte z sondaży za http://pl.wikipedia.org/wiki/J%C4%99zyk_rosyjski_na_Ukrainie). Problem języka komunikowania staje się bowiem istotą funkcjonowania demokracji, zaś wszelkie zakazy i nakazy polityczne używania ojczystego, bądź jedynego dobrze znanego języka, prowadzą do poważnych napięć społecznych i narastania tendencji separatystycznych.

Terror językowy wobec mniejszości polskiej na Litwie, czy ostracyzm językowy wobec ludności rosyjskojęcznej na Ukrainie, nie powinny być traktowane przez Europę, czy Amerykę, jako "małe zło", jeśli umacniają rządy nacji pragmatycznie przydatnej, bo deklarującej się jako "prouropejska". Jest to bowiem duże zło, naruszające fundamentalne prawa człowieka, które niestety jakoś tak się przyjęło, są dość wybiórczo traktowane w niezwykle humanitarnym establishmencie Unii Europejskiej.




01.03.2014

Kuchnia transformacji

Cały ludzki świat nieustannie przechodzi transformacje ustrojowe, przychodzą i odchodzą ekipy polityczne, zmieniają się bardziej lub mniej gwałtownie ustroje gospodarcze. Transformacje owe następują zazwyczaj po jakichś kataklizmach, a więc wojnach, powstaniach lub przewrotach. Takich jak II Wojna Światowa, czy przewrót majdanowy w Kijowie. Jedną z nielicznych transformacji o pokojowym charakterze był polski Okrągły Stół, gdy następowało samorozwiązanie się ZSRR, i gdzie stare i nowe elity ustaliły pod tym stołem podział łupów. Pokojowość tego procesu wynikała ze zmęczenia społeczeństwa poprzednimi konfrontacjami o mniej pokojowym charakterze oraz nadzieją na szybki marsz do dobrobytu.

Można zatem sądzić, że współczesne transformacje ustrojowe bądź gospodarcze w znacznie mniejszym stopniu niż kiedyś angażują silne emocje, a bardziej opierają się na rozsądku, niekiedy trochę prostackim zimnym wyrachowaniu. Wynika to z natury współczesnego społeczeństwa, jego atomizacji, mimo złączenia komunikacją telewizyjną, internetową i smartfonową. Wynika to także z kunktatorstwa zaszczepionego przez system szkolnictwa i rodzinę nie tylko w PRL-u, ale także w III RP. Wygodnie się bowiem rządzi mając do czynienia z obywatelem nieskłonnym do buntu. Proces ten dotknął zresztą nie tylko Polskę, ale i większość krajów cywilizacji "nihilizmu moralnego", czyli świata w którym większość ludzi utraciła wiarę w piękno nadrzędnych idei.

Kunktatorstwo polega na wyczekiwaniu, by w stosownym momencie, i nie narażając się zbytnio, zdobyć awans społeczny lub wzbogacić się. Taka mniej więcej jest ideologia obśmiewanych "lemingów", czyli stworzonek, które na podobieństwo dzieci z dolnosaksońskiego Hameln podążają za flecistą-szczurołapem. Owym flecistą są politycy, którzy uwodzą masy złożone ze zatomizowanych społecznie kunktatorów. Seksowne miny i dźwięki wydawane przez polityków są, rzecz jasna, wypracowane na sesjach z trenerami aktorstwa i public relations. Media są wypełnione lansem, gdzie wspierany polityk pokazywany jest w korzystnych ujęciach, a zwalczany - w ujęciach budzących obrzydzenie. Służą temu proste zabiegi znane doskonale fotografom i fotoreporterom (odpowiednie pozy, zdjęcia od dołu lub od góry, deformacja kończyn lub twarzy, stonowane lub krzykliwe barwy itd.). Zaś ton opinii na forach internetowych nadają zespoły krzykaczy i hejterów opłacane z partyjnych kas i publikowane w dobrze dobranym momencie zmanipulowane sondaże. Ma to na celu przekonać ów zatomizowany, zniechęcony, zabłąkany i niezadowolony z ładu społecznego Milczący Przedmiot Polityki, że jest on tylko marginesem wobec tych, którzy wspierają władzę. Ciekawe, że MPP w Polsce liczy sobie w wyborach i referendach aż 50-80% potencjalnych wyborców. Milczy więc co drugi lub nawet czterech na pięciu, którzy mogliby zmienić obraz tej Ziemi! Milczy wobec machlojek, rażącej krzywdy i niesprawiedliwości...

Współczesny demokratyczny wyborca jest bardzo często oszukiwanym lemingiem podążającym za fałszem lejącym się z medialnych fletów. Nadziei na zmianę nie dają ani obywatelskie wiece na wzór kijowskiego Majdanu, bo łatwo je zmanipulować, ani też próby przywoływania dziennikarzy do porządnego relacjonowania faktów, gdyż media są nadzorowane i dyscyplinowane przez ich właścicieli, vide casus "Rzeczypospolitej" i "Do Rzeczy". Czy jest jakaś szansa na niesfałszowany obraz świata w edukacji publicznej i komunikowaniu? Być może jest, ale zależy to od tych społecznych atomów, które oglądają się na innych i liczą, że nie oni sami będą musieli podjąć ryzyko. Czy można zwalczyć syndrom powszechnej wyuczonej bezradności w takiej totalnej skali? Sądzę, że potrzebny byłby jakiś silny impuls, który pobudziłby te rozmamłane w małej stabilizacji masy do aktywności i wydobył je z destrukcyjnego zniechęcenia. Jedno jest pewne, by utrzymać status quo zarządcy tego barłogu będą walczyć do upadłego.



07.02.2014

Dżin z butelki

W czasach preislamskich i baśniach Bliskiego Wschodu dżinny były demonami o nieprzeciętnej sile i możliwości działania. Mieszkały na pustyni i uosabiały wrogie człowiekowi siły przyrody. Mogły pozostać niewidzialne, ale też potrafiły przybrać dowolną postać, czy to węża, czy człowieka, czy demonicznego potwora. Z czasem wiara ta przeniknęła do islamu, gdzie odnaleźć można dżinny obok aniołów i ludzi. Dżinny dzielą się na dobre i złe, a pośród tych drugich można spotkać znanego nam bliżej szejtana. Jeśli ktoś wtajemniczony zna odpowiednie zaklęcia, to może uwięzić dżinna w lampie lub butelce. Najczęściej jednak dżinn pilnuje gdzieś na manowcach porzuconych skarbów, albo niczym biała dama snuje się w ruinach domostw i zamków. Albo też towarzyszy ludziom wspierając ich talenty, lub przeciwnie, zwodząc na manowce.

W przeciwieństwie do anglosaskiego ginu sprowadzającego na lud raczej otępienie wiara w dżinny miała posmak transcendencji. Bytowania w świecie zamieszkiwanym przez różnorakie, niekiedy ekscentryczne, a niekiedy straszliwe postaci, które mieszały ludziom plany życiowe, choć zdarzało im się przysporzyć co niektórym bogactwa lub szczęścia, gdy spełniały przysłowiowe trzy życzenia. Wymagało to jednak zazwyczaj otwarcia butelki i odczarowania zaklęciem zatrzaśniętego tam demona.

W naszym świecie wypełnionym po brzegi elektronicznymi gadżetami i nieekologiczną żywnością, bajdurzeniem mediów, polityków, a niekiedy uczonych kupionych przez bogaczy, wydawałoby się, że nie ma już miejsca na dżinów. Dżin, czy to jako opiekuńczy towarzysz, czy zwodniczy diabełek wciągający nas w bagno brudnych interesów, mają raczej ludzkie rysy bankowców, menedżerów lub współpracowników w firmie. Tak więc zakładanie, że ów ludzki pokręt jest dżinem, ma słabe podstawy teoretyczne.

Jednakowóż w tej idei jest jakieś ziarno łączące przeklęty świat dżinów ze światem współczesnym. Któż może odgadnąć dlaczego na pozór normalni ludzie potrafią zadawać sobie wielkie cierpienie i śmierć. Do dziś nie sposób się otrząsnąć z grozy rzezi wołyńskiej, której nie dopuszczają do świadomości prawicowi radykałowie z Majdanu i okolic. Swoboda to dla nich wolność, niepodległość, a więc idea piękna i otwierająca serca i umysły. Jednak niekiedy otwarcie tych naczyń ludzkiego organizmu przypomina bardziej wypuszczenie demonów zła, nienawiści i zemsty. Za rzeczywiste krzywdy, ale często przecież za krzywdy urojone w chorych umysłach napędzanych do kaźni zbrodniczą propagandą.

Jako spotworniały dżin objawił się w tych dniach homoseksualny pedofil i wielokrotny morderca Trynkiewicz. Legislatywa i władze III RP wydają się bawić przerażeniem ulicy na którą wybiera się amnestionowany zbrodniarz. Amnestionowany przez politycznych półidiotów i wychodzący na wolność w imię zasady, że ważniejsze są prawa mordercy od prawa do życia niewinnych dzieci. Zabiegi wokół tej puszki Pandory sprawiają wrażenie, jak gdyby elity otwierały i przymykały na przemian ową klatkę z potworem napawając się swoją złowrogą mocą.

Warto jednak pamiętać, że przed wypuszczeniem złego dżina jest zwykła cisza, potem już tylko martwa.


18.01.2014

Co tam panie w polityce?

Tradycyjnie możnaby powiedzieć: "A no, Chińczycy trzymają się mocno". Tym razem nie chodzi jednak o sytuację militarną, ale o ekonomię, którą ten pracowity i najbardziej ludny naród globu postawił ponad ideologią. I wyszedł na tym bardzo dobrze, a niektórzy twierdzą, że doskonale.

Polacy odwrotnie, idą w zaparte w odmęty ideologii neoliberalnej. Można rzec - z determinacją odurzonego prochami topielca. Co prawda nikt już chyba w świecie nie wierzy w centralną zasadę neoliberałów, czyli geniusz niewidzialnej ręki rynku. Co rusz okazuje się post factum, że tą ręką administrują bowiem bankierzy lub koncerny, a wykonawcami owej manipulacji są premierzy, ministrowie, sędziowie i prokuratorzy, a także posłowie i radni.

Nic więc dziwnego, że decyzje rządowe wyskakują u nas jak diabeł z pudełka, bo nie ma w nich żadnej naturalnej logiki. Niczego co wynikałoby z sytuacji w Polsce, ani sytuacji Polski w Europie, czy świecie.

Jedną z największych słabości naszego kraju jest bardzo niski wskaźnik własnych inwestycji przynoszących przyzwoity dochód. Cóż, ekipa postsolidarnościowa, która przejęła państwo po upadku PRL-u, ubzdurała sobie, że jak wszystko wysprzedamy, to zagraniczne banki i koncerny będą nas finansować. Podobnie jak zachodnie rządy wspomagały dolcami, markami i frankami ich własną działalność opozycyjną. I tu niestety wystąpił błąd w naiwnym rozumowaniu. Otóż międzynarodowe koncerny są mistrzami świata w wykręcaniu się od podatków, a za nimi drepczą rodzimi krezusi, Kulczyk, Czarnecki, Solorz, czy Wojciechowski. Jak słychać najchętniej płacą oni szczątkowe podatki na Cyprze, czemu zresztą specjalnie trudno się dziwić.

Poza tym, nacjonalny liberalizm królujący obecnie na zachodzie, dba przede wszystkim o własny naród lub wybrane narody. Dlatego pod pozorem troski o ekologię eliminuje się polską energetykę opartą na węglu, wycina się nasze szanse eksportowe ustalając w Brukseli wskaźniki eliminujące wybiórczo polską konkurencyjną żywność, a przy tym Cameron&Co wymyśla jak zepchnąć i tak tanich polskich najemników do roli półdarmowej siły roboczej. Żałosnym odzwierciedleniem tego procesu jest traktowanie w Polsce pracowników z Ukrainy i innych krajów, gdzie bieda jest jeszcze głębsza niż w Polsce.

Jak na te realne zagrożenia reaguje rządząca koalicja PO-PSL? A także dwie partie liberalno-lewicowe, a więc SLD i Twój Ruch. Otóż głównym zmartwieniem rządu i stowarzyszonych z nim sił pseudoopozycyjnych wydaje się być poseł Antoni Macierewicz! Ponoć nawet szykują inkwizycję parlamentarną w postaci kolejnej Komisji Mydlanej, a nawet pojawia się widmo Trybunału Stanu. Ani mnie poseł Antoni ziębi, ani grzeje, intelektualnie i emocjonalnie. Uważam go za jedną z ciekawszych fizjonomii na tle prostaków brylujących w krajowej polityce. Trudno mi też ocenić jego rolę w unicestwieniu WSI, czyli likwidacji służby zaprzyjaźnionej i splecionej organicznymi węzłami z rosyjskimi służbami specjalnymi. Obawiam się jedynie, że kosztem fachowców zakorzenionych w Moskwie, nabraliśmy fachmanów inspirowanych w innych stolicach. A zatem, być może, zamienił stryjek siekierkę na kijek. Jak to bowiem widać gołym okiem, gdy mamy jakieś poważniejsze problemy, to tzw. Zachód ma nas w głębokiej d...epresji. I chętnie posługuje się Polską jako kartą przetargową w biznesach z Rosją. Związek Sowiecki jaki był - każdy wie, ale przynajmniej nie chciał nas przehandlować, ożynał niemal równo swoich i naszych. Niestety zachodnio-południowe państwa Unii wolą ożynać wyłącznie nas, by zapewnić dobrobyt "swoim", lepszym narodom.

Krótko można rzec, co robią "nasi" politycy...


Nihili novi Mocium Panie
Kto odpowie na wyzwanie?
Wszyscy się jak w lejku kręcą
Złorzeczą, kraczą i nęcą..

04.01.2014

Zbrodnia i kara - niedowład analitycznego myślenia

Gdyby wsłuchać się w gaworzenie polityków, to można by odnieść wrażenie, iż mamy do czynienia z dalekowzrocznymi mędrcami. Każdy z nich jest skłonny zasypywać słuchacza słusznymi refleksjami "ogólnego zastosowania". Na przykład dla większości ważny jest "pokój społeczny" bynajmniej jednak nie dlatego, że burdy i chaos zatrują życie maluczkim, ale dlatego, iż niepokoje mogą usunąć ich z posad. Nie lubią też "nadmiaru kontroli społecznej" i to też nie z powodu jej destruktywności, ale dlatego, że przejrzystość jest zabójcza dla ciemnych interesów. Kulą u nogi wszelakich kanciarzy robiących wielkie kariery polityczne nie jest więc dedukcja, bo tę można dopasować i oswoić, by wyprowadzić dalekosiężne wnioski. Z reguły debaty telewizyjne polityków wygrywają nie ci, którzy mają rację, gdyż ich dedukcja przebiegała prawidłowo, lecz ci, którzy wpletli do rozumowania oszukańcze tricki.

Ratunkiem mogłaby stać się analiza rzeczywistości i kontrowanie przeciwnika argumentami z poziomu faktów. Tu jednak czyha bardzo niebezpieczna pułapka, gdyż atakować można izolowanymi lub incydentalnymi faktami. Przykładem może być sytuacja rodzinna kierowcy-mordercy, który spowodował wypadek pod wpływem alkoholu lub narkotyków. W dyskusji nad modyfikacją prawa, które uwzględniałoby odebranie sprawcy auta, jako kary dodatkowej, słusznie jednak stwierdza się, że może to stanowić uszczuplenie praw rodziny sprawcy, a więc prowadzić do ukarania osób niewinnych.

Prawidłowym punktem wyjścia analizy w takich sytuacjach jest dyskomfort sprawcy przestępstwa. Kara, w obecnie obowiązującym systemie wymiaru sprawiedliwości, jest niezwykle uproszczonym narzędziem eliminacji przestępcy z życia społecznego. Prawodawstwo "surowe" serwuje ucinanie rąk złodziejom, chłostę, a także wyroki śmierci. Tego typu kary można odnaleźć w tak różnych systemach prawnych, jak północno-koreański, chiński, irański, czy amerykański (w niektórych stanach). Zachodnia Europa narzuciła z kolei w swojej strefie wpływów system "łagodny" obliczony na resocjalizację przestępców. Zakłada on z góry, że przestępca jest takim samym człowiekiem jak jego ofiara, tyle, że posiada "zepsuty" mechanizm psychiczny, który można i wręcz należy naprawić na koszt podatnika. W jednym i drugim systemie ukaranie przestępcy prowadzi nieuchronnie do "ukarania" jego rodziny, szczególnie wtedy, gdy jego ofiarami nie byli członkowie tej rodziny i gdy znajdowali się oni pośród beneficjentów jego działalności zawodowej, a także przestępczej.

Wracając jednak do głównego problemu, czyli właściwego wymiaru kary wobec sprawców ciężkich przestępstw, należy najpierw poddać skrupulatnej analizie to, co przynosi dyskomfort tego typu przestępcy. W tym miejscu trzeba od razu ze smutkiem stwierdzić totalną klęskę "łagodnego" prawodawcy, a także "cywilizowanego" europejskiego społeczeństwa. Otóż sprawca "ciężkich" przestępstw, to zazwyczaj nieuleczalny psycho- lub socjopata, więc pobyt w więzieniu wśród podobnych sobie traktuje zazwyczaj jako okazję do samokształcenia i rozwoju swoich bandyckich sprawności. A to co deklaruje w ramach resocjału można spokojnie włożyć między bajki. Oczywiście izolacja od potencjalnych ofiar jest dla niego dyskomfortem, ale przecież łagodzi to nadzieja na wcześniejsze wyjście za "dobre sprawowanie".

Czy istnieje zatem jakaś kara, która nie przynosiłaby zbytnio ujmy pięknoduchom z Brukseli, czy Strasburga, a równocześnie stanowiłaby uciążliwość w leniwym i ukwieconym multimediami codziennym życiu więziennym zbrodniarzy. Otóż istnieje taka wysoce skuteczna metoda resocjalizacji po którą wobec prawdziwych zbrodniarzy europejskie prawodawstwo praktycznie nie sięga. Jest to ciężka lub niebezpieczna praca, a w przypadku odmowy podjęcia - alternatywa - praca przymusowa, albo utrata kolejnych przywilejów. Zbrodniarz mógłby wówczas cząstkowo spłacać szkody społeczne, które wyrządził, a nie tylko żyć na koszt ogólny, w tym także swoich ofiar lub ich rodzin.

Oczywiście, zawsze istnieje ewentualność, że ów przymus ciężkiej pracy sprawi, niezrozumiałą dla "normalsów", satysfakcję takiemu dysfunkcjonałowi etycznemu, ale przynajmniej łatwiej to będzie nam przełknąć.



19.12.2013


... i ryby głosu nie mają

Gdy chodzi o to, które istoty w naszym niezmiernie demokratycznym kraju nie mają głosu, to jednym tchem wymienia się dzieci i ryby. Jest w tym wiele racji, ale nie do końca. Co do ryb, to istotnie, jakieś dźwięki wydają ryby zagraniczne, np. karp afrykański zgrzyta szczęką gwoli odstraszania, a okoniowate w zatoce florydzkiej pogwizdują lub chrząkają, gdy natkną się na coś ciekawego. Tak jak przeciętny młodzian pod dyskoteką. Jednak polskie ryby nie wykazują w tym względzie żadnej inwencji, co można tłumaczyć dwojako. Rząd ustami swoich złotoustych rzeczników orzekłby, iż polskie karpie czy szprotki nie zabierają głosu, bo program Platformy Obywatelskiej dożywotnio spełnia ich oczekiwania, np. w kwestii zarybiania stawów, czy ograniczania odłowów przez rodzimych szyprów. Opozycja ustami przywróconego rzecznika Adama Hofmana, który obłowił się na pożyczkach, ale wbrew nagonce nie okazał się przestępcą, stwierdziłaby, że perelowska mafia rządząca dziedzicznie mediami knebluje polskim rybkom pyszczki. Niestety, zgodna konsumpcja bożonarodzeniowa pogodzi zapewne obie zwaśnione strony w kwestii przyznania rodzimym rybkom prawa głosu, choćby tylko w sprawie przepisu według którego mają zostać pożarte.

Z kolei dzieciom pragnie przyznać prawa wyborcze partia Jarosława Gowina, Przemysława Wiplera i Johna Godsona. Technicznie biorąc za szczawiki głosowaliby rodzice, co miałoby stanowić bodziec demograficzny, a także zaporę dla egoistycznych lemingów, które głosują przeciwko "dzietnym". W przypadku posła Godsona jest to zrozumiałe, bo chłop ma czwórkę dzieci, podobnie jak Wipler, a Gowin bodaj trójkę. Tak więc mizeria sondażowa dająca im zaledwie szansę na przekroczenie 5-procentowego progu mogłaby przemienić się w zwycięski marsz, gdyby wielodzietność przełożyć na głosy. Zwłaszcza, gdyby owe głosy uzyskali na forum Sejmu. Wtedy śmialiby się w kułak z samotnego Jarosława Kaczyńskiego, a nawet z dwudzietnego Donalda Tuska.

Oczywiście łatwo jest wykpić tę koncepcję , bo gowinowcy uznają za człowieka także ludzki zarodek, zatem prawa wyborcze wymagałyby notorycznych badań usg. Jednak sama idea była żywo dyskutowana w Niemczech i Francji na początku XX wieku, zaś system wyborczy znany jest jako "Demeny voting", od czasu gdy ogłosił go demograf Paul Demeny w 1986 roku. W Niemczech w minionej dekadzie parlament odrzucał projekty nawiązujące do tej metody, acz są one obecne w debacie publicznej zarówno tam, jak i w Japonii, Austrii, czy na Węgrzech, gdzie "etniczni tubylcy" wykazują fatalne lenistwo rozrodcze.

Ekspertka Kongresu Kobiet ds. rodziny i polityki społecznej Jolanta Banach postrzega możliwość przydania dzieciom głosu w kwestiach politycznych jako problem kompetencji, a właściwie ich braku. Stwierdza, że można by walczyć np. o prawo nieletnich do wzięcia udziału w niektórych referendach, chociażby lokalnych, gdy idzie o budowę placu zabaw, ścieżki rowerowej czy prawo głosu w sprawach dotyczących przemocy wobec najmłodszych czy tego, co ma się dziać z nimi po rozwodzie rodziców. O to jednak, celnie zauważa Jolanta Banach, nikt dzieci nie pyta. Według niej wygląda to na swoistą schizofrenię konserwatystów.

Przypomniało mi to epizod z mojego życiorysu, gdy jako prezes zarządu toruńskiej Spółdzielni Mieszkaniowej "Universitas" w późnych latach 90-tych postawiłem się Radzie Nadzorczej. Społeczny komitet załatwił na cypelku pośrodku osiedla sfinansowanie przez urząd miasta placu zabaw, a "lobby spalinowe" z rady nadzorczej spółdzielni chciało tam zlokalizować kolejne 10-12 miejsc parkingowych. Mimo, że plac zabaw popierało 4/5 mieszkańców, to siła prawna była po stronie "radnych", więc stanowisko prezesa utraciłem, jednakowoż plac zabaw służy miejscowej dzieciarni do dziś dnia. Cała para "spalinowców" poszła na wywalenie mnie z prezesury, a zabrakło już im odwagi i determinacji, by rozebrać zestaw zabawowy.

Gdyby jednak młodzi mieli w takiej sprawie prawo głosu, to egoizm pryków w kwestiach zabudowy przestrzeni społecznej musiałby ulec istotnemu "zmiękczeniu". Zaś w kwestii opinii na temat innych dziedzin polityki, to mniemam, że pod tym względem młodzi mają niekiedy zdrowsze poglądy niż dorośli. Mniej w nich doktrynerstwa, oportunistycznego płaszczenia się, a więcej świeżego spojrzenia i uczciwości.
Tyle że, ci pozostający pod urokiem Platformy mają niestety skłonność do zabierania babciom dowodów, jeśli nie chcą one głosować na ich jedynie słuszną partię...


06.12.2013

Perwersja obywatelska

Przyznam szczerze, że zasmucił mnie przypadek obywatela Markiewicza Jacka, który to dostąpił zaszczytu wstąpienia do galerii Centrum Sztuki Współczesnej za dzieło filmowe "Adoracja Chrystusa". Jak donosi Robert Mazurek w ostatnim numerze tygodnika "W sieci", ów obywatel utrzymuje się obecnie z hurtu naczyniami jednorazowymi w Płocku, co świadczy o głębokim niezrozumieniu jego twórczości przez profanów.

Jestem życzliwie nastawiony do wszelkich performerów i skandalistów pod jednym jedynym warunkiem. Za ową skandalizującą formą niechaj kryje się jakiś pomysł artystyczny lub głębsza myśl filozoficzna. Tu nie zgodzę się z redaktorem Mazurkiem, że pokazywanie np. kazirodztwa w Świętej Rodzinie będzie wkrótce szczytowaniem artystycznym Klato-podobnych reżyserów. Otóż, tak jak sztuka nie zna granic, tak niezmierzona jest przestrzeń wypełniona chamstwem, brudem i pseudoartystyczną chałą. Powiem więcej, sztuka jest nieskończona, ale ograniczona, bo prawdziwe dzieła stworzyć jest trudno, a i wielcy artyści nie rodzą się na pęczki. Pseudoartyzm za to, jest nieograniczony liczbowo i umysłowo. Umysłowo, gdyż nie obowiązują go rygory ethosu artysty. Liczbowo, bo chamstwo i banał ma często większe powodzenie niż oryginalna sztuka. Tak było zawsze, bo wrażliwość artysty lub filozofa rozmija się z chłonnością gawiedzi.

Można się dziwić lub oburzać, czemu pod skrzydłami ministra rzekomo prawicowo-liberalnej Platformy ma miejsce promocja w przestrzeni publicznej tego typu obrazów, jak akt seksualny z krucyfiksem. Domniemanego artystę może podniecać lubieżne obcowanie z Bogiem, ale na miłość boską, czemu to czyni na koszt podatników?! Bo nie wiem za czyje stworzył ową etiudę, ale umieszczanie spółkowania z przedmiotami kultu religijnego w muzeach i centrach sztuki odbywa się z całą pewnością za państwowe pieniądze. A więc i za moje, i za każdego Polaka, który płaci podatki. Jeśli zaś jednego podnieca krucyfiks, innego zaś, np. pedofila - dzieciątko Jezus, to kto może zapewnić, że nie pójdzie za tym bezczeszczenie cerkwi, meczetów, czy synagog. Jeśli bowiem rząd promuje taką "sztukę", to można działać per analogiam. Dlaczego więc pseudoartysta nie może "obcować" z Jahwe pod menorą, czy innymi symbolami judaizmu?

Otóż, wydaje się, że rządząca kulturą w III RP "masoneria" w bardzo krótkich majteczkach (lub spódniczkach model "senator Piesiewicz") swoje katolickie kompleksy i nienawiść do "czarnych", "katabasów", moherów oraz o. Rydzyka, przejawia nieco bezmyślnie.
Bo, po pierwsze, jak już wspomniałem, może skierować pseudoartyzm poza nurt ideologiczny okupowany dotąd przez pseudoartystów lewitujących wokół salonów ruchu "genderowatych". W końcu pseudoartystami mogą być i republikanie pod wezwaniem posła Przemysława Wiplera, i młoda gwardia natchniona liberalizmem przez minister Joannę Kluzik-Rostkowską. Niczego im, rzecz jasna, nie imputuję, ale pseudoartystyczna działalność o podłożu erotycznym może mieć gigantyczne perspektywy, jeśli uwzględnimy choćby wskaźniki legalnych i nielegalnych aborcji.

Po drugie zaś, owa tęczowo-różowa koalicja władców rodzimej kultury jest ślepa na fakt, że jej emocje wobec katolicyzmu, także w jego ludowej odmianie obecnej w Radio Maryja i Telewizji Trwam, są przesycone ideologią wykluczenia wielkich mas ludzi. Brak mi w ich artystowskim "sadzeniu się" odrobiny szacunku, dobroci, czy życzliwości dla wiary nietopowej w salo(o)nie. Zupełnie nie rozumiem Jana Hartmana, wnuka rabina I. Kramsztyka, czemu wydziera się w swoim blogu na Tadeusza Rydzyka: "wara ci, cyniczny hipokryto, od naszych Sprawiedliwych, którzy ratowali życie naszych rodziców! Zabieraj od nich swoje brudne łapy i zajmij się liczeniem kasy". Jeśli T. Rydzyk, chce w budowanym przez siebie kościele poświęcić "kaplicę pamięci tym, którzy ratowali naszych braci Żydów", to trzeba być zadufanym doktrynerem, by tego nie docenić. Rasistowskim doktrynerstwem cuchnie już samo określenie "naszych sprawiedliwych", które dzieli Polaków na pięć tysięcy klepniętych przez Yad Vashem i miliony nominowanych przez żydowską ekstremę jako głęboko niesprawiedliwych.

Generalizując, drodzy perwersyjni wrogowie katolicyzmu, jako zatwardziały agnostyk i profesjonalny sceptyk, apeluję do was: "Nie idźcie tą drogą, nie próbujcie wszystkich nawracać na drogę myśli wolnej, czyli wyłącznie waszej". Może wasza ewangelia wydaje się katolikom tak samo żałosna, jak ich wyznanie wiary w waszych czerwonych z wściekłości oczach? Mniej adrenaliny, więcej empatii. Do was mówię, politykierzy, artystowscy klakierzy władzy i takaż profesuro, od siedmiu społecznych boleści...



28.11.2013


Standardy administrowania oportunizmem

Wbrew temu, co sądzi znaczna część Polaków, oportunista nie jest osobą oporną, a wręcz przeciwnie. Kiedyś, w latach stanu wojennego prowadziłem zajęcia z "podstaw nauk politycznych" na uniwerku. Zajęcia te w zamyśle miały ugruntować w głowach przyszłej inteligencji elementy wiedzy na temat prawidłowego systemu politycznego, właściwych jego mechanizmów, czy stosunków międzynarodowych. Redaktorem podręcznika był prof. Artur Bodnar, a autorami poszczególnych części - uznani specjaliści. O ile jednak zarówno redaktor, jak i owi współautorzy, prywatnie potrafili opowiadać fascynujące historie, to niestety ich dzieła nie dało się czytać bez uprzedniego spożycia środków pobudzających.

Obraz świata kreślony piórem ówczesnych koryfeuszy nauk politycznych odbiegał znacząco od rzeczywistości, choć w teczkach służb eNeRDowa, Czechosłowacji, czy ZSRR, byli zapewne czołowymi kandydatami do poważnych "rozmów" po ewentualnym wkroczeniu bratnich armii. W polskiej politologii lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zalęgły się bowiem podejrzane ideowo inspiracje wywodzące się z politologii amerykańskiej, a także zachodnioeuropejskiej. Głównie z teorii socjologicznych opartych na empirii, ale marginalnie także korzystano z teorii systemów, informatyki i cybernetyki. Akurat te ostatnie były przedmiotem moich osobistych zainteresowań.

Ówczesny podręcznik był swoistym kompromisem między tym co naukowcy sądzili, a tym, co w podręczniku chcieli widzieć partyjni nadzorcy strefy "ideolo". Jak każdy kompromis, był niezadowalający dla politologów, a z drugiej strony ideologicznych nadzorców z KC, którzy skarżyli się, iż towarzysze radzieccy bardzo ich za to rugają. Efekt dla studentów był taki, że księga zamiast "żywej materii" zawierała mnogość martwej tkanki maskującej niecenzuralne politycznie niuanse.

By nie uśpić studentów, i samemu nie zasnąć, stosowałem więc różne metody dydaktyczne. Najmniej efektywne było tłumaczenie, co kryje się pod okrągłymi tezami politycznej biblii. Nie całkiem wprost wyjaśniałem zatem, że komunizm to kolejna utopia, której egzemplifikacje wychodzą jeszcze gorzej z racji nieporadności wykonawców. Zresztą to samo sądzę o panującym obecnie neoliberalizmie. Konsekwentnie też stosowałem specyficzną metodę zaliczenia polegającą na wynajdowaniu przez studentów błędów podręcznika (tez, stwierdzeń, sformułowań). Ci, którzy byli liderami w kwestii "namierzania" takich czarnych dziur myślowych otrzymywali rzecz jasna najlepsze oceny.

Chodziło o to, by studenci nauczyli się myśleć racjonalnie o tym co złe i nieprawidłowe w życiu społecznym. Bo tylko ktoś, kto dobrze rozumie zło, będzie potrafił je zneutralizować albo pokonać. Oportuniści też zazwyczaj są znawcami zła. Tyle, że wykorzystują je wyłącznie dla prywaty. Obecnie, to co się dzieje, to powtórka oportunizmu z tamtych czasów. W społeczeństwie (nie tylko polskim) dominuje milcząca większość i prywatne strategie walki o zysk.

Przemilczanie afer korupcyjnych lub szybkie przykrywanie ich, to typowa metoda administrowania współczesnym oportunizmem. W ostatnich latach stanowi ona nawet pewien standard w postępowaniu rządzących. Ciekaw jestem, ilu politologów ma odwagę poddawać ją ocenie studentów?


10.11.2013

Cząstka niepodległości

Gdy mały Demostenes dukał na nadmorskiej plaży słowo "Patria", by przełamać wadę wymowy, nikt nie mógł przypuszczać, że będzie kiedyś największym ateńskim mówcą. Dla małego chłopca było to trudne zadanie, ale napędzała go miłość do tego co się za tym kryło. Dom rodzinny, rozmowy, związki rodzinne i przyjacielskie, kulturowa, polityczna i militarna potęga Greków.

W polskim panteonie patriotycznym też mamy ciekawych bohaterów. Bolesław Chrobry wywalczył sporą niezależność od niemieckiego cesarstwa i gromił Ruś Kijowską, Kazimierz Wielki odbudował kraj, a Litwin Jagiełło na czele Polaków, Żmudzinów i Rusinów rozbił potęgę krzyżackiego prototypu Unii Europejskiej. Jan III Sobieski zupełnie niepotrzebnie uratował Austrię i Niemcy przed najazdem Turków. Przynajmniej nie byłoby zbrodniczej III Rzeszy, a syci wyznawcy islamu może by jakoś dogadali się z papistami na temat rządu dusz. No, i nie byłoby Stalina, bo Rosja byłaby zupełnia inna, gdyby karty w Euroazji rozdawali Turcy, Polacy, Brytyjczycy, Hiszpanie i Francuzi. To jest jednak tylko historyczna science fiction, bo realnymi postaciami były u nas już później tylko bojownicy o niepodległość Polski. Niektórzy także na wygnaniu o wolność przybranych ojczyzn. Kościuszko, Bem, Pułaski, Traugutt, Dmowski, Piłsudski, to tylko wojskowi i stratedzy polityczni. A przecież było jeszcze tysiące patriotów, którzy ratowali polskie dusze i umysły od wynarodowienia, księża, nauczyciele, artyści, czy pisarze. A także zwykli Polacy, urzędnicy, sprzedawcy, rzemieślnicy i rolnicy, którzy zaszczepiali swym dzieciom miłość do ojczyzny.

Często chodziło im o to, by wywalczyć choć ułamek niezależności od piekielnych mocy ówczesnych Imperiów Zła. Państw lepiej zorganizowanych, bogatszych, opartych na wielkich armiach, ale totalnie obcych naszej kulturze i wrażliwości moralnej. Obcej temu co godzi się myśleć i robić. Często przychodziło przeżywać Polakom pod obcym zaborem, w Kongresówce, pod Bismarkiem, w Galicji, czy PRL-u, dylematy piotrowego zaprzaństwa, judaszowej kolaboracji lub choćby lękliwej ucieczki w prywatność. Nie można wobec nich stosować jednak kryteriów z innych czasów, bo jest to tak samo niewłaściwe, jak stosowanie pitagorejskich wzorów w poezji. Kryteria te dotyczą po prostu innej przestrzeni rzeczywistości. Z drugiej strony śmieszą mnie nadymani przez media lub własną zapobiegliwość osobnicy, którzy w trudnych czasach byli zwykłymi łajzami, donosicielami lub cwaniaczkami, a teraz obsypuje się ich medalami, forsą i zaszczytami jako herosów, którzy wywalczyli nam w 1989 roku niepodległość.

Przyzwoitość nakazuje nam uznać, że po raz kolejny udało się nam wyzwolić, gdyż upadło w bólach własnej transformacji sowieckie imperium. Gdyby nie to, żadna siła, ani Amerykanie, ani tym bardzie zachodni Europejczycy, ani nawet Jan Paweł II, nie byliby nas w stanie wydobyć z tego zniewolenia. Teraz zaś, gdy rzekomi wyzwoliciele, których większość wyskoczyła jak diabeł z pudełka po upadku ZSRR, budują nam drogi, odnawiają fasady, które już wkrótce nie będą nasze. Podobnie jak przemysł, rolnictwo, ochrona zdrowia, czy nauka i szkolnictwo...

Tak więc warto z okazji święta niepodległości choćby pomyśleć w rytualnym marszu, jak wyrwać draństwu choć kawałek, małą cząstkę tego, co zawłaszczono z naszej polskości.


07.11.2013

Do pudła za prywatkę


W dziale Wiadomości portalu Onet (Onet/Gazeta Wyborcza,żg;KK, 07.11.2013) znalazłem fascynujący komunikat: "Podczas "kwietniowego ogniska", które miało miejsce w tym roku na krakowskim Zakrzówku, 28-letni mężczyzna spadł ze skarpy. Imprezę spontanicznie zorganizowali internauci. Według szacunków policji na Zakrzówku bawiło się 22 tys. osób. Jak się okazało, pomysłodawcą akcji była 23-letnia studentka filozofii z Krakowa, która za pomocą mediów społecznościowych zachęciła młodych ludzi do udziału w imprezie. Według śledczych Anna K., na specjalnie utworzonym profilu zamieściła plakat z ogłoszeniem o imprezie i to jej podpis widnieje na większości dokumentów. Komendant miejski policji w Krakowie powiedział "Gazecie Wyborczej", że "nawet jak się coś organizuje w świecie wirtualnym, to w rzeczywistym trzeba umieć wziąć za to odpowiedzialność" (...).

Jako człowiek w miarę mentalnie zorganizowany sprawdziłem najpierw, czy mamy 1 kwietnia? Okazało się, że nie. Potem, czy nie jest to kontynuacja zamachu na Jakuba Wojewódzkiego? Też nie. Zainicjowałem zatem proces myślowy i zapisałem poniżej co z niego wynika.

Po pierwsze, jeśli nawet prywatne namowy na balangę, wieczorek, czy spotkanie, potraktujemy jako prawnie obowiązujące działanie organizacyjne imprezy masowej, to musimy odnaleźć odpowiedni paragraf w kodeksie. Oczywiście można tutaj imputować złe, podstępne zamiary, ale należy coś z tego udowodnić? W końcu imprezki na świeżym powietrzu jeszcze w III RP nie są ścigane prawnie? Chyba, że rząd coś uchwalił na szybkiej ścieżce... A może Pan Komendant wiedział coś więcej o tajnych kryminalnych motywach przyświecających studentce filozofii?

Po drugie, jeśli już kogoś namawiamy na imprezę, a ten ktoś ma wszelkie atrybuty nieubezwłasnowolnionego obywatela, to jakim prawem Pan Komendant odmawia mu możliwości wyboru? Wszak obywatel, który spadł ze skarpy, nie został siłą, ani podstępem, zaciągnięty tam przez obwinioną? Nie popchnęła go ona do tego czynu, a zbliżył się na skraj przepaści całkowicie na własną odpowiedzialność. Co by się stało, gdyby ów nieszczęsny obywatel nie uległ namowom filozofki i strop mu się zawalił, co w Krakowie jest dość prawdopodobne. Czy skazano by ją za niezbyt sugestywną argumentację? No, jest jeszcze opcja, że przyszły denat znajdował się pod ścisłą kontrolą policji i Pan Komendant wie o nim coś więcej...

Po trzecie wreszcie, istnieje olbrzymia baza danych na temat namawiania obywateli, przykładowo:
1. Do niepłacenia abonamentu RTV przez prominentnego w końcu polityka Donalda Tuska;
2. Do dorzynania PiS-owskiej watahy przez znanego z Twittera Radosława Sikorskiego;
3. Do uwzględnienia pozyskania pierwszego miliona przez kradzież, o czym gaworzył w Gazecie Wyborczej ulubiony konsultant lobbysty Aleksandra Kwaśniewskiego - Jan Krzysztof Bielecki;
4. I tak można prawie bez końca...
Tragiczne skutki tych nawoływań, w dodatku przez media donośniejsze w III RP od internetu, są powszechnie znane. Dlaczego zatem wymiar sprawiedliwości oraz policja bagatelizują nawoływanie do przestępstw kryminalnych przez prominentnych polityków rządzącej partii, a usiłują penalizować studentkę filozofii, która dała sygnał do imprezy na wolnym powietrzu?

Otóż odpowiedź wydaje się nad wyraz prosta. "Władza" boi się jak ognia spontanicznych zgromadzeń. Nie chodzi tu o pechową inicjatorkę ubawu z Krakowa, ale o podobne pomysły z ewidentnym zamiarem politycznym w rodzaju np. wieców przeciwko ACTA. Jeśli uda się Polaków zastraszyć, by choćby w kąciku mózgu pikał im sygnał ostrzegawczy przed ulicznym, bądź w ogóle publicznym "spontanem", to będzie właśnie to, o czym koalicjanci marzą wśród bezsennych nocy przemyśliwując dramatyczne spadki sondaży. Bo związków zawodowych zupełnie się nie boją, rozpadu koalicji złączonej troską o posady - niby czemu?, a więc znienawidzonym wrogiem publicznym nr 1 Trzeciej RP jest spontan. Bo tylko on może wysadzić z siodła rządzących jeźdźców bez głowy. Głowy, jak głowy, ale sprytu to im nie brakuje.

C.b.d.o. jak mawiają matematycy.

21.10.2013

Postęp wsteczny

Zachwyt polityków i publicystów nad postępem cywilizacyjnym w którym rzekomo bierzemy udział, w świetle dostępnych danych może budzić zdumienie i politowanie. Zdumienie - gdyż większość z tych danych jest ostro zmanipulowana i zafałszowana, a politowanie, że ludzie wbrew oczywistości jeszcze w to wierzą...

Jednym z takich rzekomych filarów postępu i dobrobytu jest w Polsce powszechny dostęp obywateli do żywności. Przeciwstawia się temu puste półki sklepów mięsnych na początku stanu wojennego zapełniane pracowicie przez sprzedawców octem. Niestety, dzisiejsze zapełnianie półek sklepowych odbywa się w bardzo kontrowersyjnych okolicznościach:

Po pierwsze, wszystko co mamy najlepsze z naszego rolnictwa wypychane jest na eksport, co jest dość zrozumiałe, bo towar jest konkurencyjny, bez GMO i nadmiaru chemikaliów. Dzięki zresztą oporowi "durnych Polaczków", którzy nie pojęli idei europejskiego, czy amerykańskiego, postępu w genetyce i chemizacji rolnictwa.

Po drugie, co oczywiste, zostaje nam tylko to co gorsze, zepsute, zatrute lub przeterminowane w ramach odrzutów z eksportu. By to pchnąć markety organizują promocje, "odświeżają", przechowują i nasycają...

Po trzecie, w ramach globalizacji handlu skupujemy ze światowych wysypisk najtańszy, i przez to najgorszy rzecz jasna, szrot żywnościowy, który psuje się często bezpośrednio po przyniesieniu ze sklepu. Oczywiste, że importerzy do ust tego nie wezmą. Nieświadomy niczego klient oszołomiony muzyczką i reklamami - czemu nie, bo sądzi, że państwowa kontrola nie dopuściłaby jakiegoś świństwa do obrotu. Tyle że biedak nie wie, że podstawową zasadą liberalizmu jest likwidacja państwa, a szczególnie - dokuczliwych kontroli - na czym ten i ów koleś napycha sobie kabzę.

Tak więc mamy i czwarte. By towary jawnie szkodliwe dla zdrowia Polaków trafiły na stół, ktoś (krasnoludki?) musiał ten chłam dopuścić do sprzedaży. Te soczyste kiełbasy złożone głównie z mielonych ścięgien i innych odpadków, te napoje nasycone kancerogennymi barwnikami, czy owoce kwaśne, gorzkie lub bezsmakowe, bo uprawiane przemysłowo i by nie zgniły przedwcześnie - regularnie opryskiwane trutkami. Gdzie podziewa się rodzima inspekcja handlowa?! Kto nas ostrzeże, iż jemy jakieś paskudztwo? Cóż, inspektorzy są zajęci - zapewne gonią straganiarzy, ku zachwytowi mediów. A międzynarodowe koncerny wciskają nam najgorszy kit za duże pieniądze. Czasami nachodzi człowieka refleksja "ileż euro, franków lub dolców musieli się nachapać politycy i eksperci, byśmy zakupili to badziewie?".

Nie zamierzam mitologizować polityki żywnościowej w PRL-u, bo i wtedy było pełno przekrętów. Tyle, że za takie jak obecnie "normalne" praktyki handlowe posypałyby się wówczas surowe kary więzienia, a być może i KS-y.


12.10.2013

Fachowe pranie mózgu

Selektywne usuwanie niepożądanych treści oraz obrazów z głów poddanych, to odwieczne zadanie polityków. Obecnie robi się to przy pomocy audycji radiowych i telewizyjnych, portali internetowych, forów społecznościowych. A także za pośrednictwem szkolnictwa wszelkich szczebli, ośrodków public relations i badań opinii publicznej, na różnorakich zebraniach organizacji i instytucji, w firmach, maglu lub taxi, na prywatkach, na domowej kanapie, czyli również na płaszczyźnie rodzinno-towarzysko-usługowej.

Jak z tego widać jesteśmy na co dzień poddawani nieustającemu "praniu mózgu", by wywabić zeń jakieś plamy, brudki i przebarwienia otaczającego nas świata. Oczywiście, to co jest niepożądane zależy od ideologii i bieżącej taktyki demiurgów życia publicznego, a więc głównie partii politycznych i kierujących nimi "cichych wspólników". Zastanówmy się, z trochę zaściankowej polskiej perspektywy, co jest typowym obiektem prania mózgów, np. na forach internetowych poprzez ataki płatnych hejterów?

Po pierwsze, bezwzględna
eksterminacja autorytetów spoza kręgu III RP. Przedmiotem zmasowanych ataków są nie tylko eksperci zespołu Macierewicza, czy kościelni purpuraci, ale nawet sportowcy, którzy deklarowali w swoim czasie swoją religijność lub niechęć do establishmentu, tacy jak przykładowo Agnieszka Radwańska. Nie mam tu żadnego interesu, by to podkreślać, bo wielokrotnie w tej rubryce deklarowałem swoje poglądy dość odległe od kanonów wiary wspomnianych osobistości. Sądzę jednak, że nieczysta walka o monopol na rynku narodowych autorytetów pogłębia jedynie kryzys społeczny w naszym kraju.

Po drugie, kampania
wdrukowania fałszywych obrazów świata. Naczelną fałszywką jest od lat dorabianie "metki" fachowca ludziom, którzy partolą na potęgę to, co zostanie im powierzone. Potem reprezentacja futbolistów jest prowadzona jak w malignie, a ministrą sportu zostaje atrakcyjnie wyglądająca pani kompletnie zabłąkana w tej problematyce. Ani trener Fornalik nie został przedtem sprawdzony w dowodzeniu jakąkolwiek reprezentacją, ani ministra Mucha nie dała nigdy asumptu do posądzania jej, iż nadaje się do zarządzania sportem.
Drugą taką dominującą fałszywką jest przedstawianie błędnego celu instytucji. Przykładem tego jest choćby OFE, które było od początku furtką do wyprowadzenia ogromnych środków finansowych dla wsparcia rekinów giełdowych i "swoich" graczy na giełdzie. W tym kontekście nie dziwi fakt, że kontrola aktywności funduszy OFE, czy takiego NFZ, jest iluzoryczna.
Jeszcze innym masowo wdrukowanym do mózgu Polaków fałszywym obrazem rzeczy, mówiąc za Marksem "opium dla ludu", jest przekonanie, iż obecny ustrój jakościowo różni się od tego, który ich dręczył w ramach PRL-u. Mają się nieszczęśnicy radować, że choć wszystko się sypie, praca, zarobki, zdrowie, to przynajmniej nikt ich nie prześladuje za poglądy antykomunistyczne. No fakt.

Niestety, poza tym, wszystko co było najgorsze w poprzednim ustroju, czyli
wyzysk pracowników i zawłaszczanie sfer wolności, powróciły ze zdwojoną siłą.

Tego jednak po gruntownym praniu mózgów na portalach dobrymi importowanymi proszkami na szczęście w ogóle nie widać...

1.10.2013

Dobry ustrój i złe wypaczenia

Tak samo, jak fałszywy jest stereotyp o dobrym władcy i złych doradcach, tak samo nieprawdziwa jest teza o dobrym ustroju i psujących go przypadkowych wypaczeniach.

Komunizm musiał rozbudować system represji, gdyż
* po pierwsze, zantagonizował wobec siebie zwolenników własności prywatnej, a posiadaniem tego co było cenne w tej społeczności mogli się cieszyć jedynie wybrańcy namaszczeni przez władze;
* po drugie, posiadał liczne alternatywy, których przejawy należało tępić rozpalonym żelazem, gdyż mogły grozić fragmentacją systemu i rozsadzeniem go od środka, np. trockizm, odchylenie najonalistyczne itd.

W Polsce komunizm panował dość krótko, bo zaledwie w latach 1948-1955 (można dyskutować rok w tę lub ową stronę), a przedtem i potem mieliśmy hybrydy ustrojowe, bezpłodne jak muły ustrojowe mieszańce.

Kapitalizm różni od komunizmu głównie dopuszczalność prywatyzacji środków produkcji. Cała reszta, wraz ze sztandarową demokracją, przypomina owe postkomunistyczne hybrydy, a rzekoma demokracja tego ustroju bardzo przypomina tzw. "demokrację socjalistyczną". Czemu kapitalizm musi rozbudowywać swoją represywność?

Po pierwsze, własność prywatna jest nagminnie w kapitaliźmie oparta na wyzysku, oszustwie, kradzieży, lub wręcz grabieży, co nie powoduje odpowiedniej reakcji władzy i wywołuje epidemiczne oburzenie. Pobudza to buntownicze jednostki do tworzenia ekstremistycznych organizacji typu Czerwonych Brygad, a to z kolei tworzy pretekst do rozbudowania systemu represji, jeśli organizacje tego typu samoistnie nie powstają, to władze często posuwają się do ich stworzenia od podstaw, a następnie do spektakularnych, nagłośnionych przez usłużne media, akcji przeciwko nim. Tego typu działania podejmowano w historii od wieków, np. w carskiej Rosji.

Po drugie, w "młodych demokracjach" własność prywatna jest chroniona tylko wtedy, o ile przynależy do osób trzymających sztamę z aktualnym garniturem "demokratów" sprawujących władzę. Jeśli nie, to władze dopadną nawet potężnego oligarchę, czego doświadczyło paru takich we wschodniej Europie, a w Polsce, np. biznesmen Kluska stracił bezpowrotnie szansę na rozbudowę koncernu informatycznego. By zdławić w zarodku kontrakcję grubych ryb i ich tysięcy lojalnych pracowników, władze muszą rozbudować nie tylko służby, ale także instrumentalny system prawny. Im bardziej prawo będzie nieprecyzyjne i wewnętrznie sprzeczne, tym łatwiej można "falandyzować", tworzyć fikcję wymiaru sprawiedliwości, stosować "legalne" represje wobec przeciwników politycznch i osobistych.
Takie zadania realizuje parlament, i im głupsi, czy bardziej skorumpowani politycznie i finansowo posłowie, tym łatwiej "przepchnąć" ustawy napisane pod bieżące potrzeby grup rządzących. Przykładem mogą być tu akty prawne, które ograniczają wolność zgromadzeń, możliwość odwoływania przedstawicieli państwa i samorządów, czy umożliwiające represje za protesty pracownicze.

Po trzecie, system kapitalistycznego lub komunistycznego wyzysku posiada destrukcyjne wobec siebie alternatywy, choćby w postaci solidaryzmu społecznego opartego na ideologiach religijnych (niemal we wszystkich religiach świata), a także w podobnych do solidaryzmu odmianach idei socjalistycznych, czy prosocjalnych. Dla ustroju typu "K" do których zaliczamy komunizm i kapitalizm, owe pozornie niewinne ruchy społeczne, skupiające jakże często utopistów i marzycieli, są śmiertelnie niebezpieczne. Grożą bowiem zamknięciem rekinów kapitału oraz ich przybocznych piranii w hermetycznych akwariach prawnych poprzez takie doprecyzowanie prawa, by "wypaczenia", a więc zorganizowany system łupienia społeczeństw nie mógł się rozwinąć.

W przypadku solidarystów i marzycieli wystarczy ich wyszydzić przy uprzejmości posiadanych mediów, a w przypadku ruchów prosocjalnych, np. związkowców, trzeba już być przygotowanym na poważniejszy konflikt, z użyciem fizycznej przemocy włącznie.

Tak więc, niestety wypaczenia ustrojowe nie są czymś wyłącznie subiektywnym, co można łatwo usunąć jako błąd myślowy. Są czymś, co przeżera wnętrze ustrojów społecznych, a wyrosłe na nich systemy polityczne są tym bardziej agresywne, im bardziej powszechnie nasila się pragnienie reformy opresyjnego systemu rządów.



18.09.2013

System z ludzką twarzą

Stoczniowcom ze Szczecina i Gdańska tworzącym solidarnościowe związki zawodowe w 70. i 80. latach XX wieku bynajmniej nie marzył się kapitalizm. Zdecydowana większość z nich byłaby usatysfakcjonowana jakąś hybrydą z portfela pomysłów Edwarda Gierka. Unowocześnienie i konkurencyjność, rywalizacja, słowem odpolitycznienie zarządzania na rzecz wprowadzania mechanizmów ekonomicznych. Za tym musiała iść odpowiedzialność osobista i ekspansja menedżeryzmu na wszystkie szczeble życia społecznego.

I tu pies został pogrzebany. Potężnym kadrom zawodowych działaczy PZPR bardzo się to nie spodobało, bo odbierało władzę i profity z ich lepkich rąk. Zresztą podobny syndrom można było zaobserwować po Magdalence, gdy nowe polityczne elity scaliły się ze starymi i urządziły wyprzedaż pogierkowskiego mienia. O ile jednak za Gierka i Jaruzelskiego korupcja była nie tak nachalna, a profity stosunkowo niewielkie, to w III RP stanowi ona bazę systemu. Bez układów osobistych u Obywateli Trzymających Władzę nic nie da się załatwić. Komornik może legalnie szarego człowieczka pozbawić działki mieszkaniowej za 1/3 czy 1/4 ceny i sąd to przyklepie. Żadne święte prawa kapitalizmu o nienaruszalności własności prywatnej tu nie obowiązują. Prawa te chronią tylko rekinów finansjery i ich rozbudowaną klientelę. Instytucje i urzędy pochylają się troskliwie nad cwaniaczkami z rodzin Platformy Obywateli Trzymających Władzę, by wyciągać ich z opresji, gdy naruszą prawo lub popadną w jakiekolwiek kłopoty. POTW-ora rządzi i rozdaje przywileje, kasę i bezkarność...

Współcześni związkowcy wykazali kiepski refleks i dali się wpuścić w demontaż Polski Solidarnej, tanią siłę roboczą, harówkę do, mówiąc z robociarska, "z...nej śmierci"oraz odebranie szans na nadgodziny i rolę statystów, zarówno w swoich macierzystych zakładach, jak i na arenie ogólnopolskiej. Z oczami jak szklanki obserwowali pozorowany "dialog" rządu, różne "konsultacje", które miały czysto propagandowy charakter. Teraz nie mają już nic do stracenia poza kajdanami, jak to mówiono sto, czy dwieście lat temu. Tyle, że po drugiej stronie barykady stoi armia beneficjentów systemu, która go doi do imentu. Dla których ten system (ustrój) jest niezwykle przyjazny i którego nie oddadzą bez twardej walki. Armia ta ma w ręku media, pieniądze i instytucje. Potrafi przegrupować się, wymienić zgrane twarze na szczytach władzy i organizować bez końca "nowe otwarcia".

W zamierzchłych już czasach zrywu solidarności Polaków, państwo obywatelskie było czymś na wyciągnięcie ręki. Teraz znów stoimy w błocie za szklaną ścianą ze szkła p-panc i możemy sobie nucić starą komunistyczną melodię "A mury runą...". A przyjazne państwo, przyjazny ustrój, a nawet przyjazny system komputerowy, możemy mieć tylko za grube pieniądze. Oczywiście grube pieniądze możemy mieć tylko wtedy, jeżeli należymy do rasy lub klasy Panów.


27.08.2013

Totalny triumf faryzeizmu

W tradycji chrześcijańskiej faryzeizm i faryzeusze nie mają dobrej opinii. Zarzuca im się żonglowanie formalnymi sztuczkami w rozumowaniu i butę, a w ludowej percepcji "odwracanie kota ogonem", czyli dowodzenie czegoś w sposób zakłamany i nieetyczny, byle tylko osiągnąć egoistyczne korzyści.

Nie wchodząc w istotę ciekawego ruchu religijnego, który zawiera konotacje typowe dla współczesnych liberałów, a nawet libertynów oraz wszelakiej masonerii, przyjmijmy dla naszych potrzeb potoczne znaczenie faryzeizmu.

Otóż, zarówno w polityce międzynarodowej, jak i wewnętrznej, łatwo dostrzec dominację faryzejskiej dwoistości i relatywizmu. Jeśli trzęsący światem rząd pokojowego laureata Nobla (oczywiście Obamy, a nie Wałęsy), zechce napaść militarnie na jakiś kraj, to wystarczy mu jakikolwiek pretekst. I zawiera egzotyczne sojusze, tak jak kiedyś Ameryka zawarła sojusz z islamskimi radykałami przeciwko Rosji, tak obecnie jest skłonna obalić promoskiewskiego Asada, by zburzyć kolejny antyizraelski przyczółek. Istotne jest to, że wpędzi to Syrię na całe lata w chaos polityczny na podobieństwo Iraku, czy Libii, a tym samym osłabi front zaciskający się wokół Izraela. Niektórzy komentatorzy wspierający taką politykę USA twierdzą, że nieważne jest to, czy rakieta z sarinem była wystrzelona przez watażkę z armii rządowej, czy prowokatora z bojówki ekstremistów finansowanej przez Amerykanów. Ważny jest cel, a nie środki.

"Faryzeizm" takiej polityki wspiera rządy absolutystyczne, które z demokracją nic wspólnego nigdy nie miały, a obala inne pod pretekstem kanonu demokracji. Organizuje amerykańsko-europejską krucjatę na afgańskich talibów jako przesyconych komponentą terroryzmu, a wspomaga front z mocną reprezentacją bojowników Al-Kaidy w Syrii.

Relatywistyczny immoralizm i preteksty, to oczywiście nie tylko domena polityki pierwszego żandarma ładu globalnego. Nie ma chyba na dobrą sprawę władzy, która by nie posmakowała tego poręcznego narzędzia. Taki na przykład znienawidzony przez ogół Polaków rząd Donalda Tuska, po drastycznym okrojeniu praw pracowniczych, kombinuje, jak przysłowiowy koń pod górkę, jak sparaliżować potencjalne zagrożenia. Kiedyś za komuny pod sowieckim nadzorem wielkoprzemysłowa klasa robotnicza była dobrem, które obaliło ówczesny ustrój i dało władzę mandatariuszom zachodnich koncernów i rządów. Teraz tacy sami robotnicy i związkowcy są złem, bo nie zgadzają się na wyzysk w ramach ustroju zbudowanego na wzór XIX-wiecznego kapitalizmu, więc trzeba ich bunt zgnieść w zarodku. Strach "liberalnych" rządów w Unii Europejskiej przed "ludowym" buntem pracowników najemnych będzie zapewne przejawiał się w formie zaostrzania sankcji karnych za antyrządowe demonstracje, czy antyrządowe posty w internecie. Nie jest to trudne zadanie dla służb specjalnych. Wystarczy zorganizować parę tumultów z "kibolami" i już mamy opinię publiczną przychylną dla brania potencjalnych demonstrantów za tzw. "mordę".

Niestety, oddalamy się na lata świetlne od polityki opartej na etosie jasnych, akceptowalnych zasad. Na rzecz triumfu fałszu, totalnego i totalitarnego zakłamania. Wbrew hasłom, które towarzyszyły socjalnym rewolucjom XX-wieku, zmierzamy bystro do modelu rządzenia jakiejś amebowatej libertyńskiej komuny opartej na siłowym i fiskalnym terrorze. Przy której komuna Polski Ludowej, to prostoduszni ideowo i etycznie fornale.


07.08.2013

Pic, czyli pik klimatyczny



W "warsiaskim" slangu "pic" znaczyło tyle co gadka szmatka, pic na wodę fotomontaż, trele morele, bajdy sezamowe i temu podobne synonimy oszukańczych mówek. Zazwyczaj te gadki były przeznaczone dla mało rozgarniętych klientów kupujących cudowne maści na odciski, albo dla prowincjuszy oszołomionych stołecznym blichtrem i tłokiem, którym można było sprzedać nawet Kolumnę Zygmunta.

Rząd panującego od 2007 roku Donalda Tuska ciężko pracuje na swój zasłużony autorytet szczególnie w powyższym aspekcie. Po niewyobrażalnych sukcesach na Euro teraz przyszła kolej na organizację szczytu klimatycznego równie wzniosłego jak Pik Stalina. Tak jak przy budowie Stadionu Narodowego, zwanego Aquarium z racji dachu, który nie cierpi deszczu i mrozu, tak w przypadku owego światowego spędu biurokratów klimatycznych, rzeczywiste koszty przerosną plan o 30-50%. Zamiast planowanych 70 milionów będzie minimum 100, ot taka maleńka siupryzka przy 25 miliardach o które kropnął się znakomity finansista Vincent.

Przeciętny leming, młody, czy stary a głupi, ślepo wspierający rząd Donalda i Vincenta, myśli jednak "A niech tam, wydajmy nawet i 200 milionów, byle w polskiej stolicy udało się uratować Geę, naszą matkę Ziemię". Niestety ów młody, czy stary, ale kiepsko wykształcony zwolennik Platformy, nie jest w stanie dopuścić do świadomości okrutnej prawdy, że ta cała klimatyczna impreza, to zwykły pic. Światowi potentaci produkcji gazów "cieplarnianych" do atmosfery, czyli USA i Chiny, mają w głębokim poważaniu uchwały temu podobnych szczytów. A piejąca o ekologii energetycznej Unia ma na uwadze głównie sprzedaż naiwniakom francuskich elektrowni atomowych i niemieckich turbin wiatrowych. Dobra sztuczka na ożywienie produkcji w Heimacie.
Do tego globalne ocieplenie postępuje gdzieś od 25 tysięcy lat, gdy homo sapiens produkował gazy cieplarniane jedynie po grochu lub nieświeżej polędwiczce z mamuta. Jest to proces cykliczny w skali setek tysięcy lat zmian geosfery.

Tak więc złudzenie, iż w naszej nadwiślańskiej ojczyźnie dokona się jakikolwiek przełom w ekologii świata, czy choćby paru kontynentów, jest jasno postrzegane przez wszystkich, choćby ciutkę znających się na rzeczy, jako bzdurne i niemożliwe. Jeśli nie chodzi o ratowanie Ziemii, to na co wyrzucamy owe niepotrzebne nam 100 melonów?

Po pierwsze, według ministra Marcina Korolca uzyskamy niesamowity prestiż i możliwości pokierowania pracami szczytu, który dostosuje się do kanonów naszej polityki energetycznej. Należy sądzić, że szczyt z entuzjazmem przyjmie naszą opcję energetyki opartej na węglu, bo jaką mamy inną opcję? Nie pukając się w czoło, bo jesteśmy w miarę dobrze wychowani, musimy uznać, że cel ów jest równie realny jak niegdysiejsze nasze kontrakty naftowe w Iraku, szerzenie europejskich standardów wśród afgańskich talibów, czy zniesienie wiz do USA przez naszego najlepszego sojusznika militarnego. Po prostu Jankesi regularnie od paru lat sprzedają nam Kolumnę Zygmunta zmodyfikowaną do Statuy Wolności. Niezły geszeft, tyle, że dopłacamy do niego miliardy dolarów. Od 2013, czyli obecnego roku, zgodnie z deklaracją kopenhaską, kraje bogate stosownie do wielkości emisji CO2, muszą dokładać się obligatoryjnie do 100 miliardów USD w ramach funduszu na ograniczenie emisji gazów cieplarnianych. Ciekawe, czy będziemy solidarnie finansować zachodnioeuropejskie wiatrownie w Trzecim Świecie?

Po drugie, inaugurację szczytu zaplanowano z pełną aprobatą polskiego rządu na polskie Święto Niepodległości wypadające 11 listopada. W przeszłości przekładano termin konferencji, a to z racji święta muzułmańskiego w Katarze, a to czegoś tam w Kopenhadze. Szczyty klimatyczne są także wielkim świętem alterglobalistów i ekokryminalistów wszelkiej maści, którzy szykują sie do budowania barykad, fajczenia aut, wybijania szyb sklepowych, obrzucania policjantów i zabłąkanych przechodniów koktajlami Mołotowa. Niewątpliwie dotarło już do tej niemałej populacji zawodowych anarchistów, że w Warszawie będą w tym samym czasie duże pochody "nacjonalistów". Ekokryminałom oczywiście zwisa i powiewa patriotyczny cel polskich demonstracji, odbiorą to raczej jako małostkową prowokację nazistów skierowaną przeciwko ich szczytnym celom. Tak więc parę setek lub tysięcy anarchistów może rzucić się, przerywając kordon policji, z pałkami i maczetami na Polaków świętujących niepodległość. Nieprawdopodobne? Niestety nie, jeśli znamy obraz rutynowych wręcz zamieszek anarchistów i radykalnych ekologów. Czy więc rząd premiera Donalda T. z premedytacją zaakceptował termin konferencji? Należy sądzić, że wiedział co robi. W końcu i tak obwini się za zajścia pisowców lub republikanów, którzy prowokują niewinnych anarchoekoalterglobalistów samym swoim
jestestwem.


29.07.2013


Dać (neoliberalnej) małpie brzytwę?

O politykach podejmujących duże projekty społeczne mówią różnie. Ci, którym te projekty przynoszą profit - z zachwytem, ci którym coś odbierają - z żalem lub nienawiścią. Relacje dziennikarzy na temat tych opinii zależą najczęściej od profilu ideologicznego mediów, czyli od "ideo" kogoś, kto im płaci.

We współczesnej Europie rządzą finansiści i "banksterzy", no, czasami aktywizuje się jakiś potentat z tylnego rzędu, którego pieniądze są przedmiotem obrotu. Z reguły jednak prawdziwi miliarderzy są stosunkowo apolityczni, bo wiedzą, że nadmierne zaangażowanie mogą opłacić wielkimi stratami. Po prostu wielki pieniądz ma zbyt wiele meandrów "przepływu", by można go bezkonfliktowo umieścić w jednolitym projekcie politycznym.

Politycy są "twarzami" i frontmenami różnorodnych projektów kreowanych przez finansistów i banksterów. Wbrew temu co się powszechnie sądzi, z reguły mają nikły wpływ na cokolwiek. Łącznikami z europejską finansjerą są najczęściej doradcze gremia premiera i ministrów, które przekazują im najnowsze dyrektywy obowiązujące wszystkie rządy europejskie. Tak było, np. w przypadku uchwalania ACTA, czy podwyższenia bariery wieku emerytalnego, tak będzie też, gdy mocarstwowe konsorcja coś ustalą, by podkręcić u siebie koniunkturę gospodarczą. Ofiarą takiej presji mogą być słabsi w Unii, a więc zdominowani nowi członkowie, albo ci, którzy żyli na kredyt łudząc swoje społeczeństwa postępem dobrobytu.

Neoliberalne państwo demokratyczne działa wówczas jak najgorsza stalinowska komuna, czy faszystowska bojówka, bez zbędnych emocji rozgniatając przeciwników walcem drogowym skorumpowanych instytucji sądowych, czy administracyjnych. Nie ma tu żadnego znaczenia, czy instytucje mają charakter państwowy, czy prywatny, bo dzięki powiązaniom i uzależnieniom polityków od światowej finansjery, wszystko, w tym państwa, mają prywatny charakter. Mówiąc kolokwialnie zostały sprywatyzowane.

Dlatego też wszelkie wybory mogą być może ostatnią szansą społeczeństw europejskich na odrobinę suwerenności. Jeśli nie wygrają manekiny polityczne profesjonalnie lansowane przez przekupne media.

O co tu idzie? By nie wdrażano wbrew Polakom, Węgrom, czy Portugalczykom, projektów, które robią dobrze tylko Niemcom, czy Francuzom. Po odejściu Lecha Kaczyńskiego w szybkim czasie zgnieciono względną opozycję w Unii sprzeciwiającą się hegemonom. Obecne rządy mniejszych krajów Europy co rusz wyskakują jak przysłowiowa małpa z brzytwą, by golić swoje społeczeństwa z nadmiaru aspiracji. Bogaci się na tym wielka finansjera i ci, którzy wiernie jej służą. Mają problem w tym tylko, żeby zapewnić sobie taki procent "zadowolonych", który pozwoli na sukces wyborczy. Resztę można chwilowo skorumpować, skołować lub zastraszyć. Od czego mamy wolne sądy i media?

17.07.2013

Przekręt ze skalą Fahrenheita

Wielu myślących obywateli Trzeciej RP od kilku lat usiłowało dociec, skąd rząd wytrzasnął Zieloną Wyspę na oceanie europejskiego kryzysu. Rosło bezrobocie pomniejszane tylko wskutek eksportu setek tysięcy młodych, zdolnych i wykształconych. Ci sami usilnie powiększają teraz w Wielkiej Brytanii, Niemczech, czy Holandii, dramatycznie niski wskaźnik dzietności wśród tubylców. Tym samym pomniejszają szansę, by podnieść tragiczny wymiar tego wskaźnika w Polsce. Bo wracać do niej raczej nie zamierzają. Nawet w najczarniejszych snach.

Rząd Donalda Tuska złotymi ustami premiera i ministrów zapewniał, że przez bagnisty kryzys przechodzimy "suchą stopą". Piękna ta wizja wzięła się zapewne stąd, że rząd płynie luksusowym jachtem, gdzie na pokładzie jest sucho i schludnie, a czas mierzą nieśpiesznie markowe chronometry ministra Nowaka. Zaś po bagnie brnie, klnąc z cicha, sterany i utytłany naród. Premier może wygłaszać tyrady w słodkim i przyjaznym dla narodu stylu krocząc suchą stopą po pokładzie rządowego jachtu, a jego egzystencję wypełniają pogwarki z zaprzyjaźnionymi guru od opinii publicznej. Nie ma takiej granicy frazeologicznej, której w owych pogwarkach nie można przekroczyć.

Ostatnim hitem radosnej gromadki klasy rządzącej jest przekroczenie nieprzekraczalnego konstytucyjnie "progu ostrożnościowego" zadłużenia budżetu państwa. Próg ów miał w zamyśle zabezpieczać Polskę przed "majsterkowiczami", którzy wpędzą nas w długi, których nie będziemy w stanie spłacać. Przy obecnej strukturze dochodów państwa być może de facto już tę barierę dawno przekroczyliśmy, gdyż domykamy na duś budżet dzięki dotacjom Brukseli, wpływom z euro zarabianych przez Polaków za granicą, rosnącym podatkom i tym podobnym iluzjom ekonomicznym, które mogą nagle zniknąć z dnia na dzień.

Rządy "postsolidarnościowe" w myśl utopijnej doktryny "wolnego rynku" zarżnęły wszystkie kury, które mogły nam znosić złote jaja. Zanikły całe gałęzie przemysłu, np. stoczniowy i samochodowy, a Unia ekologicznie szykuje już eutanazję górnictwa. Zniszczono szanse na stworzenie polskich koncernów komputerowych i nowych technologii. Wystarczyło tutaj napuścić kontrole finansowe lub zablokować wdrożenie wynalazków polskich uczonych, czy technicznych geniuszy. Jacek Karpiński twórca minikomputera K-202, który o 10 lat wyprzedził amerykańskie konstrukcje, żył w III RP w biedzie. Romana Kluskę twórcę rozkręcającego się Optimusa kontrola skarbowa puściła w skarpetkach, jak się po latach okazało - bezprawnie. Nikt z rządzących nie wpadł, ani za czasów Gierka i Jaroszewicza, ani za Balcerowicza, Millera, czy obecnie Tuska, by wesprzeć rewolucyjne i perspektywiczne pomysły rodzimych wynalazców. Panicznie bali się ryzyka, zwisało im to, czy robili to na telefon od sponsora? Trudno ocenić.

Zamiast tego na rządowym, wirtualnym jachcie, wymyślają koncepcje, jak "orżnąć" Konstytucję i wymigać się z przestrzegania wcześniejszych zobowiązań wobec obywateli. Coraz bardziej restrykcyjne przepisy prawa pracy leją miód na serce zachodniego kapitału zajeżdżającego Polaków jako tanią siłę roboczą. Wyprzedany jest już przemysł, banki i ubezpieczalnie? No, to obniżmy próg ostrożnościowy, niech się kaczyści martwią za parę lat jak dostaną tę patriotyczną ruinę... He, he, my będziemy się opalać na Kajmanach, a Europejski Chór Obrońców Praw Malwersantów Politycznych będzie piał unisono, że dewianci i oszołomy chcą nas zniszczyć! A co, nie wolno schładzać gospodarki poniżej zera Celsjusza? No to przemianujmy Celsjusza na Fahrenheita, to temperatura będzie o 32 stopnie wyższa.

Dzięki temu można spać spokojnie zanim Unia przyśle komornika i rozparceluje ten zbankrutowany bardak.


03.07.2013

Snowden ante portas

Niczym Hannibal stojący niemal u wrót starożytnego Rzymu, tak mało znaczący technik komputerowy Edward Snowden "prawie" zagroził bezpieczeństwu USA. Tyle, że nie stoi za nim żadna armia, a Rosjanie i Chińczycy po gruntownym przesłuchaniu zbiega, nie chcąc narażać się Amerykanom - dystansują się od Snowdena. Wygląda na to, że do Ameryki Łacińskiej usiłuje go przeszmuglować prezydent Boliwii Evo Morales, ale chwilowo jego samolot utknął we Wiedniu, bo Francja i Portugalia pod naciskiem USA nie chcą go wpuścić do swej przestrzeni powietrznej.

Sprawa jest delikatna dla wszystkich, bo ujawnione przez Snowdena inwigilowanie internetu nie jest obce żadnemu reżimowi politycznemu. Ba, co znaczniejsze korporacje polityczne i gospodarcze wynajmują sobie hakerów i krakerów, by włamywali się w bardziej lub mniej szlachetnych celach na cudze konta i wykradali skrywane tam tajemnice. Czynimy tu rozróżnienie na hakerów kierujących się elementarną etyką i starających się nie wyrządzać szkód oraz krakerów będących "cynglami" mafii i wywiadów, choć w większości spraw ocena moralna efektów "włamu" jest dość relatywna.

Gdy na początku lat 70-tych XX wieku pisałem pracę magisterską na temat informacji jako narzędzia poznania, to już wtedy starano się opracować algorytmy wychwytywania "prawd" z morza faktów. Obecnie działające programy badające ocean faktów internetowych, to takie automaty-szperacze, które wyławiają to, co interesuje zleceniodawców. Należy do nich ów program PRISM, który podobnie jak poprzednik - Carnivore (Mięsożerca), służy do kontrolowania poczty elektronicznej na serwerach dostawców internetu. W USA po ataku na World Trade Center zintensyfikowano przeszukiwanie sieci. Przyjęta przez Kongres w 2008 roku poprawka do ustawy o działalności wywiadowczej za granicą zapewniała niekaralność firmom telekomunikacyjnym. Także tym, które złamały obowiązujące wcześniej przepisy. Podobnie bezkarnie mogą posługiwać się amerykańskie służby Echelonem, czyli systemem inwigilacji elektronicznej prowadzonej za pośrednictwem satelitów. System ten ma zasięg globalny i jak podejrzewano - mógł być wykorzystywany, m. in. dla potrzeb wywiadu gospodarczego.

Przypadek Snowdena jest nagłośniony, gdyż analityk ten ujawnił niewygodną dla Ameryki totalną skalę inwigilacji, a także, np. inwigilację biurokratów, to znaczy dyplomatów, brukselskich. Trudno orzec na ile ta ostatnia była zamierzona, a na ile marginesem innych śledztw. W każdym razie świadczy o tym, że dla wywiadu USA nie ma "świętych krów" i monitoruje on to, gdzie upatruje interes Ameryki. Czyli praktycznie wszystko. Czy PRISM lub Echelon w rękach szaleńca lub psychopaty, a choćby zdeterminowanego biuralisty z CIA, może być zagrożeniem dla przeciętnego Polaka, Brazylijczyka, Chińczyka czy Anglika?

Otóż tak, gdy wejdzie on indywidualnie, lub zbiorowo, w konflikt z interesami USA. Hmm, brzmi to niezbyt jasno, bo nigdy nie wiadomo jak zdefiniuje te interesy kolejny lokator Białego Domu lub jakiś agent tajnych czy bardziej jawnych służb. Wówczas chlapnąwszy coś żartem na Facebooku można stać wrogiem największego mocarstwa świata. I to sygnalizuje nam "casus Snowdena", który jest być może zwykłym sprzedawczykiem, a może idealistą. W każdym razie przypadek Snowdena każe zastanowić się nad możliwym przekroczeniem Rubikonu prowadzącym do wszechogarniającej paranoi śledztw i inwigilacji. Wszystkich i wszędzie.



20.06. 2013

Rzeź niewiniątek

W Ewangelii Mateusza jest mowa o wymordowanie chłopców do lat dwóch z Betlejem i okolicy na polecenie Heroda Wielkiego. Król Izraela dowiedziawszy się o narodzinach w Betlejem pretendenta do korony chciał w ten sposób wyeliminować konkurencję. Flawiusz i pozostałe Ewangelie nie wypowiadają się na ten temat i dlatego większość badaczy skłonna jest podważyć historyczność tej masakry. Jednak w Aszkelonie archeologowie odkryli setki kości pomordowanych chłopców do lat dwóch datowanych na czasy Heroda, co nie wygląda na mord kultowy, ale raczej na inspirowany względami politycznymi.

Dzikie obsesje niektórych kultur starożytnych odżywają co rusz, i w średniowieczu, i w czasach nowożytnych. Trudno niekiedy zrozumieć jak bezwzględni potrafią być zarówno politycy, jak i urzędnicy - wykonawcy woli politycznej oraz sądowniczej. Tym bardziej, że obowiązuje prawo:
Bezwzględność urzędu rośnie proporcjonalnie do malejącego statusu społecznego obiektu działań.
Czyli, im niższy status społeczny człowieka, tym łatwiej go upokorzyć, zniszczyć finansowo i prestiżowo. Rzadko ludzie stają w obronie takich słabeuszy. Czasami w obronie pokrzywdzonej matki, zgwałconego dziecka, czy pobitego kloszarda, odezwą się media, by pokazać, że są z ludem... Biedacy przesyłają wyściubolone skądś złotówki, by ratować z biedy innych biedaków. Jednak, gdy na kogoś zaweźmie się Wysoki Urząd, to takich odważnych jest już znacznie mniej, albo i wcale.

Rzecz w tym, że władza, czy to starożytnych monarchów, czy współczesnych "oświeconych" demokracji, jest jednakowo ślepa na krzywdę słabych, biednych i niezbyt cwanych. Za to z dużą wprawą potrafi napuszczać na siebie maluczkich, by następnie występować w roli rozjemcy, czyli czynnika gwarantującego pokój społeczny. Nienawiść między grupami skłóconego społeczeństwa daje takiemu Gwarantowi wiele lat niezakłóconych rządów. Dlatego na krzywdzie milionów biedaków pasą się bankierzy i politycy, bo zawsze potrafią odwrócić uwagę od swoich pazernych łap. Za murami mieszkań, klitek, czy przytułków, codziennie dzieje się męczeństwo pokrzywdzonych przez sądy, urzędy i samych siebie. A na zewnątrz cicho i spokojnie. Byle nie wychodzić w nocy, bo można oberwać.

Ministrowie niech dalej zajmują się sobą albo grą w gałę, bankierzy i oszuści nabijają spokojnie kabzy, a reszta niech spada. Jedni na emigrację, drudzy do roboty. Jeśli będą grzeczni to może ją dostaną. Nie będzie jakiś robol albo magister podskakiwał z godzinami pracy. O tym przesądzi ich Pan, kiedy ma pokraka przyjść do pracy, a kiedy won z oczu. Sześciolatki marsz do szkoły, nie sięga do muszli, to niech kolega podsadzi. Przydepnęli malucha na boisku, och, sorry. Tak to bywa, niech się uczy za młodu, że życie jest niesprawiedliwe. Sprawiedliwi albo gryzą kwiatki od spodu, albo he, he, idą na czele Smoleńskiego Narodu. Niech sobie chodzą po Krakowskim, wychodzą najwyżej odciski. Znowu Bruksela nam coś zabrała? Spoko, najważniejsze w tej zabawie, żeby starczyło na skromne apanaże dla właścicieli Trzeciej Erpe...

A swoją drogą, czy ktoś dzisiaj się przyzna, że wywalczył ten drański ustrój?


07.06.2013

Repatriant

Lobbing b. prezydenta A. Kwaśniewskiego na rzecz rosyjskiego koncernu omal nie zakończył się połknięciem niezwykle istotnych dla suwerenności polskiego rolnictwa zakładów "Azoty". Fundamentalna dla polskiej racji stanu sprawa nie została jeszcze zresztą sfinalizowana, bo akcje "Azotów" nadal są skupowane i problem ich wrogiego przejęcia może być jedynie kwestią czasu. Jednakowóż, o ile polskie służby państwowe (ABW et consortes) blado przeciwstawiły się tej akcji, można rzec, iż za to nadrabiają na innych polach.

Przemysław Pruchniewicz dziś w Onecie opisuje przypadek Polaka z pochodzenia, Pawła Juszkiewicza z Białorusi, którego Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego wytypowała do deportacji. Pan Paweł dzięki ułatwieniom dla Polonii został przyjęty w 2003 roku na toruński Uniwersytet. Z czasem zdobył dwa magisteria i jeden licencjat (z pedagogiki, stosunków międzynarodowych i filologii rosyjskiej). Nie był to w tym przypadku marsz na ilość, gdyż w 2010 roku uznany został za najlepszego studenta woj. kujawsko-pomorskiego, a w rok później - za najlepszego studenta zagranicznego w kraju. W opinii rzecznika UMK dra Marcina Czyżniewskiego: "To świetny student, wszystkie kierunki ukończył z wynikiem bardzo dobrym. Nauczył się perfekcyjnie polskiego. Mówi bez cienia obcego akcentu, a przecież, gdy tutaj przyjechał nie znał dobrze języka. Zawsze bardzo angażował się w życie uczelni i działania społeczne. Aktywnie włączał się we wszystkie inicjatywy naukowe, studenckie i kulturalne".

Do chwili obecnej nie miał żadnych problemów z legalizacją pobytu w Polsce, tym bardziej, że nigdy nie robił nic nieprawomyślnego, a przeciwnie - rozpoczął pracę nad doktoratem. Kłopoty dla Juszkiewicza zaczęły się, gdy złożył podanie o polskie obywatelstwo. Po ustawowym namyśle Urzędu, ku własnej konsternacji oraz szoku przyjaciół i wykładowców z UMK, nie tylko dostał odmowę od wojewody wielkopolskiego (p. Paweł jest zameldowany u rodziny w Pile), ale także wszczęto wobec niego procedurę deportacyjną. Sam urząd wojewódzki nie bardzo wie o co chodzi, bo wykładnią decyzji jest opinia ABW, która to zacz jest ściśle tajna. A ponieważ jest opatrzona gryfem tajności, to można pisać na przysłowiowy Berdyczów, bo przecież żaden urzędnik ministerialny nie będzie dla jakiego małego Pawełka z Wasiliszek nadstawiał głowy.

Z relacji o rozmach, które prowadzili agenci z Pawłem Juszkiewiczem można wnioskować, że bulwersowały ich dwie "afery". Pierwsza dotyczyła spotkania dla studentów zagranicznych w 2009 roku i konfliktu z księdzem, jego organizatorem. Paweł powiedział księdzu, że nie jest po chrześcijańsku karać lokatora pokoju za to, że u niego spotkali się nieformalnie wieczorem uczestnicy forum. Zapewne była to studencka bibka, i należy tu zrozumieć księdza, ale z drugiej strony - warto uwzględnić wiek i obyczaj studencki. Jeśli młodego człowieka oburza cudza krzywda i stosowanie wobec kolegi koncepcji kozła ofiarnego, to świadczy o nim dobrze. I nie sądzę, by zagrażało to obronności naszego kraju. Co do reakcji księdza organizatora, to obawiam się, że nie dorósł wówczas do asertywnego dialogu, który wniósł do Kościoła dopiero od niedawna papież Franciszek.

Druga kwestia dotyczyła dwóch kontaktów Pawła z członkiem Formozy, to jest Morskiej Jednostki Działań Specjalnych, czyli marynarskiego Gromu. Według jego relacji przebiegły one dość banalnie: "Ten pan dostał mój numer telefonu od opiekuna Koła Naukowego Miłośników Ziem Kresowych, którego byłem przewodniczącym, bo szukał swojej rodziny na Białorusi. Jak tłumaczył, w czasie wojny przebywał tam jego dziadek, ale kontakt się urwał i wszelki ślad po nim zaginął. Chciałem mu pomóc, więc doszło do spotkania. Dopiero wtedy dowiedziałem się, gdzie pracuje, ale nasza rozmowa nie dotyczyła jego spraw zawodowych tylko rodzinnych. Potem złożyłem wniosek do archiwum narodowego w Grodnie, żeby poszukali jakichkolwiek informacji o dziadku tego pana, ale niczego konkretnego nie udało się ustalić. Przekazałem mu tę informację podczas drugiego spotkania i na tym nasze kontakty się skończyły. Nigdy wcześniej ani później nie miałem do czynienia z żadnymi służbami specjalnymi. Podpisałem nawet specjalne oświadczenie na ten temat".
Zapewne dziadek morskiego gromowca zaginął w trakcie sowieckich czystek wobec Polaków, a jak wiadomo nie prowadzono wtedy zbyt detalicznej buchalterii. Rządził towarzysz Nagan, jeden Polak więcej, jeden mniej.

Kontakt z polskim bezpieczniakiem z Formozy można od biedy uznać za zagrożenie z racji dekonspiracji wymienionego. Tyle, że wszystko wskazuje na to, iż to formozista sam się zdekonspirował (głupota, naiwność, nieprzestrzeganie przepisów?), a udział p. Pawła w tej sprawie był marginalny, mimowolny i wynikał, li tylko, z typowej dla kresów życzliwości człowieka. Można powiedzieć, że kowal zawinił, a ... Roma powiesili.

Jako Polak czuję się bardzo niekomfortowo, gdy w tak obrzydliwie wyniosły sposób traktuje się Polaków ze Wschodu, którzy jak niegdyś Piłsudski i Dmowski chcą powrócić do swojej ojczyzny.



24.05.2013

Czemu leci orzeł w g..na?

Zdarzało mi się pokpiwać z akcji poprawiania nastrojów społecznych pod nazwą "Orzeł może". Na stronie prywatnej napisałem na ten temat parę fraszek. Czuję w tej kwestii rozdwojenie jaźni. Z jednej strony postrzegam to jako nieustanną potrzebę, by zwalczać polskie kompleksy w które wpędzali nas zaborcy, a w szczególności Prusacy i Moskale. Najpierw nam wszystko rabowali, lepszą pracę, dobre wykształcenie, majątki, a nawet godność, a potem szydzili, że jesteśmy nikim, a bez nich sobie nie poradzimy jak ślepe i głupawe szczenięta.

Ze strony drugiej, w obecnym kryzysie, niezawinionym przez jego ofiary, czyli zwykłych ludzi, robotników, nauczycieli, małorolnych, czy wykształconych młodych bezrobotnych, owo hasło brzmi nie jak zachęta, ale szyderstwo. Co może zdolny uczeń w durnym systemie oświaty premiującym głupawe testy? Co może wybitny młody naukowiec, menedżer, czy prawnik, jeśli nie zaprzeda się politycznie, albo nie wejdzie do jakiejś korupcyjnej "spółdzielni" w firmie, samorządzie lub instytucji państwowej?

Co może człowiek z ulicy, który ma świadomość, że nie tylko kamienice coraz rzadziej należą do Polaków, ale na prywatyzacyjne przejęcia krezusów unijnych czekają już tylko resztki dobytku. Można jeszcze sprzedać z zyskiem (dla nielicznych) ubezpieczenia zdrowotne, przewozy towarowe, czy produkcję nawozów sztucznych. W tej ostatniej sprawie ostro lobbował u byłego premiera Bieleckiego były prezydent Kwaśniewski i jego drużyna. Usłyszeli podobno, że Azoty poszukują inwestora, więc znaleźli go tuż za miedzą. Tak zwany oligarcha i to żydowskiego pochodzenia, tak by bombardowani oskarżeniami o antysemityzm Polanie nie śmieli podskoczyć. Pewnie, by i nie pyszczyli za bardzo, bo poprawność polityczną w naszym słowiańskim kraju postawiono na sztorc nie tylko w telewizjach i prasie, ale nawet w sejmowych pyskówkach. Niestety biznes śmierdział bardziej, niż produkcja nawozów naturalnych, gdyż Rosja po przejęciu Azotów mogłaby zamknąć je niby Fiat produkcję punto. I byśmy się cieszyli z inwestora, jak i z większości zagranicznych magnatów, którzy wydrenowali rządowe subsydia i zwolnienia podatkowe do spodu, po czym zwinęli interes i pomknęli do następnych naiwniaków, by robić ich w balona. Jak to wkrótce się ma stać z kolebką gdańskiej Solidarności. Całe szczęście, że kolebka zdążyła nas obdarować klasą rządzącą! Co byśmy bez nich zrobili...

Tak się bezwolnie i inercyjnie toczy nasz unijny półświatek i swobodnie "dyszit czeławiek", a nasza radość nie ma po prostu granic! Jedyną granicą jest granica wytrzymałości. Nikt tak naprawdę nie wie, gdzie ona przebiega. I to jest jedyny cień przemykający od czasu do czasu przez wesolutkie lica naszych rządców...


07.05.2013

Prymas z Ruchu Palikota?

Do mediów dotarły zadziwiające wieści o pracach nad nową ustawą o harcerstwie. W projekcie zespołu parlamentarnego zdominowanego przez posłów Platformy Obywatelskiej mają się ponoć znaleźć uniwersalne wartości typowe bardziej dla ruchu masońskiego lub kościoła scjentystów, wypierając tradycyjne wartości chrześcijańskie, czyli dualistyczny tandem "Boga i Ojczyzny".

Wspomniany powyżej Parlamentarny Zespół Przyjaciół Harcerstwa, jak wieść niesie z "Naszego Dziennika", wprowadza rewolucyjną w Polsce definicję harcerstwa pojmowaną jako "działalność wychowawcza, otwarta dla wszystkich bez względu na pochodzenie, rasę czy wyznanie". Zgodnie z tym żadna organizacja harcerska, także, np. Stowarzyszenie Harcerstwa Katolickiego Zawisza, nie mogłoby legalnie nie zapisać młodzieży islamskiej lub starozakonnej, ani też odmówić przejęcia hufca, np. przez walczącego z Kościołem ateistę.

Temat harcerski jest dla mnie osobiście dość dziewiczy, bo w połowie podstawówki najpierw zostałem bez pytania o zgodę wcielony do tzw. "czerwonego harcerstwa", a potem wyrzucony z hukiem na pierwszej zbiórce za niewinne żarty z harcmistrzyni. O ile pamiętam, miała ona poczucie humoru typowe dla komsomolca. Potem z okazji jakiegoś pochodu wcielono mnie ponownie nakazując założyć czerwoną chustę. Gdy czekaliśmy w parach przed szkołą, przybiegł zziajany mój ojciec, zerwał mi z szyi tę chustę i wepchnął ją do ręki wychowawczyni. Nie powiedział nic, ale wściekła mina była na tyle wymowna, że zakończyła definitywnie moje przygody z ówczesnym harcerstwem. Do dziś zastanawia mnie mnie, jak się ojciec dowiedział o tym pochodzie, bo z tego co pamiętam - nie był on zapowiedziany...

W sytuacji jednak, gdy historycy z wykształcenia, niczym ongiś kleryk Josif Wissarionowicz, rozwiązują z marszu największe problemy ekonomiczne Polski i Europy, nie muszę zdawać sprawy ze swoich harcerskich doświadczeń i kompetencji. Tym bardziej, że pragnę tylko zastanowić się nad konsekwencjami projektowanej ustawy.

Otóż nowa ustawa o harcerstwie skończy ze zróżnicowaniem drużyn harcerskich i wewnętrznymi podziałami. Tak jak w latach 50-tych znowu będziemy mieli jedno harcerstwo. No, może nie tylko czerwone, ale jak najbardziej tęczowe. Sztuczek i sprawności harcerskich będą mogli uczyć zaproszeni członkowie parlamentarnego zespołu przejaciół harcerzy. O tym jak należy wyłaniać zwyciężców przetargów pouczy poseł Cezary Grabarczyk. O wierności ideałom lewicy z fotela jaguara opowie Ryszard Kalisz, a o potrzebie trzeźwości za kierownicą napomni posłanka Iwona Śledzińska-Katarasińska.
W innych kwestiach bardziej interesujących młodych też nie trzeba będzie daleko szukać. Posłanka Grodzka naświetli tajniki pożycia seksualnego z dwóch perspektyw, a poseł Armand Ryfiński uświadomi młodocianym katolom z Harcerstwa Rzeczypospolitej i Zawiszy jakimiż to byli dotąd bałwochwalcami.

Myślę, że Platforma mogłaby pójść za ciosem i zdruzgotać monogeniczność nie tylko w harcerstwie, ale także w innych organizacjach społecznych. Tak więc dlaczego nie połączyć związków Armii Krajowej z bohaterskimi talibami z Afganistanu? W końcu, także prowadzą wojnę partyzancką i to z jakimi sukcesami! Do związków Kujawiaków, Ślązaków, Kaszubów czy Kurpiów, w myśl niedyskryminowania ras, mogliby się zapisywać sympatyczni skądinąd Pigmeje, Aborygeni i etiopscy Żydzi, zwani Felaszami, tak nieprzyjaźnie witani w Izraelu. Oburzające, w myśl powiewu idei antydyskryminacyjnych wśród posłów PO jest to, że organizacje Kościoła Katolickiego dyskredytują inne wyznania w swoich szeregach. Dlaczego wspomniany Armand nie może zostać na przykład Prymasem Polski? Przecież to jawne zaprzeczenie otwarcia tej organizacji ze względu na wyznanie?!

Tak więc reasumując, wszelkie polskie organizacje stałyby się na mocy prawa wielonarodowe i multireligijne, co zepchnęłoby do podziemia potrzebę jednoczenia się, np. młodych katolików. Od kilkudziesięciu lat jestem praktykującym i zatwardziałym agnostykiem, ale bardzo mi się nie podoba ten trend. Uważam, że jeśli ludzie łączą się w jakieś grupy edukacyjne, wychowawcze, czy ideowe, to mają prawo do zachowania odmienności i suwerenności. I żadne pseudoliberalne wszawe państwo nie powinno się im do tego wtryniać!



17.04.2013

Orzeł (orze jak) może

Z niejaką nieśmiałością wsłuchałem się w radosny ton radiowej "trójki", iż odtąd będzie promowany nietypowy dla Polaków optymizm. Czym prędzej jako typowy Polak wyłączyłem owe wiosenne kwilenie, bo znacznie zaburzało mi percepcję rzeczywistości. Wyłączenie programu komputerowego, to maleńki pikuś, bo radyjko brzmiące z głośników kompa redukuje się jednym klikiem, gorzej, że wygląda to na rządową akcję propagandową, by poprawić nastroje rodaków. I będzie rozbrzmiewać zewsząd jak za czasów Bieruta i Gomułki z ulicznych kołchożników.

Moja typowość narodowa ma swoje ograniczenia, bo odcisnęło na niej piętno filozoficzno-kosmologiczno-cybernetyczne wykształcenie. Przybliża mnie zaś do niej, wyssany z mlekiem matki i twardej ręki ojca, sceptycyzm wobec rządzących w naszym kraju elit. Tak więc jestem targany wewnętrznie między Scyllą uniwersalizmu człowieczeństwa, kosmopolityzmu i liberalnej oceny wydarzeń, a Charybdą niewiary w najlepsze na świecie ustroje, najlepsze rządy i najlepszych przyjaciół naszego narodu.

Posiadam zatem rozdwojenie osobowości społecznej, co nie przyprawia mnie o jakieś lęki, bo w pełni akceptuję obie jej strony. Jedna strona pragnie żyć w zjednoczonej Europie, ba nawet w zjednoczonym Świecie, drugiej nie podoba się panoszenie się różnych mniejszości, tak jakby były większością. Owe mniejszości, seksualne, czy etniczne, mogłyby po prostu zachowywać się w Polsce bardziej dyskretnie, a nie włazić mi do mieszkania przez wszystkie dostępne media w swoich zabłoconych buciorach i kazać mi po sobie sprzątać. I tak muszę sprzątać po córkach, bo zapewne zbyt liberalnie je wychowałem.

Podobnie wyglądają sprawy w ekonomicznej i międzynarodowej polityce Trzeciej RP. Może nieco skrajną oceną większości polskich netowiczów jest teza. iż po 90. roku tworzona była przez agentów wpływu Niemiec i Rosji. Faktem jest jednak bezrozumna wyprzedaż majątku narodowego pod przykrywką ideologicznej doktryny, iż kapitał nie ma narodowości, ani ojczyzny. Otóż, po latach euforycznej wegetacji na kroplówce Unii, która zainwestowała w polskie autostrady realizując szczytne jak się okazało idee Otto von Bismarcka i Adolfa Hitlera, wyszło na to, że kapitał ma jak najbardziej narodowość i ojczyznę. Ba, okazało się, że ma nawet państwo, które twardo nakazuje, włoskim, niemieckim, lub rosyjskim koncernom, konkretne działania ekonomiczne. W dodatku koncerny owe i banki, mimo swojej finansowej potęgi, podkurczają strachliwie ogon i robią dokładnie to, co polecają im rodzime rządy, albo oligarchowie.

I dlatego trudno zaprząc będzie zapewne ogół Polaków w rydwan powszechnej radości i szaleńczego optymizmu, gdy z powodu recesji inspirowanej poniekąd z "bliskiej i dalszej zagranicy" bez pracy pozostają miliony, a reszcie kroi się bez litości i tak żałosne dochody. Rząd manipulując co rusz, np. fotoradarami, podatkami i cięciami fiskalnymi, kpi sobie nawet z własnego elektoratu, czyli proliberalnych lemingów, a pozostałym przyszywa łatkę postsmoleńskich oszołomów. W końcu jakie znaczenie mają jedni i drudzy, jeśli wybory wygrywa się dzięki public relations? A te sprawy są obcykane przez elitę III RP, która ma je w małym paluszku od ładnych paru lat.



05.04.2013

Antysemityzm, jak Lenin wiecznie żywy

Na naszej nadwiślańskiej zielonej wyspie (niektórzy twierdzą, że zielonej od zgnilizny) co rusz wybucha problem antysemityzmu. Bezprzecznie najgłębszą wiedzę na ten temat, bo wynikającą z wielowiekowej praktyki, mają nasi UE-sojusznicy zza Odry. Dlatego ich głosu warto słuchać, tak jak w ostatnim przypadku filmu o ich matkach i ojcach, gdyż doświadczenia w tej materii nikt nie może kwestionować. Jeśli twierdzą, że partyzantka Armii Krajowej była antysemicka do szpiku kości, to przyjmujemy tę tezę z wdzięcznością. Wiadomo przecież, że u Goebelsa wystarczył łut prawdy, by po domieszaniu 99,(9) fałszu można było stworzyć film lub inne dzieło, w które uwierzą nie tylko całe Niemcy, ale nawet ów piąty student żydowskiej proweniencji balangujący w1941 roku w Berlinie. Jedyny w okolicy zapewne, którego balangowicze nie zdążyli dorżnąć. Wątek ów jednak owo historiozoficzne dzieło kinematograficzne niestety dyskretnie przemilcza...

Nie trzeba było długo czekać, by powszechny rozgłos uzyskało kolejne dzieło z serii antysemickich newsów. Tym razem stworzyła je uczona z Instytutu Slawistyki PAN dr Elżbieta Janicka. Swą teorię ufundowała na oenerowskim antysemityźmie przenikającym dusze harcerzy walczących z niemieckim okupantem. Teza opiera się na podświadomych założeniach autorki:
1. Hitlerowska agresja nie zmieniła wzajemnego stosunku między podbitymi nacjami, czyli Polakami i Żydami.
2. Brak militarnej pomocy ze strony Armii Krajowej dla upadającego powstania w Getcie Warszawskim wyniknął z niechęci Polaków do Żydów.

Tymczasem wszystkie znane źrodła z zakresu psychologii społecznej mocno podkreślają istotne znaczenie sytuacji zewnętrznej dla interakcji w grupie. Pani dr slawistyki ignoruje zatem uznane paradygmaty światowej nauki. Można to robić, ale wtedy trzeba być Einsteinem lub Heideggerem.
W drugiej kwestii, czyli powstania w Getcie, to nie było ono akcją zbrojną inspirowaną i kierowaną przez Armię Krajową, lecz inicjatywą garstki Żydów, którzy woleli zginąć, niż dać się Niemcom zabić. Gdyby na mocy impulsu, praktycznie bezbronne w 1941 r. oddziały Armii Krajowej zdekonspirowałyby się i rzuciły z gołymi rękami na uzbrojonego po zęby okupanta, to współcześni filmowcy niemieccy mieliby dopiero używanie! Ha, ha, ha!!!

Innym osiągnięciem myślowym dr Janickiej w wyniku lektury "Kamieni na szaniec" było to, że Janek Bytnar "Rudy" i Tadeusz Zawadzki "Zośka" - polscy bohaterowie walki wyzwoleńczej podczas II wojny światowej, byli według niej gejami. Jawnym dowodem ich gejostwa miało być to, że Rudy konający po torturach w gestapo, straszliwie cierpiący, wspominał jakieś wakacyjne migawki i prosił, by "Zośka" go uściskał. Widać, że Pani doktor nigdy nie była na meczu piłkarskim, gdzie hiperheteroseksualni faceci rzucają się na siebie, by się uściskać w euforii. Nigdy też pewnie nie widziała, jak mężczyźni pocieszają innych mężczyzn w chwili żałości, rozpaczy, czy pożegnania. Choć pewnie miałaby i tak wiadomą refleksję. Cóż, niektórzy tak mają. Jeśli pogłaszczesz kota, to jesteś dla nich zoofilem, a gdy małego kotka, to pedozoofilem!

I tak to doszliśmy do analogii zjawiska określanego jako "idiotyzm salonowy", co oznacza charakterystyczną dla salonów paplaninę z użyciem słów, których sensu salonowcy nie pojmują. W odniesieniu do powyższych przykładów można utworzyć pojęcie "idiotyzm naukowy". Polega on nie tylko na nierozumieniu używanych terminów, ale także na swoistym dla niektórych nauk wyobcowaniu. Gdy brak zrozumienia ludzi i świata, wówczas "idiota" lub "idiotka naukowa" porywa się na karkołomne interpretacje, choćby inne nauki społeczne twierdziły coś odwrotnego. Ale cóż, w niektórych salonach naukowych można wypowiadać największe brednie, co więcej - mogą liczyć na sfinansowanie publikacji i pozytywną recenzję. Byle zgadzało się z aprioryczną tezą o genetycznie uwarunkowanym polskim antysemityźmie.


23.03.2013

Predestynacja, czyli kto się do czego (nie) nadaje

W czasach starożytnych cywilizacji Grecji i Rzymu wierzono w przeznaczenie (ananke, fatum), które bóstwo ustala dla pośmiertnych losów człowieka. Również św. Augustyn w swej teologicznej doktrynie, którą przejął potem kalwinizm, uznał, że człowiek z ręki Boga otrzymuje łaskę, lub też nie. Ci, którzy łaski dostąpili, zostaną nagrodzeni i pójdą do nieba, reszta zostanie ukarana. Wynika to z biblijnej tezy ustalenia przez Boga tego co ma zaistnieć, a więc np. pojawienie się mesjasza, apostołów itp. Doktryna ta kłóci się w znacznej mierze z tezą o wolnej woli człowieka i trzeba wykonać wolty myślowe godne faryzeuszy lub eleatów, by obie pogodzić. Najprościej jest stwierdzić, że Bóg wyznacza ścieżki, a człowiek wybiera, którą pójdzie.

Uznanie przez nas, albo odrzucenie teorii predestynacji, nie zmienia faktu, że ludzie dokonują zazwyczaj absurdalnych wyborów w życiu społecznym. Przywódcę zbuntowanych związków zawodowych Solidarność po upadku PRL-u wdzięczny naród wybrał prezydentem. Mimo, że nie miał on najmniejszych kwalifikacji do tej odpowiedzialnej roli i do dzisiaj musi się tłumaczyć, gdzie podział zawłaszczone dokumenty SB o swojej podwójnej roli w początkach działalności podziemnej. Z kolei premier Donald w czasie swej pierwszej kadencji nie zrealizował bodaj żadnej ważniejszej deklaracji dotyczącej, np. okręgów jednomandatowych, czy obniżania podatków, a mimo to został namaszczony przez naród do podjęcia kolejnej misji. Poza predyspozycjami do partyjnych gier politycznych i uwodzenia mas premier Donald nie wykazał się niczym szczególnym. Jak widać, by zostać przywódcą Polski nie trzeba być geniuszem, ani wybitnym wizjonerem. Nie trzeba się otaczać także wybitnymi specjalistami, bo mogliby nas wygryźć z intratnej posady ministra, premiera, bądź prezydenta. A, że cierpią na tym decyzje dotyczące Polaków, pal licho! Ważne, że nikt boskich nominatów z tych posad nie ruszy. Ani opozycja skupiona na personaliach i dupereliach, ani Platforma Oburzonych, bo Prezydent Bronisław nie naruszy powagi swojego urzędu dla ich mrzonek, ani sam naród, który jest tak skołowany i zastraszony terrorem ekonomicznym, że boi się cokolwiek pisnąć.

Nic więc dziwnego, że dostajemy na ten przykład w tak zwaną kość od Ukraińców, którzy w piłkarskiej branży plasują się na podobnym poziomie. Nie mówię o rankingu FIFA, bo w niewielkim stopniu oddaje on aktualną siłę reprezentacji narodowych. Po prostu nowy trener Mychajło Fomienko, który przejął rozbitą kadrę po odejściu Błochina, w krótkim czasie zespolił ją i tchnął w nią nowego ducha. Ukraiński selekcjoner wybrał najlepszych graczy, a nie predestynowanych, tak jak uczynił potulny wobec PZPN i mediów Fornalik. Trener Fornalik wybrał ławkowego emeryta Wasilewskiego, filigranowych Rybusa, Majewskiego i Koseckiego (talent po tatusiu z PZPN), których rośli Ukraińcy zmiatali równo z trawą, czy błąkających się nostalicznie po murawie Łukasika i Krychowiaka. Brak celnych podań, nieumiejętność prawidłowego odbioru piłki (poza trójcą z BVB), nieumiejętność kreowania ataków, czy konsolidacji w obronie, to grzechy główne naszych PREDESTYNOWANYCH. A przede wszystkim Fomienko miał wolną wolę i wybrał odpowiednią taktykę, agresja na granicy faulu, spryt i wykorzystanie walorów graczy. Gra kombinacyjna na silnej motywacji od pierwszej do ostatniej minuty wystarczyła na sennych i zagubionych koncepcyjnie rycerzy Fornalika. Czy też po raz kolejny osamotnionego Lewandowskiego, czy Boruca, którego nasi obrońcy jak gdyby testowali. Jest taki dobry, czy Angole przesadzają w chwalbach?

Mówiąc krótko, o ile za (mądrzejszą) granicą, do ról społecznych dobiera się wykonawców posiadających odpowiednie predyspozycje (z reguły - talent i silną motywację), to w naszym nawiślańskim kraju powołaniami rządzi doktryna predestynacji zmodyfikowana na swojski sposób. Wybieramy selekcjonera, który jest spolegliwy dla działaczy i zrobi co mu każą, wybieramy premiera, bo nie lubimy jego rywali, wybieramy reprezentację, bo kiedyś każdy z nich zaistniał w dobrym klubie. Zupełnie nie interesuje nas, czy nasi wybrańcy stworzą machinę społeczną, która dla nas dobrze i skutecznie zagra! I tu tkwi fundamentalny bład polskich kombinacji. Najlepszy człowiek w złodziejskim towarzystwie partyjnym nic nie zdziała. Podobnie, świetny strzelec Roberto L. w naszej reprezentacji tylko się męczy, bo nie ma w niej takiej maszyny jak w Borusii, gdzie pędzą, celnie podają, atakują zespołowo kilkoma graczami i bronią się niemal całą drużyną. I to byłoby na tyle, więc ... wracam do remontu mieszkania. Jest to znacznie mniej frustrujące niż diagnozowanie "naszości".

7.03.2013

Mission impossible

Z różnych motywów ludzie podejmują zadania, których nie da się wykonać. Jedni, jak Chrystus, pragną zbawienia dla całej ludzkości. Inni, jak Marks, Chavez, czy Piłsudski, marzą o wyzwoleniu spod tyranii klas lub narodów. Czasami, jak w przypadku Piłsudskiego, wyzwolenie, dzięki równoczesnej klęsce dominatorów w I wojnie światowej, staje się faktem. Z reguły jednak jednostka podnosząca rękę na system tyranii ponosi porażkę, ginie na Golgocie, opluta przez zawodowych oszczerców lub zmanipulowany lud w którego obronie występuje. Zapewne każdy z nas doświadczył udziału lub nawet podjęcia inicjatywy "misji niemożliwej". Na różnym poziomie swoich społecznych kompetencji. I przeżywał gorycz porażki. Czy nie wiedzieliśmy z góry, że nasza misja jest niewykonalna? Pewnie tak, ale silniejsze były motywy płynące z emocji lub mrzonek.

Prof. Piotr Gliński, socjolog parający się m.in. działką ekologiczną, podjął się dla PiS takiej mission impossible w ramach konstruktywnego wotum nieufności wobec rządu. Gdyby jakimś cudem wniosek przeszedł, wówczas mogłoby nastąpić "aksamitne" przejęcie władzy przez siły, które obalą ancien regime, a prof. Gliński stanąłby na czele frondy. Nieprzypadkowo poprzedziłem rozważania nutką pesymizmu, bo szanse na taki efekt, mimo walącej się gospodarki, i generalnie upadłości prawie całego państwa, są nikłe. Zbyt silne są grupy przyssane do władzy, o zbyt duże pieniądze tu idzie, by premierem mógł zostać profesor socjologii, choćby sensowny i niezbyt oszołomiony poczuciem "myśli nadwartościowych".

Jaki sens miała ta misja? Zarówno ze strony PiS, jak i środowisk naukowych, które reprezentuje prof. Gliński, odbieram to jako swoisty "protest song", pieśń o Polsce wolnej od korupcji, oszustwa i totalnej pogardy dla zwykłego człowieka. Pod rządami quasiliberałów i wielkohektarowego biznesu Polska przeobraziła się w kraj wrogi wobec człowieka z ulicy. Państwo zmusza ludzi, by ciężko pracowali niemal do śmierci, a w zamian oferuje głodowe pensje, masową inwigilację i manipulację, opiekę zdrowotną tylko dla bogaczy... Europa w kleszczach Unii Europejskiej coraz bardziej przypomina najbardziej żarłoczne i nieludzkie formacje XIX-wiecznego kapitalizmu, gdy kapitał był wszystkim, a człowiek niczym.

Sam kilkakrotnie w życiu podejmowałem "mission impossible" i zawsze z sympatią odnoszę się do ludzi, którzy biorą się za taką robotę. Choćby, jak prof. Gliński, byli z całkiem innej bajki politycznej lub światopoglądowej. Chodzi mi o to, że ktoś podejmuje się zadań niewykonalnych, mając na uwadze ów cień szansy, która przydarzyła się onegdaj Piłsudskiemu, Mojżeszowi, Ghandiemu i kilku innym "oszołomom", jak ich określały współczesne im lemingi.


22.02.2013

Fiskalna Ziemia Obiecana

Ziemią Obiecaną stają się zazwyczaj nowe terytoria, jak np. Ameryka dla zabiedzonych Europejczyków z przełomu XiX i XX wieku, czy Królestwo Polskie od XII wieku nadzwyczaj tolerancyjne dla Żydów nękanych w zachodniej Europie przez pogromy i trybuty finansowe.

Dla krajów znajdująch się z racji paktu Stalin-Roosevelt-Churchill (Teheran, 1943 r.) po klęsce Trzeciej Rzeszy w sowieckiej strefie okupacyjnej, aż do upadku radzieckiego imperium w 1989 roku, taką Ziemią Obiecaną była Europa. Rzecz jasna większość nacji, które wówczas wyrwały się spod moskiewskiego buta, było narodami na wskroś europejskimi. Jednak długoletni proces tępienia samodzielnego myślenia politycznego, a zwłaszcza przykładowe procesy patriotów kończące się nierzadko wyrokami śmierci, zrobiły swoje.

W krajach okupowanych przez ZSRR lawinowo rozmnażał się typ obywatela praktycznie nieznany przed tą okupacją. Jego znakiem rozpoznawczym był oportunizm polityczny, który z czasem przeniósł się również na inne sfery życia społecznego. Polacy, Czesi, Niemcy z NRD oraz Węgrzy, masowo uczestniczyli więc w spędach o politycznym charakterze (marsze 1-majowe, czy uroczyste akademie ku czci), na których dominował onanizm werbalny i bicie czołem przed bożkami komunizmu.

Onania polityczna to nie tylko obywatelski status quo PRL-u. Niestety, zaszczepione wówczas obyczaje poddaństwa, milczenia wobec zła i bylejakości życia publicznego, rozkwitły na dobre w Trzeciej RP. Kłamstwo, chamstwo i oszustwo jako mechanizmy normalności nie ominęły nawet zacnych uczelni, o czym pisałem już w eseju o sędzim Tuleyi. Oportunizm zdominował na tyle środowiska akademickie, prawnicze, czy artystyczne, że w Polsce przestał praktycznie istnieć typ inteligenta dominujący jeszcze w XX-leciu międzywojennym. Mający własne zdanie, a nie powielający "poprawne" opinie z Onetu, TVN-u, czy Wyborczej. Taki, który potrafi walczyć o prawdę i wartości, a nie jak typowy leming tuptający za menedżerem, przytakujący nawet wtedy, gdy ów bredzi jak poparzony.

I oto premier Donald ustawiony przez PR-ców na model dobrotliwy, skromny i jakby nieśmiały, tym właśnie nieco zasromanym głosikiem zaoferował Polakom pełniejszą integrację z Unią. No nie, nie żebyśmy zarabiali tyle co Oni, jak się mówi "panną byłam, dziecko miałam, ale co to, to nie!". Polacy mają nieść swój garb biedy, bezrobocia i wykluczenia pod prawie każdym względem, zaś nasze strategie ekonomiczne będą kreowane w Brukseli, czyli - w Berlinie.

Nie wiemy, tak naprawdę, jaki jest zakres odstąpienia od suwerenności Polski, ale sądząc po wzmiankach medialnych dość znaczny. Niepokojące jest zwłaszcza to, że nawet głosujący nad przyjęciem paktu fiskalnego senatorowie otrzymali utajnioną dotąd dokumentację niemal w ostatniej chwili. Żadnej poprzedzającej dyskusji publicznej, widać, że bój o ACTA nauczył rządzących właściwej socjotechniki. Najpierw potrzymano wschodnich Europejczyków do stycznia za płotem grożąc szlabanem na dotacje rozwojowe, potem na fali entuzjazmu, że jednak każdy dostanie swoją kość do obgryzania, wrzucono na chybcika do parlamentów smycz dla poszczególnych rządów. Zabieg był skuteczny, bo wyłamali się tylko Brytyjczycy i Czesi. Chyba czescy politycy nie widzą zwieńczenia swoich karier w Brukseli?

Zgoda, przystąpiliśmy do Unii z zamiarem integracji. Jednak jest dużą różnicą, czy integracja będzie polegała dyktacie, czyli kolonizacji Polski przez zewnętrzny kapitał, czy na stymulacji rodzimej przedsiębiorczości. Oportunizm, a w tym przypadku samodzielne nakładanie sobie obroży fiskalnej, jest w dodatku o tyle paradoksalne, że właśnie względna swoboda polityki monetarnej umożliwiła nam złagodzenie skutków kryzysu. A teraz o strategiach dobrych dla Polski decydować będzie Angela Merkel, bądź jej następcy. Dlatego obawiam się, że złotówka podzieli los naszych stoczni i stracimy ostatni instrument w miarę niezależnej polityki ekonomicznej.

W dodatku nie wiadomo, co zapisano w owym pakcie fiskalnym drobnym drukiem. A to jak wiadomo - w umowach jest najważniejsze.


4.02.2013

Koń na prezydenta

Ze względu na bezkompromisową, charakterystyczną, poniekąd transeksualną urodę, kandydatka Ruchu Palikota na wicemarszałka Sejmu Anna Grodzka była już porównywana do boksera i konia. W obronie posłanki zarzuca się atakującym ją nietolerancję wobec odmienności transseksualnej.

W kwestii podobieństwa do boksera, to - moim zdaniem - zależy do którego, jeśli do braci Kliczków, to jest to porównanie zaszczytne, bo nie dość, że biją mocno swoich rywali, to jeszcze błyszczą inteligencją, poziomem kultury osobistej i tytułami naukowymi. Jeśli zaś do Tomasza Adamka (ostatnio bez formy plus wypadek alkoholowy), Mariusza Wacha (zbity przez Kliczkę na pulpet i podejrzewany o "koks"), czy Artura Szpilki, który resocjalizuje się poprzez boks po dłuższej odsiadce w więzieniu, to już można mieć drobne wątpliwości. Nawet jeśli odporność na bicie, "koksowanie się", czy resocjalizację, uznamy za niewłaściwe dla kandydata do godności państwowych, jednak z całą pewnością nie jest to ani sprzeczne z konstytucją, ani też jakimikolwiek ustawami. Porównanie to nie deprecjonuje Anny Grodzkiej w kwestii piastowania stanowisk państwowych.

Porównanie urody przyszłej wicemarszałkini do końskiej także nie wydaje się zbyt dyskryminujące. Koń ma w polskiej tradycji świetną opinię. "Haruje jak koń", nosi ułanów, konik na biegunach, to piękne polskie skojarzenia z pracowitością, dzielnością i zabawą. Jeśli nawet "końska" uroda stanowi w przypadku kobiet i transwestytek pewien mankament, to zawsze można to przykryć dobrym charakterem. Pośród mnogości argumentów użytych w polemice brakuje już tylko podkreślenia, że cezar Kaligula obwołał konsulem właśnie swojego konia. Wprawdzie za czasów cesarzy znaczenie konsulów było nikłe i sprowadzało się do piastowania funkcji honorowej, to jednak można znależć tu analogię z funkcją wicemarszałka obecnego Sejmu, której raczej nie piastują tuzy polityczne.

Skupiając się na drugorzędnych cechach płciowych kandydatki na wicemarszałka Sejmu zarówno jej mentorzy (Palikot i spółka), jak i antagoniści, odwracają uwagę od istoty problemu. Po pierwsze, okazuje się, że wystarczy być transwestytą, by aspirować do funkcji państwowych, gdy kandydat nie prezentuje właściwie żadnych walorów politycznych. Po drugie, poprzednia wicemarszałkini z ramienia Ruchu Palikota Wanda Nowicka wydawała się zapewne nazbyt samodzielna dzięki swoim feministycznym powiązaniom i nie ulegała zbyt entuzjastycznie ręcznemu sterowaniu. I tu jest pies pogrzebany, a prof. Krystynie Pawłowicz (PiS) radziłbym wziąć dłuższy oddech, gdy ponoszą ją emocje.
Azali nie wszystko co oburzające zasługuje na reakcję polityka, gdyż większość oburzających sygnałów, to najzwyklejsze w świecie prowokacje wymyślone przez PR-owców konkurencji politycznej.



20.01.2013


Sędzia Tuleya a prawda i metody

Wypowiedzi sędziego Tuley'i na marginesie sentencji wyroku w procesie chirurga G. rozpętały w polskich mediach ostrą debatę, i można rzec, wywołały demony uśpione w aktach, fotokopiach i ludzkiej pamięci. Meritum tych wypowiedzi dotyczyło porównania działań prokuratury (wówczas pod kierownictwem Zbigniewa Ziobry) i CBA (wówczas pod wodzą Mariusza Kamińskiego) z metodami najgorszych lat stalinizmu.

W trakcie owej debaty nie(d)oceniony były dziennikarz śledczy "Rzeczpospolitej" Cezary Gmyz zlustrował rodzinę sędziego Tuley'i, a następnie podał w Gazecie Polskiej Codziennie, iż jego matka była najpierw czynnym pracownikiem SB, a potem tajnym współpracownikiem. Na to odezwałi się oburzeni posłowie Stanisław Żelichowski (PSL), Andrzej Halicki (PO), Jacek Rozenek (RP), Jerzy Wenderlich (SLD) i doradca Prezydenta RP prof. Tomasz Nałęcz, protestując niemal chóralnie przeciwko mieszaniu rodziny do debaty politycznej. Do określenia owej medialnej lustracji używano określeń "chamstwo", "świństwo", zaś grzebanie w życiorysie przodka S. Żelichowski określił jako typowo stalinowską metodę.

Rejwach wokół ujawniania ciemnych stron przodków sędziego Tuley'i przypomniał mi pewną sprawę z początków lat dziewięćdziesiątych, a więc u zarania Trzeciej RP. W Uniwersytecie Mikołaja Kopernika grupa reformatorów szykowała wtedy rozwiązanie Instytutu Nauk Społecznych jako siedliska teoretyków minionego systemu. W grupie reformatorów prym wiedli prorektor G. oraz docent W., zaś wspomagali ich doc. P. i doktorzy B. oraz Ż. Członkowie grupy reformatorskiej, choć sami niespecjalnie wybijali się pod względem naukowym, to rozwiązanie Instytutu organizowali właśnie, jak przystało na uczelni, pod hasłami podnoszenia poziomu naukowego.

Jeden z pracowników "starego" instytutu dr W. niestety słabo pasował do tego kryterium, bo przez poprzednich kilka lat był kierownikiem badań centralnie sterowanych, co wśród adiunktów stanowiło dużą rzadkość. Oprócz niego tego typu badaniami w całym UMK, wśród prawie tysiąca naukowców, kierował jeszcze tylko jeden doktor na Wydziale Fizyki. Reformatorzy znaleźli jednak dobre uzasadnienie dla opinii publicznej. W lokalnej, toruńskiej edycji "Gazety Wyborczej" ukazał się artykuł, który wstrząsnął kadrą naukową Uniwersytetu. Tekst pod tytułem "Życie i śmierć Instytutu" uzasadniał rozwiązanie instytutu poprzez ukazanie zła moralnego uosobionego przez dra W. Wśród kilkunastu zarzutów, zaakcentowano szczególnie, iż ojciec dra W. pełnił wysoką funkcję kierowniczą w Partii, a on sam - był "pogromcą Solidarności" W owym czasie zarzuty tej rangi oznaczały dla delikwenta śmierć cywilną. Przeniesienie do innej jednostki Uczelni nie wchodziło już w rachubę.

Dr W. próbował zamieścić sprostowanie, że jego ojciec nie tylko nie był aparatczykiem, ani członkiem Partii, ale w latach stalinowskich został wyrzucony z posady kierowcy za niewłaściwy stosunek do PZPR. Nową robotę jako kierowca znalazł dopiero po kilku miesiącach, kilkadziesiąt kilometrów od miejsca zamieszkania. Przez tych kika miesięcy rodzina nie miała pieniędzy ani na jedzenie, ani na leki. Wiem coś na ten temat, bo dotyczyło to mojego ojca i mojej rodziny. Zaś "pogrom Solidarności" polegał zapewne na zgodnej współpracy z delegowaną przez "Solidarność" Panią Doktor, gdy bez najmniejszej kontrowersji wspólnie kierowaliśmy przez dwa lata Komisją Socjalną UMK. Inne pomówienia były równie bezsensowne.

Autorem artykułu w Gazecie Wyborczej" był redaktor G., prywatnie syn prorektora G. Oświadczył on, że został zaproszony do Instytutu Nauk Społecznych, gdzie w sekretariacie uzyskał wszystkie informacje zamieszczone w tekście od doktorów B. i Ż. Do redaktora G. nie żywię urazy, bo mnie później przeprosił, podobnie jak docent P. Na rozprawie wytoczonej redaktorowi "GW" dr B. i dr Ż. wyparli się wszystkiego, a wobec oczywistych pomówień zawartych w tekście redaktor dostał mały wyrok "w zawiasach". Dr B. i dr Ż. po kilkunastu latach zostali profesorami w UMK i nie ponieśli żadnej konsekwencji z racji tej sprawy.

Jakie ogólne wnioski można wyciągnąć z tej historii.
Po pierwsze, "stalinowskie metody" stosowała z powodzeniem elita Trzeciej RP zupełnie nie związana z ideą IV RP.

Po drugie, istota obrony przed pomówieniem medialnym polega na równym dostępie do mediów pomawiającego i pomówionego. Jak dotąd jest to dostęp drastycznie asymetryczny, pomówiony jest z góry na pozycji przegranej. Traci nieraz wszystko, a od sądu uzyskuje sprostowanie zamieszczone na przedostatniej stronie w prawym dolnym rogu po paru miesiącach lub latach.

Po trzecie, trudno mieć pretensje o ujawnianie rodzinnych koneksji osób publicznych, gdyż dla dobra ogólnego powinniśmy wiedzieć co mogło mieć wpływ na decyzje tych ludzi, a więc polityków, sędziów, prokuratorów, administratorów, czy szefów firm. Warunkiem tego jest poprawne zdefiniowanie osoby publicznej i podawanie dokładnie zweryfikowanych informacji.

Po czwarte, "Chamstwo" i Świństwo" współcześnie mają się dobrze, a na pewno dużo lepiej niż ludzie, którzy padli ich ofiarą.



15.01.2013

Pieszczoch establishmentu


Odkąd sięga moja pamięć na temat działalności Aleksandra Kwaśniewskiego, jego cechą konstytutywną była bezkonfliktowość. W PRL-u był naczelnym studenckiego tygodnika ITD, które nie przesadzało z indoktrynacją polityczną, albo robiło to na tyle subtelnie, że nie zbierało się na wymioty. Potem w końcówce PRL został ministrem do spraw młodzieży, jedną ze wschodzących gwiazd "okrągłego stołu", a także kierował PKOl-em. Sprawował więc funkcje z natury "nieodpowiedzialne". Ponoć dzięki jego inspiracji mogliśmy podziwiać legendarną już interpretację hymnu narodowego w wykonaniu Edyty Górniak. Przy niej blednie logo PZPN mające wyprzeć nacjonalistycznego orzełka.

I mimo licznych potknięć cieszył się wśród towarzyszy z wierchuszki upadającej Rzeczypospolitej Ludowej opinią swojaka, choć niektórzy krytykanci przypisywali mu ojca z kręgów UB, ale zarówno Kwaśniewski, jak i jego mentor gen. Jaruzelski, traktowali to jako pomówienie. Istotniejszy był fakt, iż potrafił stworzyć wraz z lewicującymi KOR-owcami i red. Mazowieckim kompromis, który legł u podłoża formuły Trzeciej Rzeczypospolitej. Kompromis ów polegał na nieosądzaniu karnym przestępstw z motywów politycznych popełnionych w Polsce zwanej Ludową, a także na udziale we współrządzeniu ugrupowań ancien regime po ich konwersji z PZPR do nowych form. To pierwsze polegało praktycznie na sparaliżowaniu lustracji współpracowników policji politycznej, czyli SB, co znalazło znamienne poparcie "starych" i nowych mediów ("Polityka", GW, telewizje etc.). Jedynie "śladowe" poparcie dla totalnej lustracji wykazywały nie tylko środowiska powiązane z PZPR, ale także "mózgowcy" z Warszawy, którzy zastąpili niepewnych ideowo przywódców rewolucji solidarnościowej. Należy stwierdzić uczciwie, że idea takiej lustracji nie znalazła poparcia także w środowiskach inteligenckich, a więc głównie prawniczych, twórczych i naukowych.

Tak więc, jako gwarant status quo Aleksander Kwaśniewski mógł przejąć urząd Prezydenta III RP. W trakcie dwóch kadencji prezydenckich niczym szczególnym się nie odznaczył. Głośno było o Marku Siwcu, wówczas jego przybocznym, który podczas kampanii prezydenckiej parodiował JP II, a także o zataczaniu się i humorystycznych występach na kijowskim uniwersytecie pod wpływem "leków" na tzw. chorobę filipińską. Mieszane uczucia wśród ogółu Polaków wywołały przeprosiny w 2001 roku w imieniu Polaków za zbrodnię w Jedwabnem. Nikt rozumny nie kwestionował potępienia tej zbrodni, jednak wiązanie okupacyjnego incydentu z odpowiedzialnością narodu polskiego, potraktowano jako mistyfikację i "wstrzelenie się" w ówczesną politykę Izraela zdejmowania odpowiedzialności za Holocaust z Niemiec.

Mediatorska natura Aleksandra Kwaśniewskiego odżywała nie tylko podczas wspomnianych wizyt na Ukrainie, gdzie przy lekach godził czerwono-różowych z pomarańczowymi. Po wielu latach oporu wobec Konkordatu, jednak go w końcu podpisał. Wśród jego nominatów za czasów prezydentury byli, m.in. Leszek Balcerowicz i Hanna Gronkiewicz-Waltz. Potem wspierał politycznie Marka Borowskiego i Donalda Tuska, a więc z mniejszym lub większym powodzeniem.

Ostatnio sporo rozgłosu zapewniły mu informacje upowszechnione przez GW o doradzaniu Janowi Kulczykowi i Nursułtanowi Nazarbajewowi, co wycenia się rocznie na kilkanaście milionów dolarów. Wprawdzie wpływy polityczne Aleksandra w Polsce są ostatnio mało widoczne nawet w SLD, to jednak absolutny władca Kazachstanu widocznie uznał, że jest on reprezentatywny dla Europy Wschodniej i posadził go w radzie doradczej obok Tony'ego Blair'a i Romano Prodi'ego. Politycy w tej radzie mają zapewne do odegrania swoją rolę w ekspansji energetycznej Kazachstanu na Europę, a więc analogiczną do roli Gerharda Schrödera w promocji interesów rosyjskiego Gazpromu.

Nie zaglądając nikomu do kieszeni (lub do kieliszka) warto się jednak zastanowić, czy występowanie w komercyjnych przedsięwzięciach byłych prezydentów, premierów i ministrów, nie powinno zawieszać ich działalności w krajowych instytucjach politycznych. De facto bowiem stają się oni ambasadorami swoich nowych mocodawców, a więc reprezentują interesy Gazpromu lub przywódcy Kazachstanu. Nie musi to być sprzeczne z interesem Polski, ale niekiedy być może.


1.01.2013

Za kierownicą siedzą trolle?

Jeśli ktoś ma pojęcie o kuchni politycznej, to wie, że wiele decyzji wynika nie tyle z narad polityków, co z pracy trustu mózgów ich zaplecza. Polityk siedzi sobie z kochanką przed telewizorkiem i popija dobre winko, a pod drzwiami strzeżonymi przez BOR (lub jego zagraniczny odpowiednik) łamie sobie głowę pijarowiec lub doradca od ekonomii. Polityk nie ma z reguły głowy do łamania. Najtrudniejsze interpretacje tekstów zaliczył w szkole, bo studia wypełniły bibki i dorywcze fuchy. Bynajmniej nie mam na myśli wyłącznie polityków Trzeciej RP, gdyż jak okiem sięgnąć w Europie i Ameryce, niby morze kwiatów na holenderskiej plantacji tulipanów, tak we współczesnej polityce robi dość specyficzny ludek.

Bowiem, gdy polityką banków światowych zajmują się ludzie pokroju Straussa-Kahna, to trudno oczekiwać, że politycy w rządach czy parlamentach będą czyściochami moralnymi. I nie chodzi mi już o "Bunga-Bunga", bo polityk też człowiek i musi się wyszumieć. Tak jak młode wino patykiem pisane. Gorzej, że tam, gdzie powinni wytężać swą niepełnosprawną łepetynę, gdzie chodzi o sprawy ważne, drażliwe, delikatne, to niestety wszelkimi porami wyłazi z nich gruboskórność, skłonność do łatwizny, czy zwykłe tchórzostwo.

Weźmy na przykład antysemityzm. Jakiż antysemicki troll musiał doradzać prezydentowi Obamie, by podrzucić mu tekst o polskich obozach zagłady. A ponoć ów gabinetowy troll też był żydowskiego pochodzenia. Jakiż antysemicki troglodyta kazał reżyserowi Pasikowskiemu spłodzić "Pokłosie" nakręcające spiralę wzajemnych oskarżeń między Polakami i Żydami. Ponury epizod wojenny odbywający się pod kontrolą niemieckiego komanda śmierci stał się klinem wbijanym w żydowsko-polskie pojednanie. Nikt już nie każe Niemcom bić czołem za zbrodnie popełnione w Polsce, a tym bardziej nie każe im kręcić o nich filmów. A Polakom taki standard usiłuje się narzucić! Dziwny model polityki historycznej...

Co do reżysera Pasikowskiego, to ponoć teraz ma pełny portfel zamówień. Będzie kręcił epos o płk. Kuklińskim. Problem tylko jak nagrać kwestię brania rubli, złotych i dolarów od wszystkich stron. Ideowość powinna skłonić przynajmniej do odesłania niesłusznie pobranych rubli i złotówek. Myślę, że reż. Pasikowski winien konsekwentnie podjąć kolejne wyzwanie dotyczące rasistowskich oskarżeń wobec pułkowników i majorów Urzędu Bezpieczeństwa, którzy w morderczym trudzie budowali zręby władzy radzieckiej w latach 40-tych i 50-tych na terenie całej Polski. Jakub Berman, Józef Różański, czy Józef Światło to bohaterowie tej strony, którą próbuje przybliżyć wspomniane kino moralnego niepokoju.

Owe zręby władzy pokrył kurz i niektórym wydaje się, że historię można napisać od nowa. Bez przejmowania się niewygodnymi faktami. Otóż wydaje się, w oparciu o doświadczenia paru minionych totalitaryzmów, że się nie da. Prawda wylezie na wierzch bezwstydnie goła, a podręczniki, filmy i fałszywki muzealne pójdą do recyklingu. Szkoda na to złamanego grosza.


23.12.2012

Język nienawiści - meandry konotacji

Posługiwanie się językiem, to nie tylko kwestia nabycia wiedzy, czy rutyny, ale także sztuka. Polityk operując językiem etnicznym często sięga po słowa niosące duży ładunek emocjonalny. Żonglerka słowami wymaga umiejętnego doboru słów o właściwej "temperaturze" emocjonalnej, która będzie idealnie wpasowana w oczekiwania odbiorcy. Tyle, że ów ładunek ulega historycznym zmianom, a potrafi się zmienić także w krótkim czasie, jak np. emocje przypisane nazwie Smoleńsk.

Łatwo zauważyć, że skojarzenia te są bardzo odmienne i zależą od wiedzy, przekonań, a czasami przelotnego nastroju. Gdy przebywamy wśród "oczarowanych" nastrojem Świąt Bożego Narodzenia, wtedy nietaktem, a nawet agresywnym schamieniem, jest wplatanie weń konfliktu politycznego.

Niekiedy owo chamstwo bierze się nie z braku wrażliwości na uczucia innych, ale jest objawem znerwicowania, albo próbą manipulacji. Formą neurotyczną jest zespół napięcia przedświątecznego, który wywołuje kłótnie pod byle pretekstem i być może był podłożem próby uszkodzenia obrazu Matki Boskiej na Jasnej Górze przez osobę niezrównoważoną. Oczywiście, równie dobrze może być świadomym działaniem psychopaty, który czerpie radość z niszczenia tego co ważne dla innych.

Całkowicie różnym od motywów emocjonalnych jest świadome majstrowanie na emocjach. Przykłady tego w kontekście nadchodzących Świąt dostarczyli posłowie Ruchu Palikota Armand Ryfiński i Roman Kotliński. Pierwszy nazwał ikonę "bohomazem", a drugi kult obrazu określił jako "bałwochwalstwo". Mimo, że moja osobista wiara w Boga jest bardzo niskiej próby (jeśli jest), to poczułem się tymi stwierdzeniami dotknięty. Po pierwsze, obraz jest profesjonalnie wykonaną bizantyjską ikoną datowaną na VI-IX wiek, która została zmoderowana w stylu włoskiego (sieneńskiego) XIV-wiecznego malarstwa. Jak wszystkie ikony przeznaczone dla miejsc kultu religijnego zawiera elementy symboliczne, np. gest nauczania u małego Jezusa siedzącego na kolanach matki. Obraz matki i syna zawiera dla Polaków konotacje nie tylko rodzinne oraz religijne, ale i patriotyczne. Po drugie więc, nieco zmitologizowany, ale oparty na faktach historycznych, był udział tej Ikony w jednoczeniu Polaków w chwilach tragicznej opresji, gdy groziło nam wynarodowienie, rozpuszczenie się w obcych miazmatach.

Posłowie Ryfiński i Kotliński apelując do swojego twardego elektoratu, definiowanego, jak sądzę, jako "osobiści wrogowie Pana Boga", naruszyli w oczywisty sposób swoją publiczną misję. Posłami zgodnie z przysięgą nie zostaje się po to, by walczyć z polskością, tym co jest dla narodu cenne, z jego relikwiami. Tak samo jak nie należy wtłaczać siłą ateistów do procesji, tak samo nie wolno ateistom narzucać wierzącym swoich poglądów, choćby cytowali, jak ekskleryk Kotliński, samego Mojżesza.

Obawiam się, że prowokując wulgarnie zdecydowaną większość Polaków, sami postawili się w roli "bałwanów", którzy plotą duby smalone, by znaleźć poklask selektywnych środowisk, czyli bałwochwalców.


15.12.2012

Kalectwo legitymizacji

Legitymizacja władzy politycznej przypomina trochę dowód tożsamości w postaci dowodu osobistego lub legitymacji partyjnej. Tyle, że w dowodach zapisane są najistotniejsze dane indentyfikujące człowieka w danym systemie cech społecznych, a uprawnienie do rządzenia jest z reguły dużo bardziej złożone.

Koncepcje Maxa Webera, Davida Beethama, czy Davida Eastmana przytaczane najczęściej w źródłach politologicznych, jak i encyklopedycznych, przy znacznych różnicach podejścia, wyróżniają dwa istotne aspekty legitymizacji władzy:
1. zgodność deklaracji obozu władzy z normami prawa lub ideologii obowiązującymi w danym społeczeństwie;
2. identyfikacja grup poparcia, a najlepiej ogółu, z reżimem na zasadzie szacunku i pozytywnych emocji.

Powyższe pojęcie legitymizacji wydaje się ułomne z tej racji, że przyznaje społeczności ograniczone przez system prawo praktycznie tylko do wyłonienia reprezentantów politycznych. Demokracje europejskie, czy amerykańskie, wybierają parlamentarzystów, a potem "hulaj dusza piekła nie ma". Korupcja, lobbing, łamanie praw człowieka, czyli wszystko, co niedozwolone i niedostępne dla maluczkich staje się udziałem posła, kongresmena lub senatora. Jeśli, oczywiście, nie będzie na tyle głupi albo rozwydrzony, by go na tym złapano. Jeśli nawet dziennikarze wytropią przekręty polityka, to włącza się partyjny parasol ochronny, gdyż afery źle wpływają na wizerunek partii. Procesy w "ustawionych" sądach i prokuraturach ciągną się latami, aż lud zapomni o co tam chodziło. Notabene, odwołanie z funkcji bądź urzędu polityka niewiele zmienia, bo w jego miejsce wskakuje jego wierna kopia, tyle, że z gębą pełną frazesów o uczciwości, rzetelności i pracowitości.

W moim przekonaniu demokracja powinna polegać na znacznie większym udziale społeczeństwa w procesie rządzenia. Wymaga to autentycznej, a nie pozorowanej, edukacji politycznej w masowym wydaniu. W obecnym stanie, zarówno w stosunkach wewnętrznych, jak i międzynarodowych, mamy dalej do czynienia bardziej z wojną wizerunkową, niż walką na argumenty merytoryczne. Zamiast argumentów rzeczowych mamy pijarowy bełkot. Opinia publiczna w postaci sondażów odbija się w tej sytuacji od ściany do ściany, gdyż trudno urobić sobie racjonalny pogląd w obliczu kompletnej dezorientacji.

W polskiej polityce krajowej przykładem legitymizacji władzy za pomocą pijarowskich stereotypów jest wykorzystywanie rzeczywistych, bądź urojonych błędów, szefa największej partii opozycyjnej Jarosława Kaczyńskiego. Zamiast zasadności przyjęcia euro, walki z bezrobociem, czy utratą suwerenności ekonomicznej Polski, przedmiotem publicznych dysput jest osobowość, wpadki, bądź bon moty prezesa PiS. Wygląda to na świadome robienie wody publice z mózgu, tylko po to, by powstrzymać naturalną erozję poparcia dla obozu rządzącego.

W polityce zagranicznej przykrywką dla kolonizacji gospodarczej Polski przez rozwinięte kraje Zachodu stała się smoleńska katastrofa rządowego samolotu. Z jednej strony jest to ważne w płaszczyźnie symbolicznej, gdyż zarówno brak bezpośredniego dostępu do dowodów, jak i okupowanie przez Rosję cząstki terytorium RP, a więc i UE, jest niedopuszczalne i prowokacyjne. Zaś w momencie kawałkowania łomem przez sołdatów szczątków samolotu stało się oczywiste, że ten element rosyjskiego śledztwa dobiegł końca. Z drugiej strony w płaszczyźnie gospodarczej, również w stosunkach z Rosją, istnieje tyle ważnych problemów, że włączanie "kwestii smoleńskiej" do negocjacji UE-Rosja wydaje się być absurdem. No chyba, że nasze MSZ ma sygnały, iż Rosja zamierza potraktować wrak tupolewa jako trofeum na podobieństwo Wysp Kurylskich lub Królewca.

Dla dobra współczesnej demokracji należy jednak z uporem powtarzać, że legitymacją rządów nie jest wykres krzywej "urabiania" opinii publicznej, lecz liniowy, stały postęp efektywności rządzenia. A z tym obecne rządy w krajach liberalnego kapitalizmu mają olbrzymie problemy. Analogiczne zresztą jak w krajach tzw. "realnego socjalizmu" parę dekad temu:) Nihil novi sub sole.

2.12.2012

Symptom zdrady narodowej

Jeśli jest coś, co na wieki przekreśla tożsamość narodową polityka lub zwykłego zjadacza chleba, to jest to służba wrogom narodu. Symbolem zdrajców byli Radziwiłłowie w czasach szwedzkiego potopu i Braniccy oraz Potoccy w czasach wiernopoddańczej wobec Rosji Targowicy. Szymon Kossakowski był nawet dowódcą korpusu rosyjskiego, który w 1792 roku zdobył Wilno, a Franciszek Ksawery Branicki generałem Imperium, który nosił na piersi zarówno Order Orła Białego, jak i ruski order Aleksandra Newskiego.

Pod kuratelą owych rosyjskich kolaborantów i nominatów na najwyższe stanowiska w skolonizowanej Polsce odbywało się rozkradanie majątków polskich patriotów i kontrybucje na rzecz armii okupacyjnej. W czasie Konfederacji Kościuszkowskiej zdrajcy zawiśli na szubienicach po części na podstawie wyroków sądowych, po części w wyniku samosądów. Znacznej grupie udało się uratować skórę i majątek, bo wobec opresji insurekcyjnej uciekli pod opiekuńcze skrzydła Katarzyny z numerkiem 2.

Nie bez przyczyny przypominam owe reakcje wobec zdrajców sprawy narodowej i skrajnie różne pojmowanie racji stanu. Temat ów wraca notorycznie zarówno przy okazji oceny postaw w peerelu, jak i w Trzeciej i zalążku Czwartej Rzeczypospolitej. Na manifestacjach elita III i IV RP ochoczo pokrzykiwała "A na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści" dopatrując się zdrady nie tylko setek tysięcy przedstawicieli ancien regime, ale także członków i sekretarzy PZPR niskich szczebli oraz kolaborantów z ZSL (obecnie PSL), czy SD. Łącznie takich współpracowników dawnego reżimu, często bezpartyjnych na polecenie Partii, były w Polsce miliony, co najmniej połowa narodu.

Od zawsze miałem poglądy zdecydowanie lewicowe i prosocjalne, nie kryłem się z tym, ani wtedy, gdy studiowałem kosmologię filozoficzną na KUL, ani potem, gdy pracowałem naukowo na UMK. W trakcie mojej ówczesnej pracy zawodowej i społecznej (głównie działałem w towarzystwach naukowych, redakcji biuletynu UMK "Głos Uczelni" i w ZNP, ale także na szczeblu wydziałowym w PZPR). Zetknąłem się wtedy z setkami antykomunistów, zwłaszcza wśród studentów, lecz tylko z jednym, który deklarował się jako ... komunista.

Nie jest zatem wyrazem hipokryzji, ani strachu przed osądem rozwścieczonych, czy napuszczonych przez liberalnych manipulantów, fakt, iż nikt się nie chce przyznać do "komunizowania". Po prostu w PRL "komunizm" był właściwie pustym hasłem, tak jak sprawiedliwość społeczna, czy internacjonalistyczna pomoc. Co najwyżej hasła te były pożytkowane przez reżim w ramach interwencji antykryzysowej, by zdusić powstanie w Budapeszcie lub uzasadnić podwyżki cen.

I oto w III RP mamy powtórkę z rozrywki. Zamiast Polski suwerennej i bogatej, postrzegamy Polskę z tandetnych wyprzedaży, gdzie kryzys goni kryzys, a majątek narodowy jest rozkradany dzięki koneksjom politycznym. Kształcimy młode kadry do pracy w zachodniej Europie, gdyż u nas grozi im groszowe zatrudnienie. Coraz częściej podnoszą się głosy na forach internetowych o zdradzie narodowej dawnych opozycjonistów z okresu PRL. Na ów trend odpowiedzią jest zaostrzenie neocenzury poprzez likwidację wolności słowa, np. czystka w "Uważam Rze" i "Rzeczpospolitej" oraz działania na rzecz prawnego ścigania kontestatorów (Antykomor, ACTA, inspirowana przez rząd jakaś dziwaczna rada o niejasnych uprawnieniach przeciwko nienawiści, ksenofobii etc.).

I tak oto pojawia się niezawodny symptom zdrady narodowej lub choćby jej uzasadnionego zarzutu - represje wobec osób lub środowisk kontestujących istniejący stan rzeczy. Pętla historii (na szczęście dla niektórych - nie na szubienicy) zamyka się i wracamy do wczesnego PRL-u. Łączy nas z tamtymi czasami tyle analogii... Prezydenci byli, jak dowodzą historycy, agentami, zaś przyszła elita brała za opozycyjną robotę ciężkie pieniądze od obcych mocarstw. Przemiany Unii prowadzą do tworu bliskiego Związkowi Rad, jakiejś Unii Sowieckiej, a nie sojuszu niepodległych państw. Wydawane i popularyzowane są w Polsce szkalujące ogół Polaków książki Grossa, nakręca się paszkwilanckie "Pokłosie", zapewne po to, by zabić resztki dumy narodowej i patriotyzmu. By zasiać poczucie winy, niepewność, by rzucić naród na kolana. W rosyjskiej telewizji ogłosili parę dni temu, że to nie niemieckie szrapnele rozrywały ciała krasnoarmiejców, lecz polscy nacjonaliści łopatami rozcinali ich szczątki przy ekshumacji. Sądząc po czasie ekshumacji musieli to notabene robić pod nadzorem radzieckich towarzyszy z GRU lub osławionych agentów NKWD w rodzaju Tadeusza Różańskiego-Goldberga.

Nie twierdzę, że winę za ten stan rzeczy ponosi cała elita postsolidarnościowa, czy niedobitki starego reżimu, które "wmyknęły" do establishmentu. Jednak czas na refleksję i otrząśnięcie się z majaków, by nie obudzić się w niewoli pod obcym, lub pozornie rodzimym butem, w żelaznych cęgach totalitaryzmu.


22.11.2012

Bezsilna reaktywność słabych

Słabeusze z natury rzeczy mają niewiele atutów zarówno w polityce wewnętrznej, jak i międzynarodowej. Jedynym, przyznajmy, dość mocnym argumentem jest akt terroru. Nie trzeba być jednak zwolennikiem teorii spiskowych, by zdawać sobie sprawę, iż za wieloma atakami terrorystycznymi stoją służby specjalne danego państwa. Spektakularnym przykładem jest choćby niedawno ujawniona próba zamachu na Federalny Bank Rezerw USA. 21-letni Quazi Nafis z Bangladeszu, muzułmański "młot boży" na amerykańską ekonomię, zamierzał wysadzić ów bank oraz zamordować wysokiego funkcjonariusza rządowego.

Tym razem zamach przygotowany precyzyjnie przez FBI nie odbył się, gdyż pół tony materiałów wybuchowych okazało się atrapą i dzielni agenci FBI aresztowali niedoszłego zamachowca, prowadzonego na sznurku pod słynnym hasłem "zwycięstwo albo śmierć". Podobną sensację obwieściła u nas parę dni temu ABW, której kilku agentów uczestniczyło w zajęciach na temat wysadzenia Sejmu organizowanych przez wykładowcę krakowskiej wyższej szkoły rolniczej Brunona K. Zarówno pomysł zorganizowania owej grupy, jak i użycia ciężarówki z czterema tonami materiałów wybuchowych, bardziej przypomina gang Olsena skrzyżowany z MacGyverem, niż realne zagrożenie terrorystyczne.

Po pierwsze, żadna organizacja terrorystyczna nie opiera działalności na werbunku przypadkowych kandydatów. Wykładowca Brunon K. stworzył coś na wzór seminarium naukowego, którego uczestnicy bodaj sami się zgłosili. Jest to oczywisty i kardynalny błąd, gdyż rekrutacja uczestnika spisku lub tajnego agenta opiera się na długotrwałej obserwacji delikwenta oraz na badaniu jego powiązań towarzyskich, rodzinnych i ideowych. Ktoś, kto pojawia się "znikąd" w tego typu sytuacjach, na 100% jest czyjąś wtyczką, czyli osobnikiem świadomym swojej prowokatorskiej misji lub podstawionym dla lepszego transferu informacji, tj. tak zwanym "kretem".

Po drugie, żadna organizacja terrorystyczna nie wytwarza lub nie pozyskuje kilku ton materiałów wybuchowych w swoim środowisku zawodowym, czyli w tym przypadku na uczelni. Nic nie jest w stanie "przykryć" zakupu i transportu takich ilości chemikaliów przed wścibstwem kolegów z pracy, administracji uczelnianej i wglądem wszechobecnych służb specjalnych w transakcje związane z "wrażliwymi" materiałami, choćby komponentami były głównie nawozy sztuczne.

Po trzecie wreszcie, żadna prawicowa organizacja terrorystyczna od czasu nieudanego zamachu frankistów na parlament hiszpański w dniu 23 lutego 1981 roku (znanego jako 23-F, febrero - luty), nie wpadła na to, by zaatakować parlament. Owszem w dyskusjach na forach internetowych do znudzenia niemal wszyscy zgodnie powtarzają, iż przydałoby się wysadzić w powietrze całą elitę polityczną, ale jak to w Polsce owa idea ma wymiar werbalny i czysto symboliczny. Sam pomysł, by pod pretekstem ataku na prezydenta "dobić watahę" opozycji, wydaje się kompletnie irracjonalny, chyba, że całą akcję potraktujemy jako prowokację dla "przykręcenia śruby" tubylcom nadwiślańskiego kraju. Ciekawe, że przy tej okazji powrócił jak "Wańka wstańka" motyw antysemicki, co pomoże zapewne uświadomić skołowane kryzysem społeczeństwo, że tylko wariaci mogą krytykować i ziać jadem na inspiracje obywateli żydowskiego pochodzenia lub Izraela w polskiej polityce.

By tego typu mrzonki Brunona K. przekuć w czyn potrzebni byli jednak mobilni aktywiści z seminarium, którzy, jak się wydaje, zdominowali intelektualny tok tych zajęć. Nic dziwnego, że przed siedmioma laty upadł koncept koalicji POPiS, gdyż dożywotni prezes PiS za żadne skarby nie chciał się zgodzić na oddanie Platformie tzw. "resortów siłowych". Dziś widzimy czemu.

11.11.2012

Schizofrenia mediów

Z natury (społecznej) nie jestem fanem prawicy, bo nie wyznaje haseł rewolucji francuskiej "... równość i braterstwo". Ponieważ jednak za fundamentalną wartość uznaje ona wolność, w tym narodową, więc z aprioryczną sympatią odniosłem się także do Marszu Niepodległości.

Przeglądając serwisy newsów na portalach w świąteczne przepołudnie odniosłem wrażenie, że coś się święci. Otóż czołowe polskie portale donosiły, że marsz został zatrzymany z powodu jakiegoś incydentu. Dzięki karcie tv w moim kompie przejrzałem meldunki stacji telewizyjnych. I ze wstydem muszę przyznać, że zbaraniałem.

Stacja nr 1 puszczała obrazki ze śmigłowca przypominające mrowisko, a w okienkach gadąjące głowy wypowiadały się na temat dramatu wielości demonstracji. W narzucającym ton głosie dziennikarki słychać było dojmującą tęsknotę za jedną demonstracją wiedzioną przez Pana Prezydenta.

Stacja nr 2 wprost przeciwnie. Przed kamerami przewijali się maszerujący spokojnie rodacy, młodzi, starsi, rodzinnie z dziećmi i solo. Z proporczykami, białoczerwonymi flagami i transparentami. Na transparentach było trochę nieprawomyślnych napisów, ale z umiarem. Mniej delikatne dla władzy były wierszyki skandowane przez niektóre grupki manifestantów. Świadczy to o tym, jaką nośność i społeczną wagę ma poezja, choć tłuki polityczne ani puryści literaccy tych utworów zapewne nie docenią.

Stacja nr 3 wysłała do akcji jakiego szalonego operatora, bo objeżdżał kamerą tłum, jakby szukał zgubionego portfela. Co chwila słychać było jęczące karetki, w nieokiełznanym przekazie jawił się co rusz sznur policyjnych wozów i eskorta policji przypominająca inwazję kosmitów ze słynnej radiowej adaptacji H.G. Wellsa. Wzywani przez redaktora eksperci od rozruchów ulicznych uświadamiali widzów jakie metody prewencji należy stosować, by zapobiec kataklizmowi. Dyżurny psycholog opisał stan psychiczny bandziorów biorących udział w tego typu demonstracjach. Wzbudziło to we mnie zrozumiały niepokój i awersję do pochodu, ale na wszelki wypadek przełączyłem się na obraz stacji nr 2, a tam spokojnie i z uśmiechem defilowały właśnie mamy z dzieckiem na wózeczku...

I tak z minuty na minutę i godziny na godzinę przełączałem się na co raz inną stację, co wyzwalało skrajne doznania, aż resztką siły woli wyrwałem się z tego amoku. Jeśli ktokolwiek o nastawieniu poznawczym zapytałby mnie teraz, który obraz wydarzeń był prawdziwy, to odpowiedziałbym podobnie jak w reklamie margaryny "Smakowita". Otóż, scenariusz był nawet niezły, ale redaktorzy powinni odbyć choćby przyspieszony kurs reżyserki.


6.11.2012

Saperzy wolnego słowa

Dziennikarze w ramach komunikacji społecznej pełnią podobną rolę jak inne zawody w realu. Jedni są wspornikami rządu, czym przypominają administrację rządową, inni piszą na rzecz partii politycznych lub grup biznesowych, czyli zajmują się kryptolobbingiem, bo jawny lobbing jest ustawowo w tym zawodzie zabroniony. Część publicystów para się lobbowaniem na rzecz organizacji międzynarodowych lub państw, stąd odnosimy niekiedy wrażenie, za przeproszeniem, lizydupstwa moskiewskiego, brukselskiego, czy waszyngtońskiego.

Niejakim pocieszeniem może być fakt, że skorumpowana lub "zlobbizowana" część środowiska dziennikarskiego nie jest liczbowo dominująca, zaś minusem, że jest bardzo wpływowa. Stosownie do wpływów Dominium, którego interesy reprezentują w mediach. W połowie lata osiemdziesiątych, między obroną doktoratu na UW, a kierowaniem badaniami z zakresu socjologii politycznej pod egidą PAN, podjąłem się pisania felietonów na tematy polityczne w "Przeglądzie Tygodniowym". Na rynku prasy tygodniowej dominowały wtedy dwa pisma. "Polityka", reprezentująca profil internacjonalistyczny, jak niektórzy złośliwie określali - kosmopolityczny, i właśnie "Przegląd Tygodniowy" prezentujący opcję narodową. Mówiąc krótko "nihil novi sub sole", czyli nic nowego od czasów Mieszka z numerem 1.

Fakt pisania na tematy polityczne wiąże się z immanentnym uwikłaniem w interesy potężnych sił, które rządzą w naszym ukochanym nadwiślańskim kraju. Kraju będącego jakże często marionetką wielkich mocarstw lub wpływowych grup międzynarodowego biznesu. I nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Kosmopolici piszą, lub pisali, że to dla nas niezwykle korzystne, a dziennikarze-narodowcy, że przydałoby się trochę powybrzydzać na oferty wciskane nam przez Kreml, czy Biały Dom. Publicysta lokując się w pewnej w miarę bezpiecznej konwencji, mimo ochrony ze strony szefostwa redakcji, jest mimo to odsłonięty na ciosy jak dziecko wystawione na atak likaonów. Mimo wsparcia naczelnego i sekretarza redakcji odrzucano mi średnio co piąty felieton, głównie rękami panów z Mysiej, a niekiedy z KC. Dwa razy zaproszono mnie na rozmowy wyjaśniające, i o dziwo, udało mi się wówczas przekonać Wysokich Cenzorów, że teksty nie są wcale aż tak antysystemowe, a nawet wręcz przeciwnie.

Mając doświadczenia z cenzurą w PRL-u nie przeżyłem szoku, gdy właściciel "Rzeczpospolitej" wyrzucił na bruk dziennikarzy za tekst naruszający interesy Rosji i obecnego rządu w Polsce. Tak przynajmniej zapewne zdefiniowano wydźwięk artykułu, gdzie jest mowa o wykryciu materiałów wybuchowych na smoleńskim wraku. Sekwencja rozumowania przebiegała tak: materiały wybuchowe na tupolewie to symptom zamachu, a jeśli zamach, to jego sprawcami mogą być tylko ludzie Putina lub ekipa Tuska jako beneficjenci katastrofy.

Jednak histeryczna reakcja wobec dziennikarzy może być potraktowana przez opinię publiczną jako akt przyznania się do winy tych, którzy wywarli gigantyczną presję na wydawców i redakcję "Rzeczpospolitej". Do tej pory równie prawdopodobna wydawała się opcja "katastrofa - zamach - nieznani sprawcy", zaś od podjęcia represji wobec dziennikarzy możemy mieć do czynienia z autoidentyfikacją promotorów represji ze sprawcami katastrofy. Zdroworozsądkowe myślenie nakazuje bowiem przyjąć, iż sprawca, to ten, który za wszelką cenę blokuje lub przeinacza informacje na temat katastrofy. Ciekawe, że słowa Jarosława Kaczyńskiego określające potencjalny zamach jako "zbrodnię", także zostały przez polityków PO zinterpretowane w myśl teorii współudziału rządu w spisku antyprezydenckim. A przecież dość oczywiste jest, że każdy zamach jest zbrodnią. Choćby popełniono go w najbardziej szczytnym celu.

Śmiem wątpić, czy o identyfikację z potencjalnymi sprawcami zbrodni chodziło tym, którzy wywierali naciski polityczne na pozornie, jak się okazało, niezależne media.

31.10.2012

Jeśli to był zamach...

Zamach, czyli działanie agresywne mające na celu usunięcie osoby lub grupy z przestrzeni publicznej, często odbywa się pod przykrywką jakiejś przypadkowej katastrofy, wypadku drogowego lub samolotowego, czy wręcz próby samobójczej. By dotrzeć do prawdy należy po drodze odrzucić mnogość fałszywych tropów, które są podrzucane przez inspiratorów, bądź sprawców zamachu.

Katastrofa lotnicza pod Smoleńskiem może być badana pod kątem zamachu, gdyż spełnia wszelkie standardy pod tym względem. Sytuacja ta zawiera w sobie odpowiednie warunki i posiada swoich beneficjentów.

Warunkiem sensowności zamachu jest efektywność, na co złożyło się zgromadzenie w jednym samolocie osób, których fizyczne usunięcie mogło spowodować gwałtowną dekompozycję sceny politycznej, a także niedostępność badania dowodów ze strony polskich śledczych. Dekompozycję, dodajmy, dość jednostronną, która na kilka lat eliminowała eurosceptyczny, antyputinowski i prosocjalny PiS z kręgu bezpośredniego wpływu na władzę państwową w Polsce. Jeśli chodzi o miejsce potencjalnego zamachu, to lotnisko w Smoleńsku było miejscem idealnym. Zapyziałe pod względem technicznym, z obsługą lotu jak za króla Ćwieczka, a samolot pasował do niego jak pięść do nosa. Słowem lądowanie "tutką" wymagało znakomitej współpracy z kontrolerami lotu, dużej maestrii i dobrych warunków pogodowych. Sam pomysł tego lądowania bez stosownego zabezpieczenia elektronicznego, które przypuszczalnie zastosowano podczas uprzedniego lądowania premierów Putina i Tuska, należałoby uznać za próbę zamachu. Najbardziej kompetentnym decydentem w tej sprawie powinien być BOR.

Jeśli chodzi o beneficjentów katastrofy, to formalnie biorąc było ich co najmniej paru. Bez wątpienia największym "wygranym" był szeroko rozumiany obóz Platformy Obywatelskiej. Dzięki eliminacji prezydenta, szefa NBP i jeszcze kilku ważnych dostojników w wyniku katastrofy, przechwycił on kilka kluczowych urzędów istotnych dla swobodnej gry politycznej z opinią publiczną i opozycją. Zysk tego beneficjenta wyceniłbym w skali 70 na 100. Drugim beneficjentem, który zanotował wyraźny zysk była... Unia Europejska. Polska po katastrofie smoleńskiej stała się diametralnie innym członkiem wspólnoty unijnej, przewidywalnym i spolegliwym. Zysk UE wyceniam w skali 30 na 100. I wreszcie trzecim beneficjentem była Rosja, która zyskała niemal święty spokój na "zapadnoj" granicy, mimo, iż ekipa Platformy dalej wspierała unijne plany na Ukrainie, czy Białorusi, ale robiła to niekonsekwentnie i nieudolnie. Zysk Rosji, uwzględniając rolę Polski w jej polityce zagranicznej, można wycenić w skali 10-20 na 100. Wymieniłem tylko wielkich graczy politycznych, jednak dla pełnego obrazu brakuje co najmniej kilkunastu podmiotów, dla których śmierć prezydenta i radykalne odsunięcie PiS od władzy stanowiło znakomitą okazję do np. przyspieszenia prywatyzacji lub zemstę za destruktywne działania (WSI, "mafia węglowa" etc.).

W niemal każdym śledztwie policyjnym niezwykle ważną rolę pełni ustalenie motywów zbrodni. W przypadku wielkich graczy politycznych każdy z nich ma nie tylko motyw, ale także możliwości dokonania zamachu. Dlatego też dla ustalenia odpowiedzialności należy brać pod uwagę dążenie danego gracza do kompletnego wyjaśnienia katastrofy. Oczywiście próby mataczenia lub ukrywania dowodów nie muszą jednoznacznie wskazywać rzeczywistego sprawcy, choć może to stanowić przesłankę podejrzenia. Obraz katastrofy był zapewne zarejestrowany przez satelity szpiegowskie politycznych sojuszników Polski, ale nie jest w ich interesie demonstrowanie tego klipu. Skażenie wnętrza samolotu środkami wybuchowymi jest trudniejsze do ukrycia, bo nawet kilkuletnie "leżakowanie" pod gołym niebem, czy mycie wraku, nie daje gwarancji usunięcia wszystkich mikrośladów.

Jeśli zatem był to zamach, to kluczowym dowodem intencji i niewinności może być aktywna rola w ujawnieniu prawdy. Jakakolwiek by była.

28.10.2012

Zasada opornego cyngla

Wśród zasad obowiązujących w życiu społecznym raczej nie natkniemy się na tytułową regułę. Żaden gangster nie będzie się zbytnio opierał swojemu patronowi, bo koledzy go sprzątną i następca będzie już bardziej potulny. To samo ze spustem broni palnej, zbyt oporny, "twardy", może spowodować zmianę kierunku strzału, zbyt "miękki" z kolei może zareagować na przypadkowe dotknięcie. Generalnie biorąc, właściciel powinien być oswojony z cynglem, i dotyczy to nie tylko gangsterki i strzelców wyborowych, ale wszystkich wykonawców.

Policjanci aresztujący samotną matkę w Opolu w jej mieszkaniu, porywający jej małe dzieci w nocnej porze, byli takimi właśnie "miękkimi" cynglami. By uchronić się przed aresztowaniem, obywatelka, która nie zapłaciła iluś tam rat, powinna mieć w zanadrzu zaświadczenie od lokalnego samorządu, że samotnie wychowuje dziecko lub dzieci. Funkcjonariusze zgarnęli więc ową kobiecinę, bo do głowy jej nie przyszło, że bez papierów od burmistrza nikt nie uzna jej macierzyństwa.

Staram się od lat zrozumieć transformację ustrojową od peerelowskiego państwa nadopiekuńczego do psychopatycznego libertynizmu, który na swoją zgubę wywalczyli prości robotnicy z Solidarności. Przyznam, że zdumiewa mnie jak łatwo udało się przechwycić grupie pospolitych cwaniaczków polską robotniczą rewolucję. Jak łatwo zmienili nie tylko reguły prawa, ale także zasady współżycia społecznego. Za PRL-u trudno byłoby sobie wyobrazić, by potraktowano samotną opiekunkę dzieci jak śmiecia, którego trzeba chlastnąć do celi, a dzieci wrzucić w środku nocy do sierocińca. Nie wiem czy bardziej socjopatyczni w tej sprawie byli policjanci, czy sąd, czy wreszcie samorządowcy sprawujący rzekomą opiekę nad rodzinami będącymi w trudnej sytuacji.

Jedno jest pewne. Nie wolno nam przyjąć kretyńskiego tłumaczenia, że wszystko odbyło się zgodnie z prawem. Jeśli tak było, to mam gdzieś takie prawo, takich sędziów i takich funkcjonariuszy. I państwo, które zezwala w swoim majestacie na takie barbarzyńskie praktyki. Narzuca się tu wers Miłosza "Który skrzywdziłeś człowieka prostego...", bo krzywda ta wynika z olbrzymiej przewagi systemu władzy nad człowiekiem z ulicy. Ci sami policjanci nie śmieliby w analogicznej sytuacji przestąpić progu mieszkania, gdyby mieli wejść do Pani Sędziny, Pana Komendanta, bądź Pana Ministra. A jakaś tam kobieta z dzieciakami, to tyle co splunąć, strzał ze podpiłowanego spustu...

Nie chodzi mi o paraliżowanie skuteczności sądów, czy mundurowych. Chodzi o to, by ślepi i głusi wykonawcy, nie tylko policja, ale i urzędnicy, potrafili wykazać pewien konieczny opór w sytuacjach, gdy jest obawa naruszenia praw człowieka. Prostego, słabego, może niemądrego, ale człowieka...


19.10.2012

Polityka dwóch standardów

Gdy rodzic, wychowawca lub sąsiad, uśmiecha się promiennie do jednego dziecka za coś, za co drugie bije do nieprzytomności, wówczas mówimy nie tylko o psychopatii, ale także o dwóch wykluczających się wzajemnie standardach. Polacy mają takiego sąsiada, a mówiąc inaczej, sądzili, że mieli.

W czarnych latach okupacji hitlerowsko-sowieckiej w połowie minionego wieku traktowano Polaków jako podludzi, podobnie jak Żydów i Romów. Jedynie brak rozkazu z góry ograniczał masową eksterminację ludności polskiej do wybranych grup ludności. Po stronie okupanta niemieckiego była to głównie polska inteligencja: nauczyciele, artyści, wykładowcy uczelni. Po stronie okupanta rosyjskiego były to te same grupy plus oficerowie i policjanci. Mordowano ich bez specjalnego rozgłosu, by nie wzniecić iskry buntu w podbitym kraju. Nocą ciężarówki wiozły sterty zwłok pod brezentem i szeregowi enkawudyści zakopywali je w piaszczystych laskach na wieczne zapomnienie. Ci sami, którzy wychowywali dzisiejsze kadry FSB, czy GRU.

Trudno się dziwić zatem, że zapiekła nienawiść do "polskich panów" tkwiła gdzieś tam w podświadomości ruskich mużików przebranych we współczesne stroje rosyjskich generałów, czy zwykłych szeregowych i wojskowych lub policyjnych patologów. Należy sądzić, że we współczesnej Rosji drzemią w świadomości ludzkiej te same upiory, które kazały pastwić się nad zwłokami wroga klasowego. Tyle, że Rosja jest podupadłym supermocarstwem, obolałym z tego powodu, zatem kompleksy każą jej ekspresywnie reagować na każdy sygnał rzekomego lub faktycznego poniżenia. Jeśli dochodzi do rzeczywistej kontrakcji, takiej jak interwencja Lecha Kaczyńskiego w Gruzji podczas konfliktu gruzińsko-rosyjskiego, to odpowiedź Rosji musiała być mocna i czytelna dla świata.

Trudno oceniać w kategoriach dowodów rzeczowych przyczyny i scenerię katastrofę samolotu rządowego z polskimi dostojnikami-pielgrzymami na groby oficerów zamordowanych przez sowieckie NKWD. Śledztwo przechwycone od początku przez Rosję nie pozwoliło na rozpatrzenie alternatywy dla rutynowej w tym kraju konkluzji, czyli "błędu pilotów". Rosyjska generał Anodina wysłała w świat fałszywy komunikat: "pijany polski generał nakazał lądować we mgle". I świat w to uwierzył, bo taka jest jego natura, jako, że przynajmniej udaje, że wierzy silnym, a dochodzi do tego prawo pierwszej informacji. Teraz, gdy do opinii publicznej w Polsce zaczynają docierać sygnały o traktowaniu ofiar katastrofy smoleńskiej, łudząco podobnym do traktowania zwłok ofiar stalinizmu i radykalnie sprzecznym z cywilizowanymi normami, Rosja zamiast przeprosić i zadośćuczynić, przykrywa to kolejną kampanią medialną.

Jest to kampania równie obrzydliwa, jak podrzucenie opinii światowej na pożarcie zwłok generała Błasika. Na fora internetowe rzucono zdjęcia poszarpanych, obnażonych ciał polskich dostojników. Zemsta polityków? Szantaż, że jeśli będziemy wyciągać jakieś błędy strony rosyjskiej, to oni odpowiedzą jak potrafią?

A potrafią... Takie to już są podwójne standardy polityki Rosji. Jedne, kulturalne, układne i rzeczowe wobec Niemiec, Francji lub Stanów Zjednoczonych, a drugie wulgarne, brutalne i pogardliwe wobec Polski, Gruzji, czy innych byłych rosyjskich kolonii, które czasowo odzyskały niepodległość. Przynajmniej przekonanie o tym wydaje się tkwić w postsowieckiej mentalności.



14.10.2012


Sejmowy "przełom Dunajca"

Sztuka dobrych majstrów od public relations jest wielka, ale gdy skrzeczy rzeczywistość, to skrzek ten przebija się poprzez najbardziej wymyślne zabiegi manipulacyjne. Posłaniec Platformy na najtrudniejsze odcinki medialne Jacek Protasiewicz heroicznie dwoi się i troi, ale w końcu przycicha ... zacina się i milknie wobec oczywistości.

Premier - wizjoner i prorok Donald Tusk, przytłoczony lawiną afer, masowo traci elektorat i rozpaczliwie prezentuje "expose-bis", w którym roztacza przed Polakami kolejną ziemię obiecaną. Pod względem socjotechnicznym zabieg wydawał się racjonalny. Przed występem premiera rozgłoszono pocztą pantoflową mediów trzymanych w garści, że "ozusuje się" umowy śmieciowe i paręnaście milionów umownych szambonurków oraz członków ich rodzin wpadło w popłoch. Oczywiście w Sejmie premier ogłosił triumfalnie, że do takiego bezeceństwa on nie dopuści i śmieciowo-umowny ludek odetchnął z ulgą. Potem na obrzeżu świadomości lud rejestrował już tylko, ile to milionów rząd rzuci, by zaktywizować rynek pracy i można byłoby już zamiatać mędrkowatą opozycję z PiS, Ruchu Palikota, SLD, czy Ziobrystów.

Troska wykazana przez urzędującego premiera pomknęła niczym bystry nurt Dunajca w koleinie wykopanej pracowicie przez opozycję, której koncepcje PR-owskie są o kilka lat świetlnych za PO.
Ale nie mój cyrk, nie moje małpy, za przeproszeniem Pań posłanek i Panów posłów. Niestety partia rządząca, poza niezwykle sprawnym marketingiem politycznym, nie jest w stanie zaoferować nic ponadto. Na palcach jednej nogi można wyliczyć udane realizacje spośród setek już chyba obiecanek premiera Donalda w minionej 5-latce. I naród, sądząc po sondażach, zaczął traktować te obiecanki premiera jako nic nie wartą paplaninę 5-letniego urwisa złapanego na gorącym uczynku. Minął bezpowrotnie czas wiary i nadziei w agregat partyjny Platformy, nie mówiąc już o zbratanych z nią peselowcach. Odżywa za to wspomnienie protoplastów partyjnych Platformy określanych celnym mianem "aferałów", które wywodziło się ze zbitki aferzystów i liberałów.

Czy jest jakaś nadzieja na nowe otwarcie i wyłonienie się nowej siły, która rozbije paramafijny układ rządzący? Poza rewolucją, o której już chyba z rok temu pisałem, istnieje niewielka szansa, że powstanie sojusz ponad podziałami, który eliminując (samoeliminując?) kontrowersyjnych polityków, stworzy jakiś "zgniły" kompromis. Tyle, że zgniłe kompromisy nam nie wystarczą wobec tego bordelu ekonomicznego sprokurowanego przez bankowych bajzeltatów i rządy śródziemnomorskie pasące latami swe społeczeństwa na kredyt, by utrzymać się przy korycie. Które to nacje, notabene, bogata Polska będzie wspierała w ramach "solidarności europejskiej".

Ech, nóż się w kieszeni otwiera.

7.10.2012

Monopol

Gdy na rynku gospodarczym zdecydowanie dominuje jakiś producent mówimy o monopolu lub monopoliście. Sytuacja taka cechuje się brakiem konkurencji, niemożnością zbycia towarów innych wytwórców, a także dyktatem cenowym monopolisty.

Analogiczna sytuacja istnieje, gdy monopolista zawładnie rynkiem medialnym, a także życiem politycznym, kulturalnym, bądź naukowym. W życiu kulturalnym mamy wtedy do czynienia ze zjawiskiem trendów, mody lub dominujących stylów, którym poddają się artyści, fani i miliony konsumentów sztuki. Bogacz kupuje dzieła Picassa nie dlatego, że jest koneserem kubizmu, lecz dlatego, że pewien monopol ulokował je w sferze walorów, które mają wartość pozaartystyczną.

Podobnie jest w świecie polityki. Jarosław Kaczyński wystawił jako kandydata na premiera socjologa prof. Piotra Glińskiego, by przełamać monopol w świadomości Polaków na powiązanie tytułu premiera z liderem Platformy Obywatelskiej. Manewr ten był szczęśliwszy, niż gdyby powiązał ten tytuł ze swoim nazwiskiem, ponieważ znalazłby się natychmiast pod ostrzałem przeciwników politycznych. A byłoby to także niezgodne ze zdrowym rozsądkiem, bo Prawo i Sprawiedliwość zyskuje w opinii publicznej wtedy, i tylko wtedy, jeśli nie jest kojarzone z zaciekłością, awanturami, złośliwymi i podstępnymi gierkami, czy paranaidalną nieufnością. Cały ten arsenał wad został przypisywany przez przychylne Platformie media Jarosławowi Kaczyńskiemu, a z racji wodzowskiego modelu rządów w PiS-ie, obciążało także konto tej partii.

Znakomitym wyjściem PiS z dotychczasowego zapętlenia było także poddanie własnego programu gospodarczego pod dyskusję wybitnych i niezależnych ekonomistów. Jest to ewenement, który trudno przecenić, gdy rząd zadowala się w tej kwestii li tylko medialnymi klakierami, a ignoruje krytykę naukowców tej miary, jak choćby prof. Krzysztof Rybiński.

Monopol Platformy na władzę oraz jej szokujące błędy i wypaczenia w każdej niemal sferze życia publicznego zaniepokoiły Polaków na tyle, że szukają alternatywy w rządach fachowców. Narastający kryzys państwa liberalnego, a właściwie quasiliberalnego, narzuca wręcz taką alternatywę, gdyż kończy się czas partyjnych szeryfów, chłopków-roztropków, którzy bez wiedzy fachowej zarządzali dowolnym ministerstwem lub nawet państwem. Koszty radosnej partyjnej partaniny ponosi społeczeństwo, a korzyści ciągną z tego tylko jego "wybrańcy". Czas coś zmienić w tym kieracie oszukańczych wyborów i miraży roztaczanych przed "kiwanymi" regularnie wyborcami.

Trzeba też wreszcie zrozumieć, że prawdziwa demokracja nie ma nic wspólnego z monopolem władzy politycznej na dyrygowanie mediami, sądownictwem, czy życiem kulturalnym. A tym samym, że obecny system władzy w Polsce nie ma nic wspólnego z realną demokracją. Można mówić jedynie o demokracji urojonej lub wirtualnej.


28.09.2012

Posmoleńska III RP

Nawet po rewolucji nie zawsze do końca uświadamiamy sobie radykalizm zmian. Wprawdzie media i medialne plutony propagandzistów partyjnych na forach internetowych przekonywały po katastrofie smoleńskiej, że tak naprawdę, to nic się nie stało, bo gorszego prezydenta zastąpi lepszy z PO, a innych też się zastąpi bez szkody dla państwa. Celebra pogrzebów oficjalnie zamknęła kwestię i na forum publicznym pojawili się erzace, czyli poprawione politycznie wersje prezydenta, prezesa NBP i okołoprezydenckich urzędników państwowych.

Większość Polaków odetchnęła z ulgą, bo szarpanina między prezydentem a premierem o kompetencje w okolicznościach narastającego kryzysu ekonomicznego budziła poważne obawy. Ani prezydent Lech Kaczyński, ani jego macierzysta partia, nie potrafili w prostym, proletariackim języku przekazać o co im naprawdę chodzi. Bardziej to przypominało inteligenckie wymądrzanie się, aniżeli próbę nawiązania kontaktu z narodem. Platforma odwrotnie, sprowadziła sobie z zagranicy wybitnych specjalistów public relations i fantastycznie potrafiła zagrać każdą nutę, która akurat podobała się ludowi znad Wisły. Nic więc dziwnego, że dyskurs publiczny przebiegał pod dyktando PO, zaś PiS popiskiwał gdzieś w tle.

Ostatnio, wraz z nawarstwianiem się błędów i przekrętów rządzącej koalicji, powracają duchy katastrofy smoleńskiej z pytaniami, czy i jaki sens krył się za ofiarą z ich życia. Możemy wyodrębnić dwie istotne zmiany w trzeciej państwowej postaci kapitalizmu w Polsce.

Po pierwsze, nastąpiła radykalna zmiana polityki wobec Rosji. Śladem Angeli premier Tusk jeszcze grubo przed Smoleńskiem podjął próby ułagodzenia wściekłego białego misia, którego odgrywali Rosjanie wobec Lecha organizującego im nieprzyjazną frondę na zachodniej granicy. Szczytem tego była akcja "prezydentów", która przeszkodziła Rosji spacyfikować Gruzję na wzór Czeczenii. Takim przyjaznym gestem Tuska miało być przyjęcie konwencji chicagowskiej do badania katastrofy polskiego samolotu rządowego. Tyle, że Rosjanie wszystkie te gesty przyjmują, wyciskają z nich maksimum wizerunkowych korzyści, a przy okazji robią antypolską propagandę, przykładem zdyskredytowanie gen. Błasika wobec światowej opinii publicznej. A jak widać po umowie "gazowej" dalej nas traktują jako dojną krowę niczym w RWPG.

Po drugie, Platforma Obywatelska, dzięki wciąż głodnemu na posady PSL i bratniemu Ruchowi Palikota, opanowała totalnie legislatywę i kluczowe stanowiska w państwie. Może sobie dzięki temu bezkarnie pozwalać na wygaszenie skandali, które w każdym kraju zachodnim zmiotłyby ich bohaterów ze sceny politycznej. Afera hazardowa, podsłuchy dziennikarzy, bezmyślne poparcie dla ACTA, teraz prostacki monetaryzm w ekonomii poszerzający strefę nędzy, prezes sądu jako kamerdyner ministra, a także skandal z pomylonym pochówkiem ofiar katastrofy smoleńskiej.

Mały nit pozostawiony nieopatrznie w ciele jednej z ofiar przez rosyjskich patologów zreanimuje nie tylko teorię spisku, który przyniósł jego beneficjentom określony zysk. Pozwoli także docenić w polskim życiu społecznym rolę drobiazgów ze słynnej matematycznej teorii katastrof.


21.09.2012

Na platformie zaufania

Znany ze swoistego poczucia humoru Józef Wissarionowicz nazwał podbitą Polskę "ludową", zaś zwasalizowaną część Niemiec "republiką demokratyczną" zapewne z podobnych motywów, które przyświecały twórcom nazwy "platforma obywatelska". Dla śmiechu. Jednak nie tylko.

Wszelkie podbite narody, by się zbyt często nie buntowały, muszą mieć poczucie własnego sprawstwa, godności własnych instytucji publicznych, choćby było to oparte na złudzeniach i oszukańczych geszeftach. Dlatego po II Wojnie Światowej mimo, że wszystkie ważne stanowiska w rządzie i terenie obsadzono mężami zaufania, nominatami Kremla, to jednak Bierut na uroczystości państwowe zapraszał początkowo kościelnych purpuratów, a reinkarnacja przedwojennych firm nasuwała przeciętnemu Polakowi wyobrażenie, że powraca normalność.

Po jedwabistej grze wstępnej następowało jednak zawsze wrogie przejęcie instytucji, organizacji społecznych, czy choćby związków sportowych. Początek był zawsze taki sam. Wskutek nacisków "z góry", lub twardej gry służb specjalnych, na czele urzędu bądź organizacji pojawiał się Nominat. Początkowo nieśmiały, delikatny, szarmancki i obsypujący obietnicami, potem coraz bardziej zuchwały, brutalny i zaborczy. "Potem" następowało po obsadzeniu organizacji swoimi ludźmi do których miał pełne zaufanie, bo ich kariera zależała wyłącznie od niego. Dlatego rzadko współpracownicy wykraczali poza kryterium "mierny, bierny, ale wierny". Z bardzo prostego powodu, gdyż jednostki wybitne mają poczucie własnej wartości i nie ulegają zazwyczaj presji pozamerytorycznej. Miernota wykona każdy nakaz, bo wie, że jej moc społeczna tkwi w ślepym posłuszeństwie.

Gdański casus serwilizmu prezesa sądu wobec rzekomych oczekiwań władzy politycznej, odwrotnie niż u Bonda, zmieszał, ale nie wstrząsnął opinią publiczną. Polacy od lat znają to z autopsji. Trochę zmieniła się jeno metodyka. Dawniej, za czasów PRL-u do sędziego dzwonił nie sekretarz ministra, ale sekretarz partii odpowiedniego szczebla. Rozmowa przebiegała podobnie: Wicie, rozumicie, czeba tak zrobić, aby było dobrze... No, i delikwent wiedział, że jak nie zrobi sekretarzowi dobrze, to jego kariera zawodowa, urzędnicza, polityczna lub naukowa, rozsypie się w proch.

Pewną różnicę można dostrzec obecnie także w przebiegu kanałów informacyjnych, gdyż perswazja nie dociera bezpośrednio do sędziego, który ma wydać wyrok, ale do szefa, który wyznacza do zadań specjalnych zaufanych, najbliższych współpracowników.

I tak się toczy świat, a właściwie półświatek.


9.09.2012

Więcej zdrowego liberalizmu, czy zdrowego rozsądku?

Na temat zdrowego rozsądku krążą wśród filozofów sprzeczne opinie. Jedni uważają go za mało uzasadniony metodologicznie sposób myślenia. Inni, wiążąc go z prostotą rozwiązań, "kuchennymi" przepisami na sukces, twierdzą, że jest on najmniej ryzykownym sposobem wyboru opcji politycznych, szczególnie w gospodarce.

Jako absolwent kierunku filozofii przyrody nieożywionej, czyli kosmologii, który następnie doktoryzował się w zakresie nauk społecznych używając metodologii cybernetycznej, nie jestem bezstronnym sędzią w sporze pomiędzy zdroworozsądkowymi technikami myślenia, a skodyfikowanymi przez scjentyzm metodologiami. Dalej urzeka mnie matematyczny lub cybernetyczny obraz świata, mimo że zdaję sobie sprawę, że jest on tylko ogólnym schematem prezentującym zaledwie selektywne cechy rzeczywistości.

Przykładając dużą wagę do ścisłości rozumowania nie można jednak lekceważyć dużej dozy kreatywności jaką wnosi zdrowy rozsądek. Z reguły opiera się on na stereotypowych rozwiązaniach, czyli próbie zaszczepienia starych, sprawdzonych rozwiązań, w całkowicie nowych, odmiennych warunkach. Dobrym przykładem może być propozycja Jarosława Kaczyńskiego, by zlikwidować gimnazja i wkroczyć w dawny nurt rzeki edukacyjnej.

I tu zaczynają się schody. Po pierwsze, powroty w czasie są niemożliwe zgodnie z zasadą "panta rei". Wszystko zmienia się i przywrócenie starego porządku jest niezwykle trudne, jeśli nie niemożliwe, ze względu na opór materii społecznej (metodyczne nawyki nauczycieli, koszty kolejnej transformacji, interesy partyjne). Po drugie, w moim przekonaniu, istotną wadą polskiej szkoły jest nie tyle organizacja systemu oświaty na megapłaszczyźnie, choć razi idiotyzmami i komercją podręcznikową. Jeszcze od peerelu za edukacją ciągnie się ten sam błąd na poziomie klas szkolnych, a mianowicie ich ... przeludnienie. Czy ktoś widział efektywnie działający pluton składający się z 34 żołnierzy, a pozbawiony jeszcze podoficerów wspomagających akcję? Wojsko takie pomysły uznałoby za objaw kretynizmu. A w polskiej szkole w znacznie bardziej rozwydrzonej grupie, nauczyciel musi bez wojskowych narzędzi represji nie tylko zdyscyplinować towarzystwo, ale także zmotywować, by zajęli się tym, co uważa ono za nudne i zbędne. Przy tej liczbie uczniów można tylko prowadzić wykłady, czyli najmniej efektywną formę edukacji! Rzecz jasna, o tym się nie dyskutuje, bo gdyby klasę szkolną ograniczyć do rozsądnego rozmiaru 25 uczniów, to nieroztropnie wzrosłyby koszty oświaty. Widać tu dramatyczny konflikt pomiędzy rozsądkiem, który nam podpowiada, że najbardziej efektywną metodą komunikacji społecznej jest kontakt bezpośredni, który jest bez porównania łatwiejszy w mniejszych klasach, a rozsądkiem preferującym tańsze, wielkie liczbowo klasy szkolne. W dodatku, zamiast wyrzucać na bruk nauczycieli, należałoby ich dodatkowo zatrudniać i kształcić ich nowe zastępy! Horror dla samorządowców dopłacających bajońskie kwoty do oświaty?!

Myślę, że zamiast wybierać na tym etapie debaty publicznej metody uzdrawiania oświaty lub gospodarki, dobrze byłoby najpierw precyzyjnie zdefiniować cel. Na przykład, czy szkoła lub uczelnie dalej mają produkować wyposażonych w nadmiar faktografii przygłupów, czy dać młodym szansę na prawdziwie twórcze myślenie? Możliwe jedynie w warunkach małych klas, a nie prawie 40-osobowych molochów...

Czy ograniczać wydatki socjalne "pętające" przedsiębiorców i inwestycje publiczne państwa w sytuacji wysokiego bezrobocia i biedy rozlewającej się na miliony polskich rodzin? Wątpliwości w kwestii ograniczania inwestycji wysuwa nawet superliberał prof. Stanisław Gomułka. Rozsądek skrajnych liberałów mówi generalnie, że trzeba ciąć "socjal". Rozsądek "zsocjalizowanych" liberałów każe się zastanowić, do czego to doprowadzi. Może "tylko" do nędzy połowy społeczeństwa, a może do rewolucji? Tak więc, choćby kierując się instynktem samozachowawczym, warto rozważać także wartości niepoliczalne. A zamiast zalewać media tanim pijarem, można byłoby zabrać się za myślenie o celach, a nie tylko skupiać się na awaryjnym łataniu dziur budżetowych?


29.08.2012

Nieodpowiedzialne państwo quasiliberalne

Nieodpowiedzialność państwa jest docelowym ideałem w doktrynach liberalnych i ich wersjach neoliberalnych, a także w doktrynie komunistycznej. Różnice między tymi doktrynami pod tym względem są nieznaczne, gdyż w praktyce obie w praktyce prowadzą do skrajnego ograniczenia praw obywatelskich (np. cenzura w komunizmie i ACTA oraz ich kolejne wersje w ustroju liberalnym). Dla zmylenia mas obydwie doktryny głoszą wolność jednostki, o ile owa jednostka nie podnosi ręki na zdobycze ustroju (tu można wybuchnąć pustym śmiechem).

Jedyną wyraźną różnicą między państwem prawie komunistycznym, a państwem prawie liberalnym, jest stosunek do gospodarki. Otóż państwo komunistyczne pragnęło kierować każdym najdrobniejszym procesikiem przemysłowym lub rolniczym. Dlatego najwierniejsze ideologicznie kadry rzucało na trudne "odcinki frontu". Niestety w praktyce okazywało się, że politrukom brakuje odrobiny wiedzy i psuli co się dało. Ponadto ręczne sterowanie dawało dobre efekty w sytuacji rewolucyjnego chaosu, zaś później samo tworzyło chaos i absurdy rynkowe.

Państwo liberalne odwrotnie, u podstaw doktryny kładzie stopniowe, lub skokowe, odpuszczanie wpływu na gospodarkę, a z czasem, także innych obszarów życia społecznego. Jak jest w rzeczywistości widać gołym okiem. Faktyczny, lub sprowokowany przez banki kryzys ekonomiczny, polegający na produkcji przez banki "baniek, wydmuszek" w postaci fałszywych walorów na rynku mieszkaniowym lub surowcowym, narzuca konieczność dokręcenia mechanizmów kontroli. Tak więc zarówno Unia Europejska, jak i kraje wasalne - w tym Polska, przykręcają śrubę kontroli gospodarczej, a przez to i społecznej. Oczywiście, kontrola ta nie obejmuje swoim zasięgiem "swoich" ludzi i "swoich" inwestycji. Tym samym ustrój liberalny finalnie niczym nie różni się od komuny, rzecz jasna w wymiarze praktyki społecznej, bo w sferze frazeologii - jak najbardziej!

W kwestii odpowiedzialności, a właściwie nieodpowiedzialności personalnej, system liberalny i systemy komuny, są jak dwa bliźniaki jednojajowe. Ileż musi naprzekraczać prawa syn lub córka Platformy Obywatelskiej, by po wielu latach mozolnych procesów i wyrzuceniu na pysk tych co ich dopadli, wykluł się jakiś wyrok. A takich egzemplarzy jest dziesiątki, a może setki tysięcy w naszym egzotycznym kraju. I nie wytykam tego tylko rządzącej obecnie koalicji, bo system korupcji, nepotyzmu, klientyzmu i bylejakości standardów działania państwa budowano pracowicie od 1989 roku w radosnych latach "wałęsizmu" w oparciu o dobre peerelowskie wzorce. Trzeba przyznać, że niebotycznie go udoskonalono, zaś przykładem mogą być efekty co rusz wybuchających wielkich afer typu Amber Gold. Ktoś tam marginalny, albo opozycyjny wobec partii trzymających władzę trafi do pudła, a wyrok zależeć będzie zapewne od tego, czy nie "sypie" tych z góry, czyli prawdziwych beneficjentów. Można rzec, że przy mafii trzymającej w garści polskie życie gospodarcze i monolityczną władzę państwowo-samorządową, mafia "właściwa" jawi się jako mały pikuś, służący od czasu do czasu jako kozioł ofiarny, gdy chce się medialnie dowieść mocy państwa.

Tak więc ustrój liberalny, podobnie jak niegdyś komuna, przeistacza się w swoje przeciwieństwo i zmierza w tym samym kierunku, czyli do "dzierżymordstwa". Oczywiście, to ostatnie dotyka wyłącznie tych, którzy, jak już wspomniałem, podnoszą rękę na zdobycze ustroju i nie śpiewają z zapałem "Ja drugoj takoj strany nie znaju, gdie tak wolno dyszit czeławiek". Z tym, że uczciwie należy stwierdzić, że wolno to jeszcze wyśpiewać w ojczystym języku... Póki co.


18.08.2012

Metodyczny Cyryl i cień happeningów

Za polityczny happening w cerkwi można zarobić dwa lata łagru na wniosek Cerkwi Prawosławnej. Przekonały się o tym członkinie punkrockowej grupy Pussy Riot, które w moskiewskim Soborze Chrystusa Zbawiciela, najważniejszej świątyni prawosławnej Rosji, wykonały utwór "Bogurodzico, przegoń Putina". Z podobnego paragrafu, tj. za znieważenie uczuć religijnych, polski sąd skazał na grzywnę "Dodę", czyli Dorotę Rabczewską. Doda w wywiadzie prasowym stwierdziła w 2009 r., że "bardziej wierzy w dinozaury niż w Biblię", bo - w jej opinii - "ciężko wierzyć w coś, co spisał jakiś napruty winem i palący jakieś zioła". Sąd Rejonowy dla Warszawy-Mokotowa na wniosek prokuratury uznał, że jej słowa były "obiektywnie obraźliwe" i działała z zamiarem "wyśmiania i obrażenia".

Człowiek współczesny żyje w kulturze politycznej i prawnej pełnej sprzeczności. Z jednej strony narzuca mu się reguły poprawności politycznej, które obejmują niewiarygodnie duży obszar jego relacji społecznych. Nie wolno mu krytykować Żydów, wyznawców islamu, afroamerykanów, czy gejów i lesbijek. Owym mniejszościom z kolei wolno bez umiaru ciskać oskarżenia rasizmu lub rzekomych prześladowań na tle seksizmu. Tak więc widać, że ochrona prawna obywateli jest wybiórcza i nie obejmuje praw większości, a więc np. "białasów" oraz "katoli", prawosławnych i protestantów, stanowiących większość w poszczególnych państwach europejskich.

Wspomniane na wstępie wyroki sądów wydają się być przywróceniem praw instytucji religijnych w centralnej i wschodniej Europie. Prawa do szacunku, równego traktowania z mniejszością żydowską lub gejowską. W tym też kierunku wydaje się zmierzać Cyryl I, równy papieżowi na wielkich obszarach wschodniego prawosławia, który, w przeciwieństwie do swego poprzednika, nie widzi katolicyzmu jedynie jako zagrożenia dla duchowego samodzierżawia w Rosji.

Za tym prawidłowym działaniem sądów, w moim przekonaniu, kryje się jednak ryzyko nadinterpretacji. Przypuszczalnie obydwa wyroki mają jedynie wymiar ostrzegawczy i pozwolą ukrócić wybryki artystowskie, które były dotychczas łatwą i tanią formą reklamy dla szołbiznesu. Jeśli jednak sądy w interpretacyjnych domysłach pójdą zbyt daleko, to staniemy blisko kazamatów inkwizycji. Bowiem, gdy słowa Dody Elektrody zinterpretujemy nie jako "naćpanie się ziołami" kapłanów bądź egzegetów Biblii, lecz kontemplację boskiego stworzenia w oparach żarzących się ziół i delektowanie się doskonałymi klasztornymi winami, to wówczas mamy do czynienia jedynie z aktem niewiary istoty niezdolnej do metodycznego wnikania w głębię boskiej tajemnicy. Cóż, prymitywizm współczesnej popkultury każe wierzyć, że kontemplację można osiągnąć tylko dzięki promilom i naćpaniu się...

Jeśli jednak odrzucimy myślenie kategoriami inkwizycji, to za manifestacje autopromocyjne z podtekstem reklamowym, a tym bardziej - za ułomne przekonania - nie powinno się zbyt surowo karać. Co najwyżej, sąd powinien wycenić wartość reklamy uzyskaną kosztem chronionych prawnie podmiotów religijnych i wymierzyć stosowną rekompensatę na rzecz poszkodowanych kościołów.

W końcu żyjemy w świecie, w którym wszystko jest przeliczalne na pieniądze.


14.08.2012

Milczenie lemingów

Teorii na temat masowego samobójstwa lemingów w morskich (oceanicznych) falach było sporo. Jedne mówiły o wirusach zaburzających instynkt samozachowawczy, inne o stadnych mechanizmach ewolucyjnych prowadzących do regulacji nadmiaru populacji. Termin "regulacja" jest często używany jako eufemizm, gdy dokonuje się radykalnych działań. By nie wystraszyć elektoratu politycy zapowiadają "regulację", bądź "deregulację", bo kojarzy się to bardziej z naprawą koryta rzeki, niż z gilotyną.

Faktycznie jednak regulacje państwowotwórcze mają więcej wspólnego z losem utopionych stad lemingów, niż z naprawą państwa. Z jednego prostego powodu. Klasa rządząca we współczesnych liberalnych systemach politycznych jest całkowicie n i e o d p o w i e d z i a l n a za swoje decyzje i czyny. Liczne przykłady korupcji, nepotyzmu i łamania podstawowych zasad konkurencji, które od czasu do czasu wypływają do opinii publicznej są szybko "przykrywane" przez równie skorumpowane i skażone nepotyzmem oraz klientyzmem media i sądownictwo. Wspomniane opoki demokracji w kapitalizmie neoliberalnym miały pełnić rolę sępa pastwiącego się nad każdą wynalezioną padliną prawną lub moralno-polityczną. De facto, właściciele mediów tak dobierają sobie skład zespołów redakcyjnych, że nawet bez ręcznego sterowania piszą i mówią co trzeba pławiąc się w usprawiedliwieniach "błędów i wypaczeń" polityków. Z kolei sądownictwo jest uwikłane w sieć nieformalnych powiązań ze światem finansów i polityki.

Zgoda, łatwiej mi pisać o tych wynaturzeniach demokracji z pozycji niezależnego eseisty we własnym kwartalniku naukowym. Pisząc z "innej planety" tworzę sobie dystans do tego co się dzieje w realnym półświatku politycznym. Media "zależne" muszą krygować się wobec władzy, by raczyła im zapełnić przestrzeń reklamową, a także wobec kręgu odbiorców, by zechcieli je kupować. Pragmatyka bytu kłóci się jednak z dalszą perspektywą państwowości. Brak rzeczywistej kontroli nad czołówką polityczną, np. we współczesnej Polsce, może doprowadzić do katastrofy społecznej na niewyobrażalną skalę. Tak umarła właśnie XVIII-wieczna Rzeczpospolita. Kogo wówczas obejdzie, co wykrzykują tonące lemingi?



5.08.2012

Partnerzy z niższej półki

Związek partnerski dotyczy zarówno jednostek, jak i firm, organizacji lub państw. Polega on zazwyczaj na wspólnocie interesów, trwałej lub doraźnej, wielostronnej lub bilateralnej, która skłania strony do współdziałania o charakterze jawnym lub niejawnym, a także umownym lub bezumownym. Partnerami są policjanci, geje i lesbijki, rodzice i dzieci, firmy, komandosi, państwa realizujące akt polityczny wobec rywali.

Partnerami mogą być działacze związków sportowych wobec zawodników i ich trenerów. Mogą być, ale w Polsce, na przykład, nie muszą. We współczesnej Polsce bliżej działaczom do prezesa z barejowskiego "Misia", gdzie ważna była poprawność polityczna i lizusostwo wobec hierarchów i tuzów politycznych. Wyniki sportowe są czymś przypadkowym, marginalnym, tym co można zmanipulować przy pomocy propagandy. Jedyne dotychczas dwa złote medale trafiły nam się jak ślepej kurze ziarno. Adrian Zieliński musiał dopłacać do swoich treningów w Osetii, bo związek wybrał mu inną lokalizację przygotowań. Trenerowi Tomasza Majewskiego Henrykowi Olszewskiemu rok przed Igrzyskami zabrano połowę pensji po nieudanych dla naszego mistrza występach w Daegu. Adrian Zieliński szukał w Osetii atmosfery i motywacji do morderczej pracy. Znalazł ją właśnie tam wśród zakochanych w mocarzach Osetyńców i Gruzinów w przemiłej gościnie u kolegi z reprezentacji Arsena Kasabijewa. Z kolei trener Olszewski eksperymentował z Majewskim poszukując w wyścigu zbrojeń sportowych kamienia filozoficznego na medal olimpijski. Niczym alchemik transformujący ołów w złoto. Działacze o ołowianych mózgach uznali jednak, że Majewski ma wybijać, jak na sztancy, medal na każdej imprezie, więc ukarali trenera. Złoty medal Tomasza Majewskiego z Londynu działacze PZLA zawiesili na włosku, bo gdyby trener Olszewski ujął się honorem, to medal według wszelkiego prawdopodobieństwa trafił by szlag. Tylko głupota, czy już coś gorszego?

Traktowanie lekceważąco, "per nogam", innych państw, jest dość typowe w polityce współczesnych mocarstw. Obamowska Ameryka pozostaje w związku partnerskim z Rosją, co np. widać było po migdaleniu się Obamy do Miedwiediewa podczas wizyty tego ostatniego w Stanach i przesyłaniu per procuram całusów dla Putina. Ani jednym, ani drugim, zupełnie nie w głowie bezpieczeństwo Europy.
W tej sytuacji, gdy przywódcy molochów gospodarczych i militarnych myślą tylko o własnych tyłkach, właściwie jedynym wyjściem dla Polski wydaje się być propozycja prezydenta Bronisława Komorowskiego podjęcia budowy polskiego systemu antyrakietowego. Byle nie skończyło się na przekrętach, jak to miało miejsce z projektem korwety typu gawron.

Gdy nie traktuje się nas jako partnera - człowiek honoru, a także kraj dbający o swoją suwerenność - muszą wybrać własną drogę bezpiecznego bytu. A molochy niech się cmokają dalej.


27.07.2012

Schyłek III RP: spijanie śmietanki

Tytuł jest trochę frywolny, bo nawiązuje do nazwiska czołowego bohatera afery "taśmowej". Niestety sytuacja nie nastraja do żartów, choć o ile Polska była najweselszym barakiem w RWPG, to pozostała takim żartownisiem już jako supermarket w Unii Europejskiej. Czemu barak, to wiemy, bo było siermiężnie, czemu supermarket, to krótko wyłożymy.

Po pierwsze, po odzyskaniu suwerenności okazało się, że podziemne elity, które wyskoczyły na czoło buntu robotników i inteligencji z Solidarności, nie mają spójnej koncepcji wolnej Polski. Po odsunięciu "nacjonalistów" zwyciężył zdrowy kapitalistyczny internacjonalizm. Polegał z grubsza na wyprzedaży dziedzictwa PRL-u i uwłaszczeniu grupy, która przejęła miejsce po starym reżimie. Nasz rodzimy Supermarket miał już zatem kadry. Żarłoczne niczym piranie, solidarne niczym mafia sycylijska i sprzedajne jak tirówki. Dość szybko pozbyto się takich "prawdziwków" jak Anna Walentynowicz, bo zakłócały logikę nowego systemu.

Po drugie, totalna wyprzedaż stanowiąca specjalizację naszego Supermarketu w UE objęła wszystkie dziedziny życia społecznego w Polsce. Sprzedajemy się nie tylko politycznie stanowiąc czołowego d...właza w Unii (Acta, dyktat fiskalny, utylizacja reżimów postkomunistycznych na wschodzie Europy), czy wobec USA (bezsensowny kontrakt na F-16, utopijna tarcza antyrakietowa, wspieranie interwencji w Iraku i Afganistanie). Wszystkie te przedsięwzięcia kosztowały nas, albo grube miliardy wyjęte z kieszeni podatnika, albo byliśmy w nich pachołkiem w ręku mocarstw wysyłanym jako harcownik na przedpole i obrywającym za mocodawców najczęściej wskutek restrykcji ekonomicznych. Sprzedajemy teraz kilkumilionową populację obywateli bogatym krajom Unii, bo nasza "poprzełomowa" gospodarka została zredukowana do roli kraju rezerwy inwestorskiej. Stąd wyrzucanie na bruk tysięcy budowlańców, nauczycieli i innych zbędnych specjalności. Najpierw "urządza się" niż demograficzny, a potem wykorzystuje się go do czystek na rynku pracy. Czysta farsa.

Po trzecie wreszcie, jako podstawę funkcjonowania rodzimego Supermarketu ustanowiono system klientelistyczny. Pozwoliło to na oparcie się na paru milionach "twardych" wyborców i powielanie się władzy w 2, 3 wariantach zasadniczo nie różniących się, ani ideowo (bezideowo?), ani nawet personalnie. Owi twardzi wyborcy zastąpili elitę peerelowską na stołkach właścicieli państwa. Zasadnicza różnica polega jedynie na tym, że wygrywająca opcja obsadza bardziej lukratywne stanowiska. Setki tysięcy stanowisk, o które ich właściciele będą walczyli jak o niepodległość. Zagrożenia status quo są dostrzegane, o czym świadczy ekspresowe przepchnięcie ustawy o zgromadzeniach godnej carskiego "samodjerżawja".

A co to jest "niepodległość państwa polskiego"? A nic takiego, jakiś archaizm, badziewiany wymysł idealistów. Mickiewiczów, Kołłątajów, Kościuszków, Piłsudskich...


15.07.2012

Dobra Eurokomuna i złe narody

Wraz z postępami liberalizmu w życiu codziennym przeciętnego Europejczyka coraz lepiej dostrzegamy zło, które czai się w przejawach nacjonalizmu i religijności. W tym duchu centrala piłki kopanej reprezentująca w Polsce organizację europejską pozbawiła stroje reprezentantów kraju nawet tradycyjnego orzełka. Omal nie zakończyło się to katastrofą, gdyż polski kibic, niezależnie od tego, czy jest peowskim lemingiem, kaczystą, czy postkomunistą, nie mógł zdzierżyć zamachu na białego orła. Wydzielając złowrogie wonie z trzęsących się portek Centrala musiała przywrócić orzełka na koszulki. Niewiele to pomogło, gdyż aferalny lęk udzielił się trenerowi Smudzie, którego na tyle przytłoczył ciężar odpowiedzialności przed rozwścieczonym narodem, że zamiast va banque zagrał na godziwą premię. Dla siebie.

Rzecz w tym, że żadna forma organizacji społecznej, czy wodzowska, czy technokratyczna, nie gwarantuje sukcesu. Owczy pęd w wielu piłkarskich centralach, by małpować cudze rozwiązania organizacyjne doprowadził do spektakularnej klapy. Tajemnica sukcesu kryje się w prostej, by nie rzec prostackiej kwestii. By zwielokrotnić szansę na sukces należy podejmować m ą d r e decyzje. A tego nie zapewnia żadna struktura, bo najlepsza organizacja w której prym wiodą ludzie niekreatywni będzie wypluwała bezwartościową sieczkę myślową.

Taką właśnie strukturą wydaje się być "góra" UE, która odrzuciwszy pojęcia "naród" i "religia" jako nienawistne demony przeszłości próbuje stworzyć nową religię dla europejskiego narodu. Osią nowej religii jest pojęcie "standardu". W kąt poszły początkowe hasła jednoczącej się Europy, że możemy "różnić się pięknie". Obecnie pod pretekstem kryzysu następuje powszechna unifikacja, a poszczególne kraje Unii przypominają siostrzane kopie w kwestii socjotechnik politycznych. Totalna (totalitarna?) standaryzacja nie kończy się na otoczeniu człowieka, mechanizmach społecznych i politycznych, ale dobiera się do istoty ludzkiej zwykłego unijnego zjadacza chleba.

Narzuca się mu zjadanie wyprostowanych bananów i niezażywanie tabaki, zaś do matki i ojca nakazuje się zwracać numerycznie "rodzicu nr 1" i "rodzicu nr 2". Logicznie biorąc, zapewne wkrótce znikną imiona i nazwiska, zaś numery tatuowane przez nazistów na przedramieniu zastąpią elektroniczne chipy. Z europejskiego horyzontu znikną złe nacjonalizmy i religijne przesądy, bo powstaną nowe kategorie ludzi wylosowane z unijnego komputera.

Powiecie mi, że to mrzonki technokratów, które zostaną odrzucone podczas próby transplantacji. Nie wiem. Jedno jest pewne. O takim właśnie modelu społeczeństwa marzył Lenin, a starał się go zaimplementować w Rosji i w Europie stalinowski system ucisku. Komuna rediviva?!


3.07.2012

Naczelny futurolog kraju


W Polsce jest sporo funkcji naczelnych poza naczelnymi w ogrodach zoologicznych i domostwach. Są naczelni tytułów czasopism, w tym i wyżej podpisany, naczelny wódz polskiego wojska, naczelny prokurator wojskowy, naczelny rabin, naczelny lekarz, bez liku naczelnych dyrektorów i inspektorów. Wśród owych vipów brakuje mi, osobiście dotkliwie, stanowiska naczelnego futurologa kraju.

Uczciwie muszę przyznać, że nie brakuje w naszym eurokraju śmiałych prognoz. Na ten przykład, by wdrożyć Polaków do 67 rocznicy jako nominalnego końca harówki premier Donald snuł ponure wizje tego, co stanie się za 40 lat i w dodatku ciężar intelektualny tej prognozy wziął po piłkarsku na własną klatkę. Większość Polaków tego nie kupiła, bo rzadko w miarę rozsądny człowiek przejmuje się tym, co będzie za lat czterdzieści.

Naukowcy prognozujący procesy przemysłowe, kulturowe, finansowe, czy demograficzne, wiedzą doskonale, że dużym błędem są już obarczone prognozy pięcio- czy dziesięcioletnie. A co tu mówić o kilkunastu lub kilkudziesięciu latach. Do tworzenia takich wizji należałoby wytypować delficką Pytię, która nawdychawszy się skalnych wyziewów wieszczyła to, co nieuchronne. Rzecz jasna, pod wpływem oparów trudno orzec coś sensownego na dowolny temat, a tym bardziej - o przyszłości. Od tego w Delfach byli kapłani, którzy tłumaczyli słowa Pytii, zaś pisarze układali je w heksametrycznym wierszu. Problem był tylko z tym, by zamienić bełkot w wizję, którą możnaby post factum pogodzić ze stanem faktycznym.

Oczywiście, istotną rolę w tej upojnej zabawie pełnili kapłani delficcy, którzy zajmowali pozycję współczesnych naukowców, a i Pytię wybierano spośród dobrze wykształconych arystokratek. Stanowi to istotną różnicę ze współczesnością, gdyż politycy parający się wieszczeniem wykazują się obecnie dość kiepskim wykształceniem. Może przez to bliżsi są ludowi, ale niestety ich prognozy warte są tyle, ile merytoryczne kwalifikacje, czyli nic.

Nie chcę przez to powiedzieć, że wszelkie długoterminowe prognozy należy uderzyć o kant, by złoto poszło do złota, jako, że są takim właśnie kantem. Otóż w naszej komputerowej dobie da się już wiele spraw przewidzieć, choć zaiste nie wszystko. Do tej ostatniej kategorii zaliczymy prognozę, która legła u podstaw ustawy emerytalnej, nazwijmy ją skrótowo "Delphi 67".

Otóż podstawą prognozy demograficznej dla Unii Europejskiej nie powinien być przyrost rdzennej ludności, która, jak wiemy, jest leniwa rozrodczo, niedoinwestowana i w dodatku na umowach śmieciowych. Z kolei na "in vitro", dzięki rządzącej i opozycyjnej prawicy oraz ortodoksom rzymskiego katolicyzmu, też nie możemy liczyć.

W sukurs rodowitym Europejczykom przychodzą obecnie Arabowie, Turcy, Nigeryjczycy, Hindusi, a w niedalekiej przyszłości - Chińczycy. W Polsce zadomowią się także setki tysięcy Ukraińców, Białorusinów i Rosjan. Mało natomiast prawdopodobny jest powrót do modelu sprzed II Wojny Światowej, chyba, że Izraelitom zbrzydnie wojowanie z arabsko-perską koalicją. Unia jest otwarta na wielką "wędrówkę ludów", zatem jest kwestią kilku lat, gdy mniejszości stanowić będą w Polsce 30-40% ludności. A jak wiemy skądinąd, narody te nie mają najmniejszych oporów wobec wielodzietności, zatem za 40 lat mogą z kretesem liczebnie zdominować rdzennych Europejczyków.

Moja hipoteza oparta jest na jednym zaledwie procesie społecznym, czyli migracji, wszak liczę, że wśród wielu zbędnych naczelnych administratywistów rozmnożonych niepomiernie przez Platformę, pojawi się jeden przydatny urząd, który zamiast produkcji propagandowych baniek mydlanych zajmie się prognozowaniem w skali multi. Czyli powiązaniem wielu procesów w jeden obraz sytuacji. Bez tego jesteśmy jak ślepe kocięta skazani na eutanazję przez głupkowate decyzje, takie jak akceptacja ACTA, czy emerytury 67. Musimy sobie jednak uprzednio uświadomić, że nie wszystko co dobre dla Brukseli jest dobre dla Polski. Brzmi to nieco ksenofobicznie, ale mamy powody, by nie wierzyć bankowym baronom. Dla paru euro gotowi są nas zrujnować, wykupić na przecenie, sprzedać za bezcen i jeszcze sprać mózgi, że robią to dla naszego dobra.

Z dwojga złego, wolę "najaraną" Pytię, że posłużę się terminologią klasyczki polskiego szołbiznesu. Przynajmniej tkwi tam element naukowej prognozy, a nie oszukańczy geszeft li tylko...



24.06.2012

Rekrutacja do rynsztoka publicznego

Tak się złożyło, że przez siedem lat wykładałem public relations. Przy okazji, tuż przed katastrofą smoleńską w marcu 2010 r., przeprowadziłem badania wśród studentów z tego zakresu, m.in., ich potencjalnego udziału w życiu politycznym (http://novamedusa.net/archiwum_praktyka_polityczna.html).
Gdyby sfinansować bardziej zaawansowaną statystykę tych rozbudowanych badań, wyniki byłyby jeszcze ciekawsze. A i tak są wymowne. Przytoczę, tylko jedno z wielu spostrzeżeń.

Otóż badani uważają, że aby zrobić szybką karierę polityczną, należy być:
dwulicowcem - 35%
inteligentnym - 27%
posłusznym wykonawcą cudzych pomysłów - 25%
przedsiębiorczym - 24%
bezwzględnym łajdakiem - 19%
upartym - 16%
twardzielem - 10%.
Zatem choć "inteligencję", "przedsiębiorczość" i "upór" zaliczamy zazwyczaj do pozytywnych cech osobowości społecznej, to kontekst innych wybranych określeń (epitetów) pozwala osądzić, jak młodzi Polacy postrzegają świat polskiej polityki. Wszechwładza dwulicowości, instrumentalnego podporządkowania, a do tego bezwzględnego łajdactwa, tworzą wizerunek swoistych, politycznych cyborgów, którzy z wdziękiem buldożera niszczą wszystkich, którzy staną im na drodze.

Symptomatyczne, iż zaledwie niewielki ułamek młodych ludzi w Polsce wierzy w to, że aby zostać w przyspieszonym tempie politykiem, należy być:
zwolennikiem reform - 9%
krytycznym wobec społecznego zła - 6%
patriotą - 5%.

Wobec powyższego, jeśli młodzi oceniają aż tak superkrytycznie polityczną rzeczywistość, to oczywiście można wydziwiać, iż są pasywni, że unikają jakiejkolwiek obywatelskiej aktywności. Jednak trudno im się dziwić, jeśli nie identyfikują się z takimi właśnie łajdakami i dwulicowcami. Przyznam, że badania, mimo pesymistycznego wydźwięku, pozwoliły mi spojrzeć w naszą narodową przyszłość bardziej optymistycznie, bo potwierdziły pewną tezę.

Owa teza głosi, że wśród młodych Polaków nie ma powszechnej zgody na wielowymiarowe chamstwo stanowiące obecnie ważne kryterium rekrutacji kadr politycznych.

19.06.2012

Gdzie dwóch się bije

Przysłowie "Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta" świetnie pasuje do eliminacji grupowych z udziałem drużyn Rosji i Polski. Walka, a właściwie wojna, którą stoczyły, przesądziła o tym, że na kolejny mecz obydwu teamom zabrakło psychicznej i fizycznej amunicji.

O ile Rosjanie przegrywając z Grecją mieli po prostu pecha, wszak stosunek okazji do zdobycia goli wynosił 25:5 na ich korzyść, a zarówno trenerowi Dickowi Advocaatowi, czy Szyrokowowi ze spółką, trudno coś zarzucić, o tyle polski zespół był w meczu z Czechami niczym śpiący rycerz spod Giewontu. Nic nie było go w stanie obudzić, ani fantastyczny doping kibiców, ani podrygi trenera Smudy na obrzeżu boiska.

Jakie wnioski można z tej klęski wyciągnąć? Obydwu drużynom, a może i nacjom, należałoby doradzić, by w analogicznej sytuacji traktowały rywalizację mniej prestiżowo, a bardziej taktycznie. Jasne, że Rosjanie nie mogą zapomnieć Polakom, iż przez parę lat rządzili na Kremlu, a Polacy Rosjanom, że regularnie od dwustu lat wraz z Prusami i cesarstwem austriackim kolonizowali nawiślańskie królestwo. Jednak zapamiętałość rzadko kiedy przynosi dobre efekty, chyba że w kopaniu ogródka. Kopanie piłki w futbolu jest zadaniem dość skomplikowanym, choć jego wykonawcom rzadko można przypisać miano intelektualistów.

Rosjanie zapewne sobie poradzą, tym bardziej, że drużynę mają doskonałą, o czym świadczy długa seria zwycięstw przed mistrzostwami. Trudniejsza wydaje się być sytuacja Polaków.

Po pierwsze, naszej centrali piłkarskiej przewodzi niewydolna umysłowo grupa "trzymająca władzę", która dzieli napływające do PZPN ogromne środki i przywileje korumpując całe środowisko piłki kopanej. Kto podskoczy Prezesowi lub szarym eminencjom może się pożegnać z dużymi czekami, a w przypadku piłkarzy i trenerów - z nominacjami, co jest równoznaczne. Czy dobrym antidotum jest kurator? Wątpliwe, bo zarówno FIFA, jak i UEFA, bardzo pilnują swojego dominium. Najlepszą metodą byłby dżentelmeński pakt rządu i prywatnych sponsorów, by odciąć zasilanie dla Centrali i przejść na kroplówkę. Dla dobra polskiego futbolu! Wówczas, gdy utwardzający beton PZPN terenowi delegaci odczują chudość związkowego portfela, wówczas może stać się cud i opadną im końskie okulary nasadzone przez klubowych baronów. W moim przekonaniu warto się przyjrzeć wewnętrznym regulacjom PZPN. Czy uzasadniony jest monopol decyzyjny zarządu lub selekcjonera kadry? Jeśli oszaleją lub zostaną skorumpowani, to też mogą robić co zechcą? Rzecz jasna, wtrącanie się amatorów, a kontrola nad prawidłowym rozwojem kadry przez profesjonałów, to diametralnie różne sprawy.

Po drugie, niewydolność umysłowa działaczy pociąga za sobą niedobory koncepcyjne przy wyborze selekcjonera kadry, organizacji "repry" i lig piłkarskich. Dobitnym przykładem takiego bezmózgowia był wybór dwóch ostatnich selekcjonerów kadry. Leo był zaledwie emerytowanym cieniem niezłego ongiś trenera Realu, a Franc może by się sprawdził jako asystent trenera w drugiej Bundeslidze. Ślepo zapatrzony w niemieckie wzorce, bez wglądu w psychikę polskich piłkarzy i ich specyfikę wyszkolenia. Kompletnie przy tym pozbawiony umiejętności czytania gry i adekwatnej modyfikacji taktyki jeśli nie gra "o pietruszkę". Być może paraliżował go silny stres, co można było już zauważyć podczas pucharowych meczów Lecha Poznań. Obydwaj dogmatyczni niczym sklerotycy nie tylko w elementach strategii meczowej, ale także decyzjach kadrowych. Inkorporacja do kadry kopaczy bez formy (Murawski, Brożek, i jeszcze paru) może nawet nasuwać podejrzenie, że bardziej chodziło tu o ich promocję, niż grę. A handel piłkarzami, to świetnie rozwijający się biznes. Biznesem pachnie także defensywne ustawienie drużyny. Jeśli za remis dostaje się ponad 400 tysięcy, po co grać o zwycięstwo i ponosić ryzyko, że się przegra i nie powącha szmalu. Ot, taka zdroworozsądkowa "kompinacja" jak mawiał Jan Kobuszewski, bo o wiedzę z rachunku prawdopodobieństwa Smudę, a nawet Beenhakkera, trudno podejrzewać.

Po trzecie, specem od fizjoterapii naszej drużyny narodowej zrobiono gościa, który tak "zajechał" nie tak dawno kadrę Górnika Zabrze, że przegrywali wszystko co się dało na początku ligi. Czyli "Górnicy", dokładnie jak nasi chłopcy, padali na nos po 50-60 minutach. Mój niepokój wzbudziły tajemnicze kontuzje kadrowiczów w trakcie austriackich przygotowań. Po sezonie, zwłaszcza w mocnych ligach zagranicznych, intensywne treningi mogły przecież obniżyć wydolność wskutek przetrenowania, albo spowodować urazy. Smuda, po wyeliminowaniu z kadry "Fabiana" arbitralnie odrzucił wątpliwości dziennikarzy, że przegina z forsownymi treningami. Obawiam się, że intensywność tych treningów miała być dowodem na "wysiłki" zespołu szkoleniowego. Swoistym alibi, gdy brak koncepcji. Uprawiałem kiedyś lekkoatletykę i coś wiem na ten temat. Trener nalegał, żebym jeszcze raz rzucił oszczepem, mimo, że miałem już dość, bo rzucałem na pełną parę od kilku godzin, no i ... ścięgno w łokciu nie wytrzymało. Przenikliwy Franc uważał, że nie potrzebuje też w ekipie psychologa, bo "w drużynie nie ma wariatów". Widać dla Smudy istnieją tylko dwa stany psychiki: zdrowy i chory, tak jak w asemblerze zero i jedynka. Ręce i nogi opadają. Obserwując trenera podczas meczów eliminacyjnych można było podejrzewać, że przydałby mu się nie tyle psycholog, co psychiatra, na stupor w newralgicznych momentach, gdy stan psychiki trenera wskazywał na zero.

Czy podobnie nieprofesjonalne pomysły nie rodzą się w umysłach trenerów i działaczy prawidłowo mówiących po polsku? Cóż, pokusy pójścia na łatwiznę lub szpurt za wonią waluty mają uniwersalny zasięg. Pamiętamy jednak, że Kazimierz Górski poza tym, że nie był najlepszym mówcą, miał talent z Bożej łaski, był uczciwym człowiekiem i do tego patriotą. A to już wiele wyjaśnia. W każdym razie, atutem, by objąć stanowisko trenera kadry narodowej, czy szefa PZPN, nie musi być notoryczne kaleczenie polskiej mowy. Od tego mamy polityków.



15.06.2012

Rasa kiboli

Problem rasowy we współczesnej genetyce sprowadza się do różnic w splotach DNA. Gdy referowałem w 1969 roku na proseminarium prof. Teresy Rylskiej w KUL uzasadnienie nagrody Nobla dla Jacques'a L. Monoda, nie sądziłem, że 40 lat później ktoś będzie tak przeżywał problemy genetyczne, iż w Anglii, czy Polsce, będą o to walczyły bandy kiboli.

Różnice kodów DNA między populacjami Człowieka Rozumnego, co jest określeniem bardzo na wyrost, wynoszą do kilkunastu procent, zaś w obrębie danej populacji do 85%. Przesądzają one o sporych różnicach poziomu inteligencji, cech motorycznych, czy fakultatywnych uzdolnień. Wynika to z niepełnego przemieszania poszczególnych populacji, mimo wędrówek ludów, podbojów wojennych i pokojowych. Różnice między populacjami wyodrębnionymi z różnych ras mają jednak znaczenie wyłącznie statystyczne. Możemy stwierdzić tylko, że dzieci grupy etnicznej lub rasowej X, są statystycznie o 5% bardziej inteligentne, niż dzieci z grupy Y. Tyle, że testy inteligencji są skażone preorientacją badanych w zakresie wiedzy i nawyków. Dzieciak ze slamsów ma statystycznie mniejsze szanse na dobry wynik, niż tłukący testy od kołyski szczeniak ze średniej lub wyższej klasy społecznej. Ponadto podział na rasy jest dość prymitywny, bo uwzględnia pigmenty i anatomię, a pomija to, co stanowi kwintensencję homo sapiens, a więc np. kreatywność.

Istotniejszą prawdę o ludziach pokazuje krzywa Bayesa, która opisuje rozkład cech w populacji. Jeśli zastosujemy ją do ogółu ludności, to widać, że z grubsza wszystkie rasy i nacje mają podobne wskaźniki ludzi wybitnie uzdolnionych, przeciętniaków i niewydajnych społecznie. Różnice wynikają bardziej z różnic startu życiowego, edukacji, czy organizacji państwa, niż statystyki genetycznej. Drogą doboru genetycznego można wprawdzie wyhodować rasę lepszą w pewnych kategoriach, np. pitbulle są waleczniejsze od labradorów, ale w społeczeństwach ludzkich inżynieria genetyczna jest dopiero w powijakach.

Czy można odnieść to do walk kiboli polskich i rosyjskich podczas Euro. Oczywiście. Kibol angielski, amerykański, rosyjski, czy polski, wywodzi się najczęściej z dolnej części krzywej Bayesa, jeśli chodzi o warstwę społeczną, kulturę osobistą, czy IQ. Reprezentuje za to wysoki poziom agresji społecznej, zaś winę za swoje życiowe niepowodzenia jest skłonny przypisać innym, różniącym się kolorem skóry, językiem, obyczajami lub religią. Myślę, że masowe występowanie społecznej agresji nie jest spowodowane wyrozumiałością sądów, lecz raczej wynika z wykluczenia ogromnych mas ludzkich z cywilizacyjnego wyścigu szczurów. Powinna się za to walnąć w piersi zarówno Unia Europejska, jak i poszczególne rządy.

Wystarczy wtedy mała prowokacja, np. pobicie przez rosyjskiego specnazowca wraz z grupką kolesi polskiego stewarda we Wrocławiu i bezczelne komentarze wszechruskiego szefa kibiców, by wywołać zamieszki wokół nacjonalistycznej manifestacji rosyjskich kibiców w Warszawie. Ponoć Rosjanie, zupełnie jak w czasach Układu Warszawskiego, przysyłają posiłki dla swoich kiboli... Przy tym, najbardziej, ów "rasowy" temat podgrzewają brukowce Eurolandu, od wyssanego z palca małpiego pohukiwania na treningu czarnoskórych Holendrów w Krakowie, po kłamliwy reportaż BBC wpisujący się w goebbelsowsko-amerykański nurt "polskich obozów śmierci".

Politycy "wsjech stran", podobnie jak niegdyś proletariusze, muszą sobie mocno uświadomić, że jest to droga do nikąd. Do chaosu, wrogości narodów, i kto wie do czego. Czy naprawdę wewnątrzpolitycznych celów nie można osiągnąć bez jątrzenia i napuszczania zagubionych życiowo kiboli na ich polskie, ruskie, czy inne genotypowe kopie?


09.06..2012

Polski duch eurosportu 2012

Mówiąc o duchu sportowym mamy zazwyczaj na myśli nieustępliwość, dzielność, waleczność. Jeśli sport ma być humanitarnym ekwiwalentem wojny, to są to właśnie cechy dobrego żołnierza. Jednak, gdy chwilkę pomyślimy, to widać gołym okiem, że powyższe określenie ducha sportowego nie dorasta nawet do poziomu bitwy na maczugi.

Po pierwsze, rywalizacja sportowa wymaga strategii i taktyki. Mamy materiał piłkarski, jaki mamy. Robert Lewandowski, Łukasz Piszczek i ... długo nic. Bo reszta, to albo zdolni aplikanci jak nieszczęsny Wojciech Szczęsny, Sebastian Boenish, czy Rafał Wolski, albo waleczni renciści, jak Marcin Wasilewski, którzy reprezentują dość średni poziom sportowy. Należało więc w meczu z Grecją wykorzystać nasze atuty. W moim przekonaniu największym błędem trenera było wyeliminowanie świetnego ostatnio i odpornego psychicznie Artura Boruca. Na tle rutynowanych, cwanych Greków, żółtodziób Wojtek Szczęsny nie miał szans. Tym bardziej, że po pierwszej połowie schemat gry narzucony przez Smudę był przejrzysty jak woal ladacznicy. Dobrzy trenerzy, tacy jak Guardiola, Mourinho, czy Advocat, stosują aktywne schematy gry, które adaptują reakcje drużyny na strategię przeciwnika lub pozwalają narzucić własną grę. Gdy widzą, że koncepcja się nie sprawdza, natychmiast wypuszczają na boisko zmiennika z kolejną misją. Niestety nasze atuty nie zostały wykorzystane, bo Lewandowski został odcięty od podań, a trener zamiast zmienić nieporadnego Rybusa na bystrego i walecznego Grosickiego, myślał o... Brożku. Zupełnie, jak przysłowiowy niedzielny indyk. To już nie błąd taktyki meczowej, a paralityczna koncepcja, jako, że Paweł Brożek jest kompletnie bez formy i trudno mu się załapać do kadry nawet w przeciętnym Celticu Glasgow.

Po drugie, duch sportowy, to umiejętność zaskakiwania przeciwnika nie tylko w wymiarze taktycznym, ale także indywidualnym. Wybitni piłkarze, tacy jak Lionel Messi, czy Cristiano Ronaldo, latami ćwiczą setki sztuczek piłkarskich, a przy tym widzą i oceniają błyskawicznie sytuacje, by wybrać najlepszą w danej chwili. Przeciętniacy nie są w stanie tego zrobić. Dlatego wypuszczanie Brożka w sytuacji, gdy pilnie brakowało błysku kreującego różnicę, było tak absurdalnie bezsensownym pomysłem, jak zrobienie z Narodowego szklarni przez Platiniego.

Po trzecie, prawdziwy duch sportu, to fantastyczne zgranie drużyny. Potrzebne jest wspólne granie od roku, najlepiej dwóch. Mrukowaty i chimeryczny Smuda wydawał się bardziej bawić składem Polaków w klocki Lego, aniżeli tworzyć zespół. Akceptował tylko tych, którzy mu się ślepo podporządkowali. Tworzył więc maszynę zależną od jego geniuszu taktycznego, a nie samosterujący kolektyw, który potrafi adekwatnie reagować na wir zdarzeń boiskowych. A ponieważ, jak już ustaliliśmy, geniuszem trenerskim raczej nie jest, więc drużynę ułożył jako zlepek kilku słabo skomunikowanych grupek i paru zagubionych indywidualistów, jak np. Ludovic Obraniak. Trochę to mało, nawet na takich średniaków piłkarskich, jak Grecy.

Czyli nie mamy szans? Cóż, teoretycznie żadnych. Jedynym pocieszeniem jest historia Polski, gdyż bywało już tak, że nikt nam nie dawał najmarniejszych szans, a jakimś cudem udawało się... Kto wie, może i tym razem. Tylko, czy będziemy w stanie powtórzyć cud nad Wisłą?


02.06.2012

Agitka Obamy

Wręczanie orderów nigdy nie odbywa się bez interesu. Nie ma karesu bez interesu. Przy czym uhonorowanie osób zasłużonych znajduje się zazwyczaj na ostatnim planie. Także zaaranżowana przez Baraka Obamę uroczystość wręczenia Medali Wolności miała swojego głównego adresata, a był nim wyborca żydowskiego pochodzenia. Nie bez powodu wśród nominatów prestiżowego Medalu niemal połowę stanowili właśnie zasłużeni amerykańscy Żydzi, zaś liczbę tę dopełniał Jan Karski, który alarmował Amerykanów o zbrodniach Holocaustu.

Nie byłoby w tym nic zdrożnego, wszak polityka ma swoje prawa i przed wyborami normalne jest "kupowanie" różnych grup społecznych, w tym i narodowościowych. Politycy amerykańscy co rusz starają przypodobać się Meksykanom, afroamerykanom, czy właśnie wpływowym środowiskom żydowskim, tak jak schlebiają warstwom średnim lub młodemu wyborcy. Niekiedy jednak, jak to w polityce, dochodzi do konfliktu interesów. O ile "polskie obozy śmierci" posmarowały miodem serca działaczy ekstremistycznych amerykańskich organizacji żydowskich, to wśród Polaków, a także wielu zaprzyjaźnionych z Polską Żydów, wywołało szok i oburzenie.

Na intencjonalność oszczerstwa wskazuje nieproporcjonalność użytych środków komunikowania. O ile "polskie obozy śmierci" padły na nagłośnionej gali, o tyle sprostowanie znalazło się w liście do prezydenta Bronisława, który przeczyta adresat i ewentualnie jego kamerdyner. Ponoć łaskawi Amerykanie nie mają nic przeciwko publikowaniu tego tekstu za grube miliony, rzecz jasna na koszt Polaków. Tyle, że pies z kulawą nogą czyta takie płatne ogłoszenia.

Warto jednak, jak sądzę, oprócz zrozumiałego oburzenia, gdy otrzymujemy cios w plecy ze strony rzekomego sojusznika, zastanowić się nad konsekwencjami językowymi tego zwrotu. Obama, tak jak onegdaj generalissimus Stalin, obala wielowiekowe nawyki rozumienia i użycia pojęć. Dawniej mówiono bowiem, że "rewolucjoniści kazali ściąć głowę królowej". Według Obamy powinno się mówić, że "Francja zgilotynowała królową".

Językowy paradygmat Obamy ma wielkie konsekwencje dla opisu zjawisk politycznych. O działaniach ekstremistów islamskich należy teraz mówić: "amerykański atak na World Trade Center z 11 września 2001 roku". Zgodnie z tą regułą językową prawidłowy jest też "szkocki zamach w Lockerbie" i wiele innych tego rodzaju. Istotą tej reguły jest przyporządkowanie do zbrodni miejsca, a nie kata.

Byłoby to groteskowe, gdyby nie było tragiczne.


31.05.2012

Obama i nowa historia Europy

Termin "polskie obozy śmierci" zaczął pojawiać się w czasie, gdy rząd Niemiec wypłacił Izraelowi i ocalonym Żydom potężne odszkodowania za Holocaust. Zaistniała wtedy potrzeba dywersyfikacji agresora, bo rzeczywisty sprawca żydowskiej traumy spłacił swój dług za krzywdy wyrządzone żywym i umarłym. Odtąd też sprawców Holocaustu nazywano odnarodowionym mianem "nazistów". Zatem logicznie biorąc, jeśli mówimy "polskie obozy śmierci", to "nazistami" mogą być tylko Polacy. Tak zainaugurowano pisanie nowej historii Europy.

Rekompensaty za Holocaust wywołały po podpisaniu stosownego porozumienia w 1952 roku mieszane uczucia w samym Izraelu. Menachem Wolfowicz Begin (pol. Mieczysław Biegun), aszkenazyjskiego pochodzenia późniejszy premier Izraela, zaciekły syjonista, a przy tym absolwent Uniwersytetu Warszawskiego (1935 r.), twierdził wręcz, że przyjęcie pieniędzy od Niemców uwolni ich od winy w opinii publicznej i dzięki temu "kupią" sobie spokój sumienia.

Polska przed II Wojną Światową była jednym z niewielu państw świata, gdzie radykalne prześladowania Żydów nie miały wsparcia rządu. Nic więc dziwnego, że na terytorium Polski przywędrowali żydowscy uciekinierzy z niemal całej Europy, przedtem ścigani przez Inkwizycję, a w XX wieku wypędzani przez pogromy z terenów bezkresnej Rosji, czy eksplozję hitleryzmu w Niemczech. Sytuacja uległa gwałtownej zmianie po podbiciu Polski w 1939 r. przez hitlerowskie Niemcy. Niemiecka machina wojenna niemal od razu przystąpiła do masowej eksterminacji Żydów, Polaków i Romów, zwanych potocznie Cyganami. Nie wszystkie obozy rozsiane na terenie okupowanej przez hitlerowców Europy były obozami śmierci, w niektórych wykorzystywano więźniów do niewolniczej pracy. Jednak kumulacja Żydów w Polsce, jak i powszechny opór Polaków wobec okupacji kraju, natchnęły przywódców III Rzeszy wizją ostatecznego wytępienia Żydostwa i Słowiańszczyzny. W hitlerowskich obozach śmierci zginęło wiele milionów ludzi, a w samym Oświęcimiu (niem. Auschwitz) według szczegółowych badań polskiego historyka Franciszka Pipera 1.100.000 spośród 1.300.000 przywiezionych ludzi. W tym prawie milion Żydów, 74 tysiące Polaków i 48 tysięcy więźniów innej narodowości, głównie Cyganów i Rosjan. Inni badacze szacują eksterminację Polaków w Auschwitz na 150-200 tysięcy.

Okupacja Polski przez hitlerowskie Niemcy oprócz fizycznej zagłady kilku milionów polskich Żydów i Polaków pociągnęła za sobą olbrzymie straty majątku narodowego. W 2004 roku wyliczono, że wyniosły one według ówczesnej wartości dolara 650-700 mld dolarów amerykańskich. Jeśli uwzględnimy współczesną liczbę ludności oraz proporcje PKB Stanów Zjednoczonych i Polski (37,5:1), to wygląda to tak, jakby USA dotknął kataklizm w którym zginęło 80 milionów obywateli, a straty gospodarki wyniosły 40 bilionów $!!!

Krótka fraza Baraka Obamy na spotkaniu, która miało uczcić pamięć wielkiego Polaka Jana Karskiego, o "polskich obozach śmierci", była nie tylko tzw. kłamstwem oświęcimskim, przestępstwem zagrożonym w Polsce karą do trzech lat więzienia, ale także mocnym ciosem w politykę sojuszu Polski i USA.

Kto zapłaci za to rachunek? Niech Pan nie opowiada Panie Prezydencie, że jakiś podrzędny pisarczyk w Białym Domu. Potworne, wulgarne kłamstwo wyszło z ust prezydenta USA, absolwenta Harvardu, i tylko on sam może odwołać tę niegodziwość.

29.05.2012

Sport albo ... wojna

Sport od niepamiętnych czasów był substytutem, wysublimowaną formą wojny. Dlatego też, zapewne by nie mieszać form, w trakcie olimpiady zawieszano konflikty zbrojne. Tradycją wojen jest delegowanie do walki wojsk zaciężnych, co także w sporcie nie jest niczym nowym. Po pierwszej idealistycznej fazie olimpiad przyszły czasy "liberalizacji" obyczajów sportowych, gdy okazało się, że organizacja zawodów przynosi wielkie profity dla handlu i prestiżu państw-miast greckich. Obywatel kalabryjskiej Krotony legendarny atleta Astylos zgodził się reprezentować na igrzyskach w 484 i 480 r. pne. Syrakuzy, mimo, że w olimpiadzie 488 r. pne. był jeszcze Krotończykiem. Nic dziwnego, że ziomkowie przekupnego Astylosa, by go poniżyć, zamienili jego dom w więzienie, rozebrali posąg na jego cześć, ogłosili wydalenie z miasta, a rodzina wyrzekła się olimpijczyka mimo otaczającego go nimbu.

Astylos może być świętym opiekującym się obecnie tysiącami wybitnych sportowców, gdyż obywatelstwo nie jest już tak reglamentowane jak onegdaj. Długodystansowcy państw europejskich coraz częściej wywodzą się z Kenii, czy Etiopii, a w innych sportach jest podobnie. Jedynym dinozaurem, który nie może przystać na taki stan rzeczy wydaje się być Jan Tomaszewski, kiedyś bramkarz legendarnej drużyny niezapomnianego trenera Kazimierza Górskiego. Tyle, że swoje narodowe frustracje wyładowuje wyłącznie na Polakach...

Jan Tomaszewski jako poseł PiS, ku wstydzie i konsternacji kolegów partyjnych, rzucił się na Bogu ducha winną "legię cudzoziemską" w kadrze Franciszka Smudy: Ludovika Obraniaka, Damiena Perquisa, Eugena Polanskiego i Sebastiana Boenischa. Młodych, sympatycznych i bardzo ambitnych piłkarzy o polskich korzeniach. A przy tym dwóch Francuzów i dwóch Niemców, jeśli brać pod uwagę paszporty i kraje, gdzie rozwijali swoje sportowe talenty. Nasza niegdysiejsza duma i sława poseł Jan obsobaczył Smudę i PZPN z Grzegorzem Lato na czele za "antynarodową" politykę transferową.

By dopiec do reszty PZPN-owi oświadczył, że kibicować będzie Niemcom. Trafił z deszczu pod rynnę, bo w tej ferajnie bryluje nie tylko urodzony w Polsce szczery Polak Lukas Podolski, ale także z pochodzenia Turek Mesut Oezil, urodzeni z ojca Nigeryjczyka Jerome Boateng i Dennis Aogo, z ojca Hiszpana - Mario Gomez, Samie Khediras wywodzący się z Tunezji, czy Marko Marin urodzony w Bośni. Pod względem "wielonarodowościowym" reprezentacja Niemiec bije naszą "reprę" na głowę, gdzieś w stosunku dwa lub trzy do jednego. Kadra Republiki Federalnej jest odbiciem obecnych proporcji narodowościowych w Niemczech, gdyż co piąty obywatel Niemiec ma obce pochodzenie. W dodatku Niemcy mocno podkreślają, że są z tej multi-etno swojej reprezentacji bardzo dumni, bo świadczy to o przezwyciężaniu zaściankowości i resentymentów nazistowskich tak żywych jeszcze stosunkowo niedawno.

Należy się tylko cieszyć, że trollujący cyklicznie w internecie nasz były goalkeeper wspiera politykę multiculti naszych zachodnich sąsiadów. Lepsze to niż granie na nerwach trenerowi Smudzie. Do kibicowania Niemcom pewnie motywuje go też podświadomy respekt, wszak w reprezentacyjnym debiucie w 1971 r. puknęli mu trzy gole, i to właśnie na Stadionie Narodowym. Wyleciał wtedy z kadry na półtora roku, bo zżarła go trema i bronił beznadziejnie. Miejmy nadzieję, że nasi reprezentanci nie będą tak trząść portkami przed futbolową potęgą innych "legii cudzoziemskich". I dadzą czadu kibicom, bo na tym zabawa w końcu polega.


22.05.2012

Zaślepieni wskaźnikiem wieku

Patronem polityków powinien zostać Cyklop. Jednooki olbrzym znakomicie symbolizuje sposób myślenia partyjnych vipów. Nadrzędną regułą jest prostota haseł, by nie rzec - prostactwo, bo to się dobrze sprzedaje masom. Według tej zasady rozegrano w Unii batalię emerytalną. Najpierw zastraszono Europejczyków, że zabraknie pieniędzy na emerytury, potem pod sznurek pogoniono parlamentarzystów. No, i parlamenty państw i państewek unijnych będą uchwalały, iż "Arbeit macht frei" nie jest jakimś wynaturzeniem, ale przeciwnie - radością staruszków w XXI wieku.

Praktycznie i statystycznie biorąc, wydajność pracy 60-latka jest znikoma w porównaniu z osobą młodszą o 10, 20, czy 40 lat. Z wiekiem zanika elastyczność myślenia, nie mówiąc już o sprawności fizycznej. W niektórych zawodach można sądzić, że pracodawca więcej dopłaca, niż uzyskuje w zamian. Pewnym wyjątkiem są naukowcy kierunków humanistycznych i społecznych, którzy jeśli ich nie dopadł Alzheimer, mogą twórczo pracować do późnej starości. Wynika to ze specyfiki wiedzy w tych dyscyplinach. Ale takiego szczęścia nie mają już "ścisłowcy", którzy apogeum twórcze osiągają w okolicy 20-tki lub 30-tki (w zależności od specjalizacji), a potem już z reguły konsumują swoje szczytowania.

W zawodach praktycznych jest znacznie gorzej, niż w dyscyplinach akademickich, wolnych zawodach, czy wśród górali kaukaskich. Policjant, nauczyciel podstawówki lub gimnazjum, sprzedawca, górnik i rolnik, to przykłady zawodów, gdzie eksploatacja "materiału" jest bezwzględna i bezsporna. Rzecz jasna, gdy poszperamy, to znajdziemy tryskających inicjatywą i zdrowiem górników strzałowych po sześćdziesiątce, ale będą to wyjątki potwierdzające regułę.

Jeśli zatem nie chodzi w obecnych reformach rynku pracy o wydajność, to pozostaje tylko opcja, by mniej pieniędzy utopić w emeryturach. Już teraz wydajność pracy jest zdominowana przez postęp naukowo-techniczny, innowacyjność gospodarki, czy infrastrukturę w poszczególnych regionach. Jak głosi Raport Polska 2011 w rankingach europejskich systematycznie się obsuwamy w kategoriach, które przesądzą o naszej konkurencyjności: infrastrukturze, zdrowiu i edukacji podstawowej oraz niestety innowacyjności.
http://www.mrr.gov.pl/rozwoj_regionalny/Ewaluacja_i_analizy/Raporty_o_rozwoju/Raporty_krajowe/Documents/Raport_Polska_2011.pdf, s.38.
Można się czepiać, że przecież brylujemy w innych kategoriach, jak "gospodarka kraju", czy "ceny", ale wiadomo jak bardzo zależni jesteśmy od koniunktury gospodarczej w Europie i na świecie.

Czy istnieje pomysł na pozytywną rewolucję naszej konkurencyjności gospodarczej? Owszem, ale jedno jest pewne. Nie narodzi się on w Waszyngtonie, Berlinie, Paryżu, Moskwie, czy Pekinie, bo to nie jest akurat ten fanklub. A nawet przeciwnie, dobra Polska, to dostarczyciel dobrze wykształconej i taniej siły roboczej lub pojemny rynek zbytu. Normalne, nawet trudno mieć o to pretensje. Można je mieć, gdy polscy politycy małpują antyrozwojowe trendy i cieszą się jeszcze z oklasków Brukseli.

Jeśli popędzimy upojeni owczym pędem tam, gdzie wiedzie nas oko Cyklopa, to być może trafimy do rzeźni...


11.05.2012

Czarny dzień politycznego myślenia

Pokpiwając z parytetów napisałem w marcu 2010 "ja bym żądał priorytetu/do wyboru ... parytetów/ bo przydzielą przywileje/ z których to się koń uśmieje".
http://www.wlodowski.cba.pl/fraszki.html

Teraz wyszło na moje, iż kampania na temat męsko-damskich parytetów kryła pewne niejawne cele. Zapewne od paru lat w kręgach kierowniczych Platformy Obywatelskiej umacniało się przekonanie, że z emeryturami coś trzeba zrobić. Fundusze emerytalne, z niejaką pikanterią zwane filarami, okazały się ślepą uliczką. Będzie pięknie, gdy oddadzą emerytowi część tego co pobrały. Pozostał na placu bankrutujący ZUS, okradany przez kolejne rządy, centralnie nieudolnie zarządzany i skrajnie nieprzyjazny wobec klientów. Ot, taka typowa rządowa pirania.

Jak zwykle w strategiach społecznych były dwie drogi. Pierwsza trudniejsza - wymagała dużego wysiłku legislacyjnego i przeorania urzędniczych stereotypów. Oczywistym jej celem było zwiększenie liczby urodzeń, a więc przełamanie trendu kurczenia się młodocianej populacji. Nie trzeba być geniuszem, by wiedzieć, iż młodzi bez pracy, mieszkania i perspektyw awansu, nie będą się "rozmnażać" bez umiaru. Taki projekt okazał się jednak za trudny dla strategów PO, nie mówiąc już o ich sojusznikach - PSL, który dał się nawet wkręcić w ACTA byle utrzymać się w nurcie władzy, czy Ruchu Palikota, który wydaje się postrzegać widoki na rozwój populacji w małżeństwach gejów.

Druga opcja była zdecydowanie mniej kosztowna i skomplikowana. Trzeba było tylko załapać się na drugą kadencję, co ułatwił Jarosław Kaczyński nie wytrzymując kondycyjnie ciężkiej kampanii wyborczej. O ile PO grało zespołowo, to PiS odstawiało Teatr Jednego Aktora, co dobre jest na jeden wieczór, a nie wielomiesięczną walkę. Potem Platforma pod presją instytucji unijnych nie miała już wyboru. Musiała realizować plany ogólnoeuropejskie, choćby niezgodne z naszym partykularnym interesem narodowym. Jedynym dobrym terminem były miesiące zimowe, bo poza Rosją (rewolucje) rzadko komu chce się awanturować na ulicach w taką zimnicę. Potem Euro 2012 i będzie ... eurospoko. Wszystkie dotychczasowe tzw. reformy prowadzą do względnego zbilansowania finansów publicznych. Niestety kosztem poziomu życia, tj. wegetacji ok. 80% tubylców nadwiślańskiej ojczyzny i bez większych szans na odbicie się od dna. Kosztem także radykalnego przygaszenia optymizmu Polaków, który od zawsze zarażał nas trochę wariackim heroizmem.

Szkoda, że nie podjęto owej trudniejszej opcji, w ramach której należy uruchomić polityczne, ekonomiczne i propopulacyjne myślenie. Bo wiele szans przegramy na obecnej "parytetowej", przyklepanej przez Unię, drodze do nikąd.


05.05.2012

Ukraina, Polska i ... wielcy gracze

W stosunkach międzynarodowych nie ma dymu bez ognia, za każdym krokiem dyplomacji lub gestem polityków kryją się wielkie interesy, bądź choćby małe geszefty. Ukraińcy tak ustawili sobie odpowiedzialność polityczną władzy, że za błędy w polityce gospodarczej można trafić do łagru lub delikatniej mówiąc kolonii karnej. Przytrafiło się to poprzedniej premier Ukrainy Julii Tymoszenko i jej współpracownikom, m.in. za umowę gazową z Rosją.

W Polsce za podobne przewiny prawie nie można trafić do więzienia, nie mówiąc już o dekapitacji (no może nie dosłownie) grożącej w latach PRL-u za poważniejsze przestępstwa gospodarcze. Politykom "grozi" jedynie proces w Trybunale Stanu, który jak wiemy jest fikcją literacką. W wydanej przez Ossolineum w 1988 roku monografii "Polska na rozdrożu: szanse i zagrożenia" prof. Stanisław Gebethner wyraził daleko idący sceptycyzm wobec tej instytucji prawnej jako efektywnego narzędzia ścigania przestępców w politycznej skórze. Prof. Gebethner proponował przekazanie tych uprawnień Trybunałowi Konstytucyjnemu, który już wówczas jawił się jako urządzenie ustrojowe bez porównania bardziej użyteczne. Nie doszło do tego, a szkoda...
http://books.google.pl/books/about/Polska_na_rozdro%C5%BCu.html?id=CLkxAAAAIAAJ&redir_esc=y

We wprowadzeniu do tej książki sugerowałem, z perspektywy czasu mniemam - dość naiwnie, by prewencyjnie współdziałały w tej kwestii komisje kontroli partyjnej. Sądziłem, że partie zainteresowane w utrzymaniu władzy same podejmą trud samooczyszczania z patologicznych elementów. Nie wziąłem jednak pod uwagę tego, iż po pierwsze, ryba i partie psują się od głowy, a po drugie, partie trzymające władzę w Polsce wyznają starą zasadę kryminalistów "idziemy w zaparte", by potem przykryć to czymkolwiek i niepamiętliwy naród o tym zapomni.
http://www.wlodowski.cba.pl/seminarium.html

Czy krzyk niemieckich i unijnych polityków o humanitarne traktowanie Julii Tymoszenko nie brzmi trochę jak krzyk Beotów lub hipokrytów, zwłaszcza w kontekście nieporównanie łagodniejszego traktowania innych reżimów w przeszłości? Bynajmniej tak nie uważam.

Po pierwsze, ukraińskie podejście do zbrodni stanu wzbudziło przerażenie wśród polityków Zachodu, można rzec nieco rozbestwionych dotychczasową bezkarnością. Rozpowszechnienie tej praktyki mogłoby zagrozić niejednemu europejskiemu syndykatowi.
Po drugie, całkiem realny mógłby stać się scenariusz, że każda ekipa dochodząca do władzy pakuje do pudła poprzedników. Choć może brzmi to dla wielu obywateli kusząco, jednak obawiam się, że wkrótce zabrakłoby wolnych miejsc w zakładach karnych.

I wreszcie po trzecie, wejście dużego państwa wschodnioeuropejskiego do Unii, mogłoby zagrozić już w stosunkowo niedalekiej przyszłości bezwarunkowej hegemonii Niemiec. Silny blok Polski, Ukrainy i innych państw dawnego Układu Warszawskiego mógłby tę hegemonię osłabić. Dlatego sądzę, że Niemcy są bardziej zainteresowani, by ustanowić z Ukrainą związki bilateralne na wzór stosunków z Rosją, niż ją inkorporować do Unii. Krzyk dyplomacji unijnej ma służyć więc nie tyle prawom człowieka, ale wepchnięciu Ukrainy w objęcia Rosji. Wszak uwolnienie pięknej Julii byłoby jawnym dowodem na serwilizm sądów ukraińskich wobec rządu i prezydenta, a więc dowodem zemsty na poprzedniej ekipie, a nie aktu sprawiedliwości. Tak więc totalna presja Unii dyrygowana z Berlina odbiera obecnym władzom ukraińskim jakąkolwiek swobodę manewru.

Ku szczeremu zadowoleniu najlepszego partnera Niemiec na Wschodzie.

02.05.2012

Europejska hostessa

Starsi mieszkańcy nowych landów Unii Europejskiej z niesmakiem wspominają usłużność rządów zachodniej Europy wobec Stalina przed i po II. Wojnie Światowej. Stalin nie wymyślił nic nowego. Po prostu kontynuował w kwestiach bezpieczeństwa państwa proletariatu tradycje carskiej ochrany i imperialnej dyplomacji. Wystarczyło to, by Churchill, a potem długi wąż premierów Francji i innych państewek Europy, jadł mu z ręki.

Casus byłej premier Ukrainy jest typowym przykładem takiej polityki nacisków i usłużnej akcji pod sztandarami Unii Europejskiej. Umowa gazowa podpisana onegdaj w Moskwie przez Julię Tymoszenko była skrajnie niekorzystna dla Ukrainy. Oddawała w pacht Rosjanom niemal wszystko, czego zażądali. Nic więc dziwnego, że bronią oni teraz swojej partnerki w interesach. Paradoksem jest tylko to, że antagonistą Moskwy został uznawany poprzednio za polityka prorosyjskiego Wiktor Janukowycz.

Do akcji usłużnych wobec Rosji dyplomatów próbuje się wciągnąć nawet UEFA i Euro 2012. Na zasadzie luźnych pogróżek medialnych ogłasza się projekty przeniesienia Euro do Hiszpanii lub w całości do Polski. Jeśli polski rząd ma choć trochę rozumu, powinien udzielić w tej sprawie zdecydowane poparcie Janukowyczowi.

Nie z motywów przeciwstawienia się Rosji, bo byłby to krok irracjonalny. Dla Polski, w przypadku Ukrainy, najwyższą zasadą powinno być "pacta sunt servanda". Jeśli podjęliśmy wspólną inicjatywę ważną dla obydwu narodów, to zdrada w tej sprawie mogłaby nas poróżnić na wieki. A czyż nie wystarcza nam spornych kwestii w trudnej, wspólnej historii?

Racjonalnym, zarówno ze strony Europy, jak i innych sojuszników "pięknej Julii", byłaby propozycja apelacji w sprawie wyroku. Obecne próby rozpętania histerii z powodu rzekomego pobicia uwięzionej pachną na milę kagebowską prowokacją. Bardziej sensowne byłoby powtórne rozpatrzenie sprawy w kategoriach nie tylko strat Ukrainy w wyniku umowy, ale także - determinant, czyli politycznej nieuchronności pewnych decyzji jako wyboru mniejszego zła. W końcu polski rząd też podpisał niekorzystną umowę gazową z Rosją, a nie tylko nikt nie mieszka z tego powodu w kolonii karnej, ale nawet obwieszczono to jako wielki sukces!


26.04.2012

Jak wykryć kreta?

W poprzednim eseju napomknąłem, że spiskowość jest zjawiskiem powszechniejszym, niż mogłoby się to wydawać maluczkim. Umieściłbym w tym gronie także pięknoduchów, którzy z praktyką społeczną spotykają się tylko w sklepie lub wyprowadzając pieska. Wiara w przejrzystość układów społecznych oznacza niewinność duchową, którą tracimy po pierwszej lepszej intrydze zorganizowanej w szkole, miejscu pracy, lub partii do której wstąpiliśmy dla rozsiewania dobra.

Czytelników jednak zaintrygował pewien praktyczny aspekt "kreciej" roboty, czyli jak odróżnić "kreta" od całej czeredy mimowolnych szkodników i nieudaczników wszelkiej maści. Otóż muszę zmartwić ciekawskich, ale nie jest to zadanie proste. Dla uzyskania pewnych dowodów trzeba byłoby siedzieć pod kanapą w trakcie niewymuszonych kontaktów werbalnych kreta z mocodawcą. Jest to niewygodne, a ponadto dobry adwokat i tak mógłby podważyć każde wypowiedziane tam słowo, nie mówiąc o dowodowej znikomości oskarżenia z racji bezprawnego wtargnięcia w cudzą prywatność. Istnieje jednak kilka metod, które pozwalają nam nieco pomniejszyć bezkarność kreta.

W latach sześćdziesiątych powstały ciekawe koncepcje matematyczne w których oceniano w ramach procedur algorytmicznych szanse polowania na lisa lub analogiczną istotę. Interesowało mnie to z okazji pisania pracy magisterskiej, choć wówczas (1969-1970) traktowałem to raczej jako ciekawostkę, gdyż algorytmy były dość mozolne w praktycznym zastosowaniu. Obecnie w sytuacji eksplozji informatyki i komputeryzacji jest to radykalnie łatwiejsze. Tak więc, po pierwsze w polowaniu na "kreta" możemy użyć zaawansowanych metod matematycznych.

Po drugie, co może ucieszyć humanistów, warto posiłkować się tzw. metodą Tomcia Palucha (o której wspomniałem w rozdziale poświęconym metodom twórczego myślenia w skrypcie dla studentów UMK nt. zastosowania technik audiowizualnych, UMK 1978). Wbrew frywolnej nazwie jest to jedna z najbardziej uznanych i niezawodnych metod stosowanych przez policję, służby specjalne, lub inne jednostki prowadzące administracyjne śledztwa. Polega ona na znakowaniu informacji poprzez wprowadzenie do nich błędu lub wyróżniającej cechy. Potem już tylko obserwujemy w jakim źródle pojawi się symptom tego wyróżnika.

A po trzecie, metod tych jest bez liku, ale wymagałoby to znacznie więcej miejsca, więc mogę tutaj tylko zachęcić do ich studiowania. Z pewnością przyda się ono w badaniu polityki, administracji, czy zarządzaniu jakimkolwiek zespołem ludzkim, bo istnieje prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że natkniemy się tam na "kreta" lub choćby "krecika".


21.04.2012

Teorie niespiskowe, czyli świat według Judasza

Gnostycka ewangelia według Judasza głosi, iż Judasz był posłusznym narzędziem boskiego planu zbawienia świata. W przeciwieństwie do ewangelii kanonicznych, które stanowią kanon, to jest podstawę wiary większości chrześcijan, gnostycy postrzegają zło jako dzieło Boga, który stworzył świat pełen chaosu, w którym człowiek nie zawsze ma szansę czynić dobro. Dlatego też gnostycy od powstania ich ruchu religijnego w II wieku n.e. żądają rehabilitacji takich postaci jak Kain, czy Judasz (zob. np. wywiad z Thomasem D. Williamsem L.C., dziekanem Wydziału Teologii Uniwersytetu "Regina Apostolorum" w Rzymie, http://www.opusdei.pl/art.php?p=14935).

Ewangelię według Judasza ("według", gdyż powstała ponad 100 lat po jego śmierci) należałoby uznać za patronkę teorii, które dyskredytują spisek nieznanych lub domniemanych sił jako przyczynę faktów i procesów społecznych. Według tych teorii w łańcuchu dowodowym uwzględniamy tylko dowody "twarde", i to tylko wtedy, gdy nie prowadzą do ryzykownych konkluzji. Ryzykowne zaś konkluzje, to takie, które mogą wywołać niepokoje społeczne lub utrudnić osiągnięcie celów strategicznych firmy, koncernu, czy rządu. Można zatem powiedzieć, że motywem akceptacji faktów bywa niekiedy hipokryzja, bo wyprowadzana z nich teoria jest dla ich autorów wygodna, bądź korzystna.

"Wygładzona" historia dziejów przedstawiana w podręcznikach historii częstokroć ma niewiele wspólnego z realiami właśnie ze względu na niejawne motywy lub działania podejmowane przez uczestników wydarzeń. Aspekt ten próbują uzupełniać dziennikarze lub literaci (Dan Brown, Michael Baigent, czy Taylor Caldwell), którzy nie mają rąk związanych dyktatem metodologii badawczej. W oparciu o "miękkie" dowody lub domysły próbują oni stworzyć spójny obraz sytuacji. Ze strony oficjeli kościelnych lub rządowych mogą liczyć jednak li tylko na ostre reakcje, albo obśmianie tych koncepcji w służebnych tubach propagandowych. Upowszechnienie się bowiem "niekanonicznych" konceptów groziłoby kościołom, lub w przypadku polityki - partiom, masowym exodusem zwolenników.

Tymczasem codzienna rzeczywistość skrzeczy, iż "spiskowość" i "spisek" są bardzo skutecznymi narzędziami polityki. Niezwykle proste staje się wrogie przejęcie firmy, jeśli uda się ulokować "kreta" na prominentnym stanowisku. Nie tylko może on informować swoich mocodawców o sytuacji wewnątrz atakowanej firmy, ale wręcz pod pretekstem jej naprawy może niszczyć jej mocne atuty i dezorganizować działalność. Szpieg, kret, lub agent wpływu, może występować w dowolnej organizacji społecznej, instytucji, czy nawet zespole ekspertów rządowych. W dodatku im lepsza przykrywka, np. rzekome oddanie dla firmy w zestawieniu z makiawelizmem osobowościowym, tym efektywniej można zniwelować nieufność prezesów korporacji lub szefów ministerstwa. Niektórzy badacze i praktycy zarządzania sceptycznie oceniają możliwość eliminacji takich osób z zespołu. Można rzec nawet, że im wyższa ranga komitetu decyzyjnego lub komisji doradców, np. na szczeblu rządowym, tym większa jest presja różnych vipów, by ulokować tam "swoich ludzi". Rzec jasna, chodzi tu głównie o wpływy i pieniądze.

I jak tu nie wierzyć w teorie spiskowe...


16.04.2012

Kompania katyńskich Breivików

Czego boi się Rosja? Tego, że jest spadkobierczynią ludobójstwa dokonanego przez NKWD na rozkaz nawyższych władz państwowych? Kilka plutonów enkawudzistów obsłużyło zbiorowy mord na 20 tysiącach polskich oficerów. Bezbronnych jeńcach wojennych. Przedtem skrupulatnie wyłuskano z obozów jenieckich Niemców i Litwinów. Wyłączono też grupę do dalszej "obróbki" i konfidentów, którzy jak wiadomo nie mają narodowości.

Czy Rosjanie boją się ujawnienia i oskarżenia bezpośrednich wykonawców egzekucji? Możliwe, że niektórzy z nich porobili kariery w tajnych służbach, wojsku, policji, administracji lub polityce.
W końcu byli nieskończenie posłuszni i zdeterminowani. Tacy sprawdzeni funkcjonariusze byli pewną opoką na której opierał się system radziecki. Budzili grozę wśród cywilnych towarzyszy, bo dla nich zabić, nie oznaczało nic nadzwyczajnego. Spacerek. Tak jak spacer Breivika po wyspie pełnej wrogów ideowych. Tyle, że Breivik mordował w imię walki z multikulti, a polskich jeńców rozstrzelano, bo nie nadawali się do sowietyzacji, gdyż byli polskimi patriotami.

Jest jeszcze jeden ważny powód panicznego lęku Rosji przed ujawnieniem pełnej prawdy o zbrodniach na Smoleńszczyźnie. W polityce historycznej Rosji istnieje tendencja do budowania monolitycznej ciągłości, triumfalizmu bez ciemnych stron. Katyń, Charków i inne miejsca zbrodni czerwonych armistów psują ten dumny wizerunek. Pozostawienie niedokończonej lustracji tej orgii stalinowskiego zezwierzęcenia nie pozwala dokonać podsumowania. Osłania prostactwo i bandytyzm pod pretekstem tajnej racji stanu.

Rosja nakłada maskę wyższej konieczności tam, gdzie zabijano dla zabijania, jak stachanowcy pracowali dla samej pracy. Ukrywa czarną dziurę, która wessała dziesiątki akt i fotek sowieckich killerów. Poniża przed rosyjskimi sądami rodziny ofiar. Trybunał Praw Człowieka w Strassburgu
uznał, że władze rosyjskie złamały prawo zatajając dokumentację zbrodni wojennej. Rosja może jeszcze długo grać na czas zasłaniając się racją stanu.
Tylko, że co to za państwo, które ma tak żałosną rację stanu?


10.04.2012

Piąty rozbiór Polski


Mocarstwa powstają i rozpadają się. Los ten spotkał także Królestwo Polskie, które w XVI wieku było największym państwem Europy. Ościenni rywale, Rosja, Prusy i Austria, uczestniczyli w trzech rozbiorach słabnącego organizmu.

Po Drugiej Wojnie Światowej na mocy Konferencji w Poczdamie dokonał się czwarty rozbiór Polski. Terytorium Polski zostało przesunięte o 200 kilometrów na zachód pod presją zwycięskiej armii sowieckiej. Stalin, tworząc uzależnione od Związku Radzieckiego kondominia, wyrzucił miliony Polaków, a także Niemców z ich ojczystej ziemi. Terytorialnie na owym przesunięciu granic stracili rzecz jasna Niemcy, co może być uznane za sprawiedliwe, jeśli weźmiemy pod uwagę bezmiar zniszczeń i męczeństwa, który obciąża ich narodowe sumienie.

Najdziwniejszym jednak efektem II Wojny był zabór przez ZSRR jednej trzeciej przedwojennego terytorium Polski. Mimo tego, że polskie armie walczące u boku Aliantów stanowiły największą siłę militarną spośród jednostek narodowych wspierających mocarstwa, to Polska została potraktowana jak państwo podbite przez Związek Radziecki. Nie tylko poprzez utratę Wilna, Grodna, czy Lwowa, ale przez nieustające prześladowania zamieszkujących tam Polaków. Najbardziej paradoksalne jest to, że sowieckie prześladowania Polaków pod względem ekonomicznym i oświatowym kontynuują współcześnie władze na Litwie za cichym przyzwoleniem Unii Europejskiej.

Piąty rozbiór Polski ma charakter symboliczny. Równo dwa lata temu pod Smoleńskiem rozbił się samolot przewożący najwyższych przedstawicieli państwa polskiego. Była to misja państwowa, historyczna, hołd dla tysięcy polskich oficerów wymordowanych przez Sowietów. Dziwny jest opór Rosjan przed oddaniem eksterytorialnego truchła samolotu. Własności państwa będącego członkiem Unii Europejskiej. Szczególnie w sytuacji, gdy nie stanowi ono przedmiotu badań rosyjskiej prokuratury. Czyżby Rosjanie zapragnęli sobie zasłużyć na analogię z gatunkami drapieżnych ryb, które po uchwyceniu ofiary nie są w stanie jej wypuścić z paszczy?

Zwrot wraku rządowego tupolewa zapewne nie zamknie sprawy tajemniczej katastrofy, o której niejasnych stronach pisałem tu wielokrotnie. Oskarżenia dotykają zarówno strony polskiej, jak i rosyjskiej. Po części za sprawą nieprofesjonalnego raportu pararządowego MAK. Przekazanie Polsce szczątków samolotu może jednak zaznaczyć dobrą wolę Rosji. Istotną siłę państwa nie stanowi to, co zabiera innym, ale to co daje światu. Tak jest zresztą w przypadku każdego imperium.


06.04.2012

Blaszany bębenek Gintera Grassa

Co ma poeta wobec mocy państwa własnego lub cudzego? Taki właśnie grassowy, blaszany bębenek, którym może potrząsać, stukać w niego i liczyć, że ktoś usłyszy. Poeta w dzisiejszej dobie nie jest całkiem bezradnym maruderem wyciąganym z zakurzonego kąta przez dostojne komitety serwujące nagrody za powieści i wiersze. Outsider z wyboru może liczyć na internet - ostatnią oazę wolności współczesnego świata.

O czym opowiedział Grass? O człowieku, który staje się mało znaczącym przypisem do wojennych gier symulacyjnch. O prawie Izraela do rozbudowy arsenału nuklearnego i zakazie tegoż wobec Iranu. O poprawności politycznej, gdy podejmuje się krytykę Izraela i automatycznie uzyskuje się piętno antysemity. O transferze do Izraela niemieckiej łodzi podwodnej, która może posłużyć do militarnego ataku na Iran. O niemieckiej skazie, która powstrzymywała go od mówienia swojej prawdy Żydom. O powszechnej na Zachodzie obłudzie, która wymusza kontrolę arsenału irańskiego, a przemilcza zbrojenia izraelskie. Wreszcie mówi o szaleństwie okupującym ten region, co może mimowolnie stać się i naszym udziałem.

Zgodnie z oczekiwaniami Grassa z Izraela spadły na niego inwektywy. Od premiera Netanjahu po izraelskich intelektualistów. Wyciągnięto mu młodzieńczy epizod w Waffen SS, stwierdzono, że poeta musi postradać zmysły, by pisać o bombach atomowych, a skoro donoszą o tym tysiące stron internetowych, więc poeta nic nowego nie odkrywa. Za Gazetą Wyborczą zacytuję Toma Segeva "Niech pan się nie obawia, panie Grass - pisze Segev. - Pański wiersz jest raczej żałosny niż antysemicki. Nie jest nawet antyizraelski w takim znaczeniu, jak antyizraelski nie jest były szef Mosadu Meir Dagan. Powiedział pan, że napisał swój wierz ostatnimi kroplami atramentu. Miejmy nadzieję, że starczy go panu na kolejną piękną powieść". (http://wyborcza.pl/1,75968,11492133,Wiersz_Grassa__raczej_zalosny_niz_antysemicki_.html#ixzz1rFMNJqJS)

Jak widać chłodnym okiem, niektóre zarzuty wobec Grassa są niegodne pięknych umysłów kojarzących się z wkładem Żydów dla świata. Odłóżmy bez komentarza zarzuty ad personam, bo to w przypadku Grassa jest szczególnie paskudne. Co zostaje: publicystyczność wiersza i prawo Izraelczyków do życia. To pierwsze jest zarzutem urojonym, bo poezja i publicystyka zajmują się tym samym, tylko, że inaczej. Miłością, nienawiścią, lękiem i sumieniem. Jest to zawarte w wierszu Grassa. Czy forma jest poetycka, tego nie mogę ocenić, bo to wymaga "odczuwania" znaczeń i konotacji wypowiedzi w niemieckiej przestrzeni kulturowej.

To drugie, czyli prawo Izraelczyków do życia jest oczywiste. To co oczywiste, może być jednak uwikłane. Izrael, podobnie jak Iran, ma status regionalnego mocarstwa. Podobnie ma status państwa wyznaniowego, podobnie stosuje terror wobec otoczenia politycznego. Podstawową różnicą jest utrata przez Iran protekcji Stanów Zjednoczonych, która za rządów Rezy Pahlavi'ego kłuła w oczy arabskich sąsiadów, a co obecnie jest przymiotem Izraela. Grass zatem wchodzi na zaminowany teren, bo błąd w strategii militarnej może uśmiercić setki tysięcy Żydów. Retoryka irańskich władz nie daje gwarancji jedynie odstraszającego użycia arsenału. Problem w tym, że zniszczenie irańskich instalacji nie oznacza większego bezpieczeństwa Izraela, bo Iran może pozyskać bomby i rakiety niekoniecznie produkując je u siebie.

W naszym stechnicyzowanym świecie warto się czasami wsłuchać w głos poety, choćby miał trochę metalowe brzmienie, gdyż dyskurs wojenny załatwia wiele, ale prowadzi zwykle tylko do dialogu umarłych.



27.03.2012

Gra w kartony CIA

Agenci CIA nie wzbudzają najmilszego wrażenia, ani w filmach, ani w realu. Cóż taka ich kacia powinność. Mają wzbudzać respekt wobec światowego żandarma, a nie ciepłe uczucia. Od ciepłych uczuć wobec USA jest Hollywood. Ich rywale po drugiej stronie barykady, czyli mudżahedini z Al-Kaidy lub innego ugrupowania radykałów islamskich, też nie starają się przypodobać byle komu. A szczególnie krzyżowcom, czyli chrześcijanom. Jedni i drudzy są zaciśniętą pięścią swojego zamkniętego świata. Taranem, granatem, sztyletem, trucizną, bombą, kałachem. Nie są to ludzie, których bez obawy wpuszcza się do domu, oswaja, pokazuje dzieci. Zawsze można się obawiać, że zrobią z nas zakładnika lub wpakują w pułapkę bez wyjścia. Dlatego mając kiedyś ofertę - nie skorzystałem. Dobry agent musi wpakować znajomemu nóż w plecy, jeśli ma niego zlecenie. Na tym polega kontrakt, jeśli nie potrafi, to się do tej sadobajki nie nadaje. Jest to mentalność klamki, która sama strzela, bo nie ma czasu na namysł, czy inne moralne "badziewie".

Wstęp ma uzmysłowić o kim mówimy dyskutując ze smakiem o domniemanych więzieniach CIA w Polsce, czy na Bałkanach. Z niejakim zdziwieniem przeciętny Polak słucha o eksterytorialnych zabudowaniach na Mazurach, gdzie ponoć za rządów SLD amerykańscy agenci przetrzymywali schwytanych terrorystów. Bo przeciętny Polak nie wiedział co robią tajne służby, ani wtedy, ani teraz. Na tym polegają gierki tajnych służb, bo gdyby wiedział, to tajne służby stałyby się jawne.

Z kolei bardziej upolityczniony Polak, czy Etnoeuropejczyk, dziwi się jeszcze bardziej. Otóż, jeśli Polska oddała jakiś budynek na mazurskim zadupiu swoim sojusznikom, wściekle wtedy po roku dwutysięcznym atakowanym z ziemi i powietrza, na kanał przerzutu schwytanych terrorystów, to w czym problem? Miała go oddać talibom? A może, jak w PRL-u, przekazać na dom gościnny dla Carlosów-Szakali? Lub dom pogodnej starości dla byłych porywaczy i bomberów.

Dylemat, którym obecnie żyje Parlament Europejski i Rada Europy, jest problemem samoidentyfikacji i lojalności. Jeśli rządy w Europie szukają zgody z islamskimi mniejszościami, czy naftogennymi krajami południowego wybrzeża Morza Śródziemnego, to muszą przynajmniej udawać, że brzydzą się torturami wobec schwytanych morderców. Czyli zaprzeczyć pragmatyce postępowania w sytuacji skrajnego zagrożenia państwa i jego obywateli. Nie rozwiązuje to żadnego problemu, ale bardzo ułatwia dyplomatyczne umizgi. Taka gra w pudła CIA jest łatwiejsza, bo można odpowiedzialność przypisać naiwniakom, którzy uwierzyli, że biorą udział we wspólnej walce Zachodu o przetrwanie cywilizacji. A teraz NATO pokazuje im figę, a baronessa czyści paznokcie.


23.03.2012

Targowica?

Trudno wymyślić lepsze brzmienie dla miejsca, gdzie dokonuje się zdrada narodowa, niż osławiona Targowica. Jaka nazwa może być lepszym symbolem zdrady racji stanu, wyprzedaży ziemi ojczystej. Symbolika Targowicy powraca bumerangiem w lękach intelektualistów, jak i prostych ludzi, we współczesnej Polsce.

Dla wielu opozycjonistów wobec PRL-u Targowicą była jakakolwiek współpraca z parakomunistycznym reżimem. Piszę - parakomunistycznym, bo system radziecki, a także pochodny peerelowski, miał niewiele wspólnego z mrzonkami Marksa, czy "utopijnych" socjalistów. Był leninowskim wcieleniem tego samego carskiego wyzysku, tyle, że pod egidą rzekomego państwa proletariatu. Jaki proletariat faktycznie rządził, widać było gołym okiem. Stalin, Beria, Dzierżyński, Bierut i tysiące im podobnych, byli wynarodowionymi i psychopatycznymi ludźmi władzy, którzy instrumentalnie traktowali ideologię. W innych czasach i miejscach byliby wyznawcami zamordyzmu monarchistycznego, faszystowskiego, czy współcześnie "liberalnego". Liberalizm identycznie jak komunizm odwołuje się do wolności i wyzwolenia, a jak jest - widzi nawet "sljepoj".

Dla eurosceptyków, albo wręcz przeciwników Unii Europejskiej, Targowica dzieje się na codzień. Bowiem wyprzedaż interesów narodowych na rzecz budowy nowych ponadnarodowych struktur może być uznana jako pozbywanie się dziedzictwa wolnego państwa polskiego. Entuzjaści unijnego modelu Europy wskazują na pompowanie potężnych środków, np. w autostrady. Przeciwnicy mogą na to rzec, że Hitler też chciał nam pobudować autostrady. Zapewne nawet jakościowo lepsze niż te współczesne. Ba, chciał nad Wisłą wyhodować miliony wspaniałych nadludzi, świetnie wykształconych, zdrowych i wysportowanych. Chciał, by występowali oni w bohaterskich rolach na pięknych, monumentalnych stadionach. Jasne, że bynajmniej nie widział Polaków w roli beneficjentów tej hossy gospodarczej i kulturalnej. Czyżby jego patologiczne sny miały się ziścić w nowej europejskiej szacie? Czy naprawdę będziemy właścicielami tej Polski budowanej za unijne pieniądze...?

Szkoda, że w tej sprawie mamy coraz mniej do powiedzenia, bo mechanizmy unijne przypominają bardziej stare totalitaryzmy niż starogrecki wzorzec demokracji. A Greków puszczono z torbami.


11.03.2012

Wróg na prawicy

Partie polityczne w III RP zgodnie walczą pod sztandarami "Nasz wróg jest na prawicy". PiS zwalcza zajadle Solidarną Polskę, a ziobryści szczypią Prezesa Kaczyńskiego przy każdej okazji. Swoją drogą, że Jarosław K. dał sobie przykleić łatkę "prezesa", to mi się w głowie nie mieści. Tytuł ów brzmi od dawna kabaretowo i megalomańsko, a ponadto wiadomo, co prosty naród sądzi o wszelkiej maści prezesach. W czasie słynnej debaty w tiwi, w 2007., Tusk gaworząc ze swadą o cenach warzyw przybił Jarosławowi wizerunkową pieczątkę prezesa i tak już zostało. PiS został jedyną partią w Polsce rządzoną, w sensie medialnym, przez prezesa ... Jak w geesie.

Wojnie między umiarkowaną prawicą towarzyszy (rozkręcona już parę lat temu) kampania nominalnej lewicy przeciwko Kościołowi Katolickiemu. A to, nomen omen, Dworak, nie da Rydzykowi szansy na zaistnienie w multipleksie, a to odbiorą mu dotacje na eksplorowanie złóż geotermalnych. Wojna z księdzem Dyrektorem, to co prawda jeszcze nie wojna z Kościołem, ale może być traktowana jako próba wymuszenia nowej Canossy, w finale której Episkopat przywlecze się na kolanach przed jaśniejące oblicze premiera Tuska i szefa kancelistów Arabskiego.

Na ulicach "manifują" liberalno-lewicowe "kongresówki", które kojarzą mi się raczej z wyfiokowanymi paniusiami z klasy średniej. Głoszą populistyczne hasła przelania środków z różnych funduszów nakościelnych i Euro 2012 na żłobki i przedszkola. Tyle, że odcięcie państwowej kroplówki dla Kościoła (-ów) byłoby śmiertelnym zagrożeniem dla zabytków i akcji humanitarnych, którymi zajmują się zakonnice, czy szeregowi księża. Ucieszyłoby z pewnością włamywaczy do kościelnych muzeów i katedr oraz zajadłych przeciwników różnych "Braci Albertów". Sporo tzw. nowoczesnych liberałów sądzi, że jeśli ktoś sobie nie radzi, to do piachu z nim... A co do Euro, to mają całkowitą rację, ale czemu drą wybotoksowane buźki dopiero teraz, gdy stadiony za naszą krwawicę zostały już pobudowane! Wiadomo też, że nikt już nie przeleje premii z kieszeni prezesa Kaplera, i jemu podobnych prominentów Rzeczypospolitej Kolesiów, na żłobki. Trzeba się było w poprzek rzucać w paryskiej bieliźnie niczym ukraińskie feministki, gdy Platini z niesmakiem odczytał ze świstka "Poland"...

Piszę to trochę na przekór własnym lewicowym poglądom. Nigdy nie przepadałem za napuszonym, ezopowym, językiem kościelnych perror, ani oderwaniem Papistów od realnych problemów Świata, głównie - rabunkowej eksploatacji człowieka i przyrody.

Z drugiej strony, kościelne kadry młodych zapaleńców są wartością dodaną w walce ze społecznym złem, narkomanią, wykluczeniem przez system i samowykluczeniem. Tłumy młodych pielgrzymów świadczą o tym, że ignorowanie ich jest błędem w polityce społecznej, bo tracimy ważnych sojuszników w tej wojnie. Chyba, że liberalna pseudolewica jątrząc i palikocąc chce wykreować armię katolickich mudżahedinów... By mieć z kim prowadzić wojnę?


05.03.2012

Od święta do katastrofy

W naszej nadwiślańskiej ojczyźnie święta i dni żałoby rzadko są przetykane jakimś dniem powszednim. Ledwie otrząsnęliśmy się ze świętowania naszego przystąpienia do paktu fiskalnego, który nam wiąże ręce w handlu, i ogólnie gospodarce, gdy opinią publiczną wstrząsnęła katastrofa kolejowa pod Szczekocinami.

Rzecznik Graś, jak i minister Nowak, tonują nastroje, by nikogo (z rządu?) nie oskarżać, a komisja powypadkowa ma podobną perspektywę czasową, jak osławiona komisja Millera. Tymczasem pytania narzucają się same.

1. Dlaczego rząd przeforsował zmianę proporcji unijnego projektu dotacji dla dróg i kolei z 50%:50% na 80%:20%? Każdy początkujący ekonomista wie, że transport samochodowy jest droższy i zasmradza środowisko naturalne wielokrotnie bardziej niż kolejowy. W efekcie mamy kawałki autostrad omijane wielkim łukiem przez przewoźników (bo za drogie), a kolej odnajdujemy w ciemnym zaułku technologicznym (żeby nie wyrażać się bardziej wulgarnie). Może chodziło o to, że drogi zapewniają lepszy biznes. Na pewno jednak zmiana tej proporcji wyjdzie ogółowi Polaków bokiem, bo gdy na dobre ruszy pokryzysowy tranzyt między Rosją a Niemcami i Francją, to zatrują nam do reszty środowisko toksycznymi odpadami, a oddali się perspektywa szybkich i tanich pociągów.

2. Dlaczego nieobsadzone jest stanowisko osoby odpowiedzialnej za bezpieczeństwo na kolei? Czyżby zabrakło bliskich znajomych wśród fryzjerów i partnerów do tenisa?

3. Dlaczego na oddanej po remoncie magistrali nie ma zabezpieczeń interwencji "ostatecznej"? Takich, które włączają się, gdy zawodzą zwykłe procedury, albo też ludzie, będący w każdym systemie elektronicznym dość zawodnym elementem. Informacja dla systemu, że na jednym torze zbliżają się do siebie dwa składy, dwie lokomotywy, lub cokolwiek innego, powinna zablokować ruch na tym odcinku toru! Jeśli nie przewidziano takiej opcji, to ręce opadają...

Pytania można mnożyć, ale w imieniu ofiar spod Mierosławca, Smoleńska, czy Szczekocin, czas zadać pytanie, czy w tym kraju ktoś wyciąga jakieś wnioski z katastrof?


23.02.2012

Demograficzna ślepa kura

Ze zgiełku medialnego ostatnich dni można sądzić, że podstawą prognoz demograficznych jest nieuchronne fatum, a premierzy i ministrowie są tylko kapłanami Nieuniknionego. Wprawdzie istnieją europejskie przykłady, np. Francji, gdzie udało się odwrócić niekorzystne trendy demograficzne, ale wymagało to mądrej polityki prorodzinnej, a to wszak przerasta ogół politycznych mózgowców.

Polska należała jeszcze za PRL-u do europejskich liderów przyrostu naturalnego, mimo, że życie było dość siermiężne, i ani Państwo nie było bogate, ani przygniatająca większość jego obywateli. Jednym z podstawowych dogmatów w polityce, oprócz kierowniczej roli Partii, była jednak taka polityka wobec młodych ludzi, by zapewnić im pracę, wykształcenie oraz mieszkanie, choćby w blokach z wielkiej płyty, a urlopy macierzyńskie i pewność pracy powracającym po urlopie matkom.
Opieka zdrowotna nad matkami i dziećmi była oczkiem w głowie komuszej władzy, zatem wszelkie skargi w tym względzie skrupulatnie rozpatrywano niemal w kategoriach zamachu na ustrój. Rzecz jasna, szpitale i przychodnie nie były krainą bezkresnej szczęśliwości, ale wskaźniki przyrostu naturalnego mówiły same za siebie, a bonzowie partyjni pojawiali się z betlejemskimi darami dla wieloraczków, choćby nawet trojaczków.

Zasadniczym mechanizmem społecznym stymulującym radykalną zmianę wskaźnika przyrostu naturalnego jest kompleksowo zaprojektowana polityka prorodzinna. To co mamy obecnie w tym względzie w III RP trzeba określić jako totalne dziadostwo. Państwo polskie nie jest w stanie zapewnić pracy nawet młodym wykształconym ludziom, zaś plany znane jako Strategia 67, zmumifikują i zablokują drogi awansu młodym w najbardziej wydajnym okresie życia zawodowego. Przy tym Polska, jak gasnący wulkan, wypluwa setki tysięcy, miliony młodych, z czego większość pozostanie na tym ekonomicznym wygnaniu i pracować będzie na rzecz nowych ojczyzn. Z sentymentu przyjadą czasem na stare śmieci, ale godziwe życie mają tam nawet na socjalu, a tutaj szkoda mówić.

Drugim czynnikiem prognozy demograficznej jest wydajność gospodarki. Przykładem kraju, który świetnie sobie radzi mimo bardzo niskiego przyrostu i potężnej populacji seniorów stanowiącej jedną czwartą społeczeństwa jest Japonia. Liczne zastosowania elektroniki, automatyki i informatyki pozwalają zastępować zmniejszające się zasoby ludzkie. Zaś za pięć, dziesięć, czy dwadzieścia lat, większość prac będzie odbywała się tam w wirtualu. I nie jest wcale pewne, czy ludzie będą do ich wykonywania potrzebni. Dlatego śmieszyć mogą ekstensywne modele i prognozy paneuropejskie zapędzające staruszków do roboty, gdyż świadczą o całkowitym niezrozumieniu nawet obecnego etapu rozwoju cywilizacji technicznej. Świadczą one raczej o tym, że europejskie prognozy demograficzne są dziełem księgowych, a nie racjonalnych wizjonerów, którzy rozumieją efektywność technologiczną epoki nowych wynalazków i potrzebę dopasowania do nich nowych zawodów, systemów kształcenia i celów społecznych. Takich choćby jak Jobs, nomen omen dla nowoczesnych miejsc pracy.

Zamiast rozkręcać rewolucję edukacyjną i prorodzinną unijna Europa kombinuje biurokratycznie, jakby tu wepchnąć seniorów do wyścigu szczurów. Zapewne po to, by radykalnie zmniejszyć ich populację, bo wiadomo, że w tym wyścigu nie mają szans i zaczną się sypać jak stare próchno.
Widać tu gołym okiem mefistofeliczny spryt bankierów, by maksymalizować zyski funduszów emerytalnych kosztem zarobionych śmiertelnie ludzi. Równoczesne, na dzwonek z Brukseli, włączenie rządowych machin na rzecz podwyższania wieku emerytalnego w krajach Unii, to sygnał eksterminacji, współczesna Skała Tarpejska dla tych, którzy konsumują "zbyt długo" emerytury. To zwyczajna eutanazja w białych rękawiczkach, gdyż nie wymaga użycia komór gazowych! Co dalej? Przymusowa praca dzieci od siedmiu lat?! Szaleństwo brukselskich biurokratów nie wydaje się mieć granic.
A przy tym, politycy paplający ze smakiem o nieuchronnym podwyższaniu wieku emerytalnego przypominają mi ślepą kurę, która ufnie dziobie tam, gdzie słyszy szelest sypanych nasion. Nie zważając na to, że są one zatrute...


12.02.2012

Dekretowanie demokracji

Po przełomie roku 1989 dało się słyszeć, że upadł komunizm i zwyciężyła demokracja. Wszystkim ulżyło. Przede wszystkim Rosji, bo mogła ograniczyć zbrojenia, zredukować wydatki na armię pilnującą porządku na obrzeżach imperium, a także zarabiać wreszcie na surowcach energetycznych, które przedtem sprzedawała za półdarmo krajom RWPG (nb. brała na jeszcze lepszych zasadach). Ulżyło także bogatym krajom Zachodu, bo uzyskały obiecujące rynki zbytu oraz tanią i łatwą do adaptacji siłę roboczą. Szczególnie to drugie było dla starzejącej się zachodniej Europy sprawą życia lub śmierci gospodarczej. Ulżyło także samym bezpośrednio zainteresowanym, a więc Polakom, Węgrom, Czechom, czy enerdowcom, bo mogli wreszcie mówić nie tylko prywatnie, co im ślina na język przyniesie.

Z czasem okazało się, że wydanie na świat bękarta reżimu komunistycznego oraz opozycji antykomunistycznej pociąga za sobą dość kontrowersyjne efekty. Co więcej z demokracją nie mające wiele wspólnego.

Po pierwsze, neoliberalna władza, np. w Polsce, od początku przechwyciła od poprzedników cały obszar gospodarki, instytucji kulturalnych, czy oświatowych. Poprzez totalną i korupcjogenną certyfikację uprawnień pozwala to jednym zarabiać pieniądze i się rozwijać, a drugich gnębić, ścigać i dobijać. Przykładem może być wybiórcze polowanie na przekręty lewicy z nagłośnionym przypadkiem Barbary Blidy, jak i obecne osaczanie Tadeusza Rydzyka. Z prawdziwym neoliberalizmem nie ma to wiele wspólnego, gdyż wybiórczy charakter represji dotyka tylko tych, którzy przeciwstawiają się rządowi i jego odrostom w radach nadzorczych i samorządach lokalnych. Mamy więc Komunę B i możemy poskarżyć się losowi, że trafiliśmy z deszczu pod rynnę.

Po drugie, instytucje polityczne nie są autentycznie demokratyczne. Władza we współczesnej Polsce jest zlepkiem kolesiowskich korporacji z różnych kanapowych tworków opozycyjnych, często infiltrowanych i inspirowanych przez peerelowskich funkcjonariuszy. Tak więc nie tylko mentalnie z zasiedzenia w tym ustroju zarażona jest wirusami peerelu. W dodatku najgorszymi: egoizmem elit i brakiem społecznej empatii. Gdyby tej empatii nie zabrakło, to nie doszłoby do totalnej zagłady rodzimego przemysłu, czy podpisania ACTA. W pierwszym przypadku wystarczyłoby wsłuchiwać się w rozsądne głosy w Solidarności i OPZZ, w drugim należało choćby posłuchać, co mówią w domu dzieci i wnuki.
Egoizm elit przejawia się w niedopuszczaniu do debaty publicznej żywotnie zainteresowanych środowisk, np. internautów w sprawie ACTA, a także traktowanie sejmowej i pozaparlamentarnej drogi legislacji, jako "szybkiej ścieżki" dla niedowarzonych pomysłów władzy. Przez instytucje polityczne zapchane kolesiami można bez żenady przepychać z automatu orwelowskie ACTA, jak i bezduszne projekty skracania wieku emerytalnego. Skracania, gdyż im dłużej ustawodawca każe delikwentowi pracować, tym krócej pożytkować ów będzie emeryturę.

Może jeszcze za wcześnie na stawianie hipotezy, że państwo neoliberalne przeistacza się w państwo dyktatury totalitarnej nieodległej od reżimów komunistycznych, czy faszystowskich. Musimy jednak na taką ewentualność być przygotowani, jeśli motywy decyzji podejmowanych przez władze będą tak nietransparentne, jak ma to miejsce we współczesnej Polsce.


06.02.2012

Trzecia rafa

Rząd quasiliberalno-wielkorolnej koalicji tuż po drugim zwycięstwie wyborczym poszedł na całość. Zagraniczni sojusznicy nie dają się łatwo zwieść i żądają efektów. Bruksela (niektórzy twierdzą, że przy Berlinie, to "brukselka") oczekuje nie tylko ratyfikacji ACTA, ale także uporządkowanego systemu emerytalnego.

Z pewnym ociąganiem więc "człowiek roku 2011" (według tygodnika "Wprost") pcha ten niewdzięczny wózek z prounijnymi reformami. Swoją drogą ciekawi mnie jakimi tytułami czołowi włazidupcy kraju obdarzą jeszcze Premiera. Superdonald, Platfninja, Tusk Norris? Nic szczególnego nie mam do premiera Tuska poza tym, że generalnie nie lubię farbowanych liberałów. W pewnej mierze nawet mu współczuję, bo zabrał się za konieczne reformy z ekipą, która jest w znacznej mierze niekompetentna, podatna na korupcję i cechująca się niskim potencjałem kreatywności. Pokazało to śledztwo smoleńskie, wpadka refundacyjna, czy bezmyślny placet dla ACTA. Z drugiej strony takie były reguły selekcji kadr, więc ma co chciał.

I oto, po ściągnięciu rządowego żaglowca z rafy Refundacji Leków dla Wybranych (flota powietrzna jak wiadomo nie wchodzi w rachubę) i rafy Wolności Internetu, wziął on kurs na trzecią rafę - Emerytalną. Jak już wspomnieliśmy, nie jest to bynajmniej efekt zawadiackiej natury Premiera, ale wymóg Unii, a w szczególności jej bankowców. Narody europejskie się starzeją, co widać szczególnie na przykładzie Niemiec i Polski. Długofalowa polityka postawienia na "wyścig szczurów" w wielu krajach poprawiła wydajność pracowniczą, ale niestety zrujnowała "dzietność" małżeństw. Nie poprawi tej statystyki ani propaganda wielodzietności, ani preferowanie małżeństw gejowskich. Trzeba wrócić do peerelowskich mechanizmów, które stawiały nas w europejskiej czołówce przyrostu naturalnego, albo zwinąć żagle i poprzestać wraz z Rosją, Ukrainą i Białorusią na prostej reprodukcji lub pogodzić się z ujemnym wskaźnikiem. Wówczas, jak Rosja, czy USA, możemy otworzyć się na pokojową inwazję rasy żółtej. Skądinąd pracowitej i niezwykle płodnej.

Zamiast bodźców intensywnie pobudzających "płodność" serwuje się nam jakieś pokątne recepturki z wydłużaniem wieku produkcyjnego. Daje to podobny wynik jak wydłużanie penisa, bo jak każda praktykująca osoba wie, nie długość jest tu ważna, lecz dzielność. Analogia ta ma zastosowanie także w kwestii przedłużania wieku produkcyjnego. Kto chciałby, by go chronił przed bandytami omszały ze starości policjant, by wiózł go kierowca, którego skręca ból wyrobionych stawów, a lekcje z podrostkami prowadziła zdziecinniała nauczycielka ogłuszona wrzaskami dzieciarni?

A w tym samym czasie tłumy absolwentów wyższych uczelni szukają gorączkowo jakiejkolwiek pracy. Biegając za robotą, lub pracując na "śmieciowej umowie", jaką mogą mieć motywację, by mieć troje, czy czworo dzieci? Tak więc powiedzmy to sobie mocno i wyraźnie: WYDŁUŻANIE WIEKU PRODUKCYJNEGO, TO MIT. Mit bezsensowny, kosztowny społecznie, którego cenę poznamy już za kilka lat. Tyle, że jego twórcy będą się wtedy wygrzewać na plażach rajów podatkowych. Na Bermudach, Dominice lub Grenadzie. A u nas będzie też Grenada, tylko że bardziej ta od zarazy...



01.02.2012

Polskie rekordy Guinnessa

Polscy studenci wygrywają w cuglach międzynarodowe zawody informatyczne (i nie tylko) z udziałem reprezentacji najbardziej renomowanych uczelni na świecie. Wydawałoby się więc, że "polish jokes" schowają się w mysią dziurę, a zawodowi spece od antypolskiego pijaru, z takiego na ten przykład "Washington Post", stracą swą brudną robotę.

Ale na ratunek tym ostatnim przyszli nasi niezawodni "starsi" chłopcy od wielkiej polityki.

Po pierwsze, za polskiej prezydencji w Unii Europejskiej przepchnęli traktat ACTA przez komisję Unii, jako polski priorytet (sic1!), co stało się krokiem milowym dla jego ratyfikacji. Tym samym umocnili pozycję amerykańskiego szołbiznesu, a także amerykańskich, japońskich oraz niemieckich koncernów przemysłowych wobec słabeuszy z Europy i Azji. Można rzec: twardo stanęli po stronie potęg, by mogły one gospodarczo jeszcze bardziej nas zdominować. A wszak w dwu minionych wiekach, gdy gospodarki tych gigantów obrastały w piórka - kopiowały cudze bez żenady...

Tanie podróbki zazwyczaj nie czarują jakością, ale zmuszają zachodnie koncerny do obniżania cen. Teraz, gdy karty będą rozdawane według ACTA, zyski monopolistów urosną do monstrualnych rozmiarów, a Polacy zostaną na placu boju z wielką figą, drożyzną w sklepach i cienkim portfelem, jak to już mają kraje "niedorozwinięte" gospodarczo. No, może Amerykanie w geście podziękowania umieszczą nas łaskawie na liście "bezwizowców", tylko, że nie wiadomo po co, bo jakoś brak chętnych na saxy do wujcia Sama.

Po drugie, nasi starsi polityczni bojsi tak się oswoili z miejscem w Brukseli, że wyasygnowali z chwiejącego się budżetu Polandu 6, czy 6,5 miliarda (sic2!), za samo miejsce przy stole obrad strefy euro. Miejsce okazjonalnie przyznawane i bez prawa udziału w głosowaniach. Zapłacimy ponad 6 miliardów euro za dostawiany doraźnie stołek na którym rozsiądzie się nasz człowiek. Polski delegat będzie mógł sobie zresztą przylepić na usta plaster z napisem "No ACTA", bo tyle będzie miał do powiedzenia.

Nasz delegat będzie podsłuchiwał, o czym gawędzą Słowacy, czy Grecy. I dowie się, co wydrukują nazajutrz gazety. Wylicytowana cena za ów zydelek nie jest ostateczna, gdyż może jeszcze podskoczyć do 20 lub nawet 30 mld euro. Zależy to od sytuacji i potrzeb bankrutów nieszczęsnej strefy euro. Mniemam, że cena tego zydla dla euroPolaka, to niedościgniony kosmiczny rekord Guinnessa.

Ręce i nogi opadają. Chyba sam zacznę wymyślać polish jokes.


28.01.2012

ACTA ad acta?

Najbardziej złowieszczym dokumentom politycy lubią nadawać niewinne tytuły, zazwyczaj, by zmylić opinię publiczną. Nie inaczej jest w przypadku ACTA, gdzie skrót anglojęzycznej nazwy traktatu jest najczęściej stosowany w sformułowaniu "ad acta", co oznacza przeniesienie dokumentu do jakiegoś zbioru, często archiwalnego. Akta ponadto mają wydźwięk pozytywny lub neutralny, bo kojarzą się z dokumentami urzędowymi sporządzanymi w majestacie prawa, że przywołamy akta sądowe, akt urodzenia, czy ślubu.

Tak więc od strony public relations zadbano, by szeroka publiczność sądziła, że i w tym przypadku mamy do czynienia z czymś z grubsza dla niej obojętnym. W ramach instytucji unijnych procedowano ACTA pod światłym kierownictwem naszego ministra rolnictwa Marka Sawickiego, co dawało gwarancję, że traktat zostanie zatwierdzony bez naruszenia jego istoty. Z dużym prawdopodobieństwem możemy mniemać, że nikt z procedujących specjalistów od rolnictwa i rybołówstwa nie rozumiał jego znaczenia dla internetu i wolności osobistej obywateli. Piszę to bez złośliwości wobec uczestników tej debaty, gdyż sądzę, że zostali oni w to sprytnie wmanewrowani przez cwanych unijnych polityków. Mam tylko pytanie do p. Buzka. Gdzie Pan Przewodniczący był, gdy decydowano o przepchnięciu Traktatu? Gdzie byli liderzy polskiej prezydencji? Gdzie była elokwentna opozycja i wyszczekane autorytety moralne? Gdzie byli wreszcie polscy eksperci, którzy rekomendowali politykom przyjęcie tego gigabubla? Czyżby nikt nie czytał tego badziewia prawnego, które wysmaża się w Brukseli na nasze utrapienie?

Po fali protestów w Polsce, które przypominają mi znany z autopsji marzec 1968 (odsyłam do wspomnień w archiwum Meduzy), kulturysta kultury min. Bogdan Zdrojewski, administrator i cyfryzator min. Michał Boni, a nawet sam premier, zapewniają na wyprzódki, że jeśli cokolwiek w ACTA-ch będzie zagrażało wolnościom obywatelskim, to tego nie przyjmiemy. Martwi mnie jednak to, że uspokajające zabiegi socjotechniczne nie mają żadnego sensu prawnego. Oświadczenie Pana premiera, czy Pana ministra, w stylu "kocham internautów i jak Boga kocham nie pozwolę, by spadł im włos z głowy na klawiaturę" nie mają jakiegokolwiek znaczenia dla wyroków sądowych, działań prokuratury, policji, czy służb specjalnych. Są po prostu zjawiskiem z innej bajki, w której dominują czary i tajemne westchnienia, a obywatel może sobie odetchnąć, że władza się o niego martwi i nim opiekuje.

Najgorsze jest to, że eksperci prawa międzynarodowego, m.in. prof. Genowefa Grabowska z Uniwersytetu Śląskiego, bynajmniej nie podzielają optymizmu premiera i ministrów w sprawie ewentualnego usunięcia, np. spornego art. 27 ust. 4 podczas ratyfikacji ACTA w Sejmie. W przeciwieństwie do młócki ustaw krajowych, gdy oddziela się ziarno od paździerzy (ostatnio tego też zaniechano), w przypadku traktatów międzynarodowych zastrzeżenia należy zgłaszać przed ich podpisaniem. Niestety polski rząd mimo fali protestów i wypowiedzi licznych ekspertów tę możliwość zignorował, co praktycznie uniemożliwia sprzeciw przy ratyfikacji krajowej. Jedyną nadzieją jest nieratyfikowanie Traktatu przez Parlament Europejski, ale czy możemy liczyć na tę ferajnę politycznych pieszczochów?

W tej kwestii mamy szekspirowski dramat: na jednej szali położono na wagę sfałszowane podróbki, prawa twórców i prawa obywatelskie. A tak naprawdę wygrywa na tym bałaganie nie Janko Muzykant, czy młodociany geniusz komputerowy, ale szołbiznes i pseudoliberalni faszyści...


26.01.2012

Gdzie powinny spocząć ACTA?

Po wygranych wyborach rząd Platformy i PSL pokazał, gdzie ma demokrację i inne tym podobne. Najpierw przepchnął na gwałt przez Sejm zdechłą mysz w postaci ustawy refundacyjnej. Ani minister Kopacz, ani zagubiony Arłukowicz, nie trudzili się zbytnio, by ubezpieczenie jakoś zweryfikować. Po prostu wrzucili tę zdechłą mysz lekarzom i aptekarzom do ich ogródka. A wściekłych pacjentów napuścili na łapiduchów...

Nim rozwiał się swąd po oszukańczych refundacjach, już mamy nowy szwindel. Rząd w podrygach rzucił się do podpisania umowy międzynarodowej ACTA, czyli Anti-counterfeiting Trade Agreement. Traktat ma nas ponoć uchronić przed zalewem podróbek.

Tyle, że:
1. By uniemożliwić debatę publiczną tekst tej międzynarodowej umowy był ściśle utajniony i krążył jedynie w zamkniętych kanałach rządowo-korporacyjnych. Tak więc traktat międzypaństwowy został przed podpisaniem zatajony przed obywatelami ponoć demokratycznego państwa.

2. Na podstawie traktatu ACTA można zakazać produkcji i sprzedaży tańszych zamienników, by korporacje wcisnęły klientom drogie leki, ubrania, żywność (w tym GMO), samochody i programy komputerowe. Teraz wystarczy cień podejrzenia, że tani towar coś tam narusza i jest już na aucie...

3. Do tego, że producent, czy internauta, coś narusza, nie jest już potrzebny upierdliwy sąd. Decydować będzie monopolista oprogramowania, jakiś sprytny geszefciarz, czy złośliwy sąsiad. Wystarczy, że odpowiednio umotywuje zarzut organom ścigania. Jak wiemy z czasów stalinowskich, a także ze stanu wojennego, dowód z donosu zawsze kończył się mocnymi wnioskami: konfiskata mienia (np. komputera), mieszkania (wszak przestępstwa sieciowe popełnia się zazwyczaj w zaciszu domowym), samochodu, jeśli puścimy kasetę z podejrzanym nagraniem, a na koniec przyjdą i opieczętują drzwi firmy. Po latach dochodzeń może okazać się, że tenże złośliwy sąsiad włamał się do kompa nieszczęśnika i narobił bałaganu. Mieszkanie lub komputer zostaną więc zwrócone, bo mamy przecież państwo prawa, a Urząd w porywie humanitaryzmu prześle mailem przeprosiny za niefortunną pomyłkę.

4. ACTA napisane są takim samym ezopowym językiem jak Karta Praw Podstawowych (pisałem na ten temat, vide archiwum Nowej Meduzy). Nowomowa prawnicza tych dokumentów ma na celu umożliwienie różnorodnej interpretacji w zależności od doraźnej potrzeby. Wygra ten, kto ma większe środki na prowadzenie procesów i stać go na droższe "papugi". Koncern wszak może sobie pozwolić na zamrożenie paru milionów euro nawet przez kilka lat, drobnica biznesowa w tym czasie plajtuje na potęgę. O uczciwej konkurencji możemy zapomnieć.

5. Organy celne mogą bez przeszkód przeglądać zawartość naszego laptopa, policja rozczytywać się w mailach, wystarczy, że powstanie domniemanie, iż ich treści naruszają prawa własności intelektualnej. Np. znajdzie się tam wypowiedź artysty, pisarza lub celebryty.

6. W dyskusjach nad ACTA pominięto w Polsce środowiska prawnicze i naukowe, które mogłyby zakłócić proces tajnej legislacji. Zatem znając niechlujstwo prawne bliźniaczych dokumentów możemy bez większego ryzyka przyjąć, że traktat ACTA bije na głowę pod względem błędów nawet osławioną ustawę refundacyjną.

Skoro jest to tak beznadziejne pod każdym względem, to gdzie obecnie powinny spocząć owe acta? Myślę, że naturalne skojarzenie z tak zwanym wychodkiem byłoby dla nich całkowicie niezasłużonym komplementem. Nie spełniają po prostu kryterium higieniczności.
Myślę, że bardziej adekwatnym skojarzeniem jest powiązanie ACTA z populacją wampirów, ze względu na powszechny horror jaki mogą wykreować. Czas na refleksję, jak przepędzić te straszydła z powrotem do Hollywood...?



22.01.2012

Acta zamordyzmu

Kloszardzi umysłowi owijający myśli cytatami z gazet, są jedynymi entuzjastami ekspansji totalitaryzmu na internet. Człowiek myślący bowiem, jeśli politycy pragną znienacka przychylić mu nieba, zazwyczaj słusznie dopatruje się w tym jakiegoś przekrętu.

Ochrona majątkowych praw autorskich słusznie jest oczkiem w głowie większości rządów w krajach cywilizowanych. Jeśli nie są przestrzegane, twórca ucieka do niszy w której osiągnie satysfakcję, nie tylko prestiżową, lecz i finansową. Znane jest zjawisko migracji twórców do krajów w których ich prawa są chronione. Niekiedy chodzi wręcz o prawo do życia twórcy, jak dowodzi przypadek Salmana Rushdie'go i jego "Szatańskich wersetów".

Nikt rozsądny nie neguje, że prawa koncernów handlujących filmami, muzyką i programami są naruszane w wymianie plików między użytkownikami internetu. Z drugiej strony oczywistą prawdą jest nabijanie kabzy przez te koncerny wskutek monopolizacji, nieuczciwej konkurencji i innych oszustw, dokonywanych kosztem klientów. Może mi ktoś wyjaśni, dlaczego rządy potulnie zaakceptowały Windows oraz Office Microsoftu dla szkół i urzędów, i wolą płacić miliardy, niż rozwijać bezpłatnego Linuksa i OpenOffice. Dlaczego zmuszają przedsiębiorców do wypełniania standardów, które są osiągalne tylko po zakupie drogich narzędzi informatycznych. Dlaczego programy i informacje służące kształceniu są tak kosztowne, zwłaszcza w takich krajach jak Polska, czy jeszcze uboższych? Czyżby współczesny system reglamentacji kultury miał spełnić marzenie Hitlera o wyodrębnieniu oddzielnej strefy życiowej produkującej podludzi? Wystarczy dać im badziewiane wykształcenie, by sprawnie obsługiwali potrzebny sprzęcik i potrafili zakreślić na karcie do głosowania wskazane im nazwiska. I sami, bez pomocy faszyzmu, z błogosławieństwem międzynarodowych koncernów, stworzymy rasę podludzi.

O co chodzi w Actach i SOPAch? Tajny tryb ich prokurowania sugeruje niemożność ich zatwierdzenia w normalnym procesie demokratycznym. Im głośniej skorumpowani politycy i lobbyści koncernów pieją, że chodzi im o biednych, okradanych twórców, tym mniej są wiarygodni. Nawet dziecko wie, kto okrada muzyków i wynalazców płacąc im resztkami z pańskiego stołu. Zatem koncernom chodzi o to, by wyrwać od internautów jeszcze większą kasę. A co dostaną w prezencie rządy i superrządy, np. Komisja Europejska, za legislację tych restrykcji? Rzecz bezcenną. Kontrolę nad wszystkimi i każdym z osobna. Orwell się kropnął zaledwie o 28 lat.

19.01.2012

Suwerenność organów


Niewielu fizjologów wyraża dzisiaj pogląd, iż wątroba, mięśnie, czy obwodowy układ nerwowy, są niezależne od mózgu. Owszem nikt nie zaprzeczy ich autonomii, ale podstawową zależnością jest tu świadomy, ale i mimowolny wpływ na funkcjonowanie tych organów. Wpływ mimowolny polega, np. na pobudzaniu wydzielania hormonów, które mają wpływ na funkcjonowanie organów. Wpływ świadomy, to np. dieta, która radykalnie odcina organ od zasilania organizmu pewnymi substancjami, a dostarcza w zamian inne suplementy.

Per analogiam, temat suwerenności organów w życiu państwa łączy tak pozornie różne instytucje jak rosyjski MAK, polską (i rosyjską) prokuraturę wojskową, polską Krajową Radę Radiofonii i Telewizji oraz węgierski Bank Centralny.

Po pierwsze, wszystkie te organy wyrosły ze źródeł politycznych. Konkretny parlamentarny układ polityczny skroił ustawę powołującą dany organ pod swe potrzeby i interesy. W zmiennych warunkach, np. w sytuacji głębokiego kryzysu ekonomicznego Węgier może być tak, że decyzje banku mogą być bardziej przyjazne dla międzynarodowej finansjery, niż dla rodzimej gospodarki. Zachodzi wówczas proces zrakowienia organu finansowego, czyli nawiązanie aliansów ponad chorym ciałem węgierskiego państwa.

Po drugie, rządzący często ulegają pokusie zmiany reguł gry w trakcie jej trwania nie dla ratowania państwa z opresji, lecz dla koniunkturalnych interesów, np. z racji skorumpowania partii i "niezależnych" organów państwa. O ile premier Orban jest usprawiedliwiony straszliwym kryzysem państwa, to niekiedy gubimy się, czemu wtrącanie się Lecha Kaczyńskiego do nominacji personalnych było złe, a gry personalne obecnego prezydenta wobec niezależnej prokuratury - dobre? Dlaczego perspektywy ekonomiczne operatorów, którzy jeszcze nie zaistnieli w przestrzeni medialnej, Krajowa Rada uznała za świetlane, a fundamenty Lux Veritatis (tej od TV TRWAM) za marne, mimo, że wartość majątku trwałego ponoć 8-krotnie przerasta jej zobowiązania? Niezwykle rzadko oglądam telewizję TRWAM, ale ma ona swoją dość liczną i wierną publiczność zwłaszcza wśród starszego pokolenia Polaków, zatem usunięcie jej z multipleksu cyfrowego należy uznać za decyzję polityczną poważnie obciążającą zarówno Platformę, jak i PSL, które wszak obdarzyły swymi nominatami Krajową Radę.

Po trzecie, "niezależne" organy państwa poza ustanowieniem przez konkretne siły polityczne i manipulowaniem nimi poprzez gry personalne, są zasilane finansowo przez państwo, a nawet jeśli nie, to państwo ma liczne możliwości, by odciąć strumienie zasilania ich żywą gotówką. Dotyczy to zarówno śledczych z MAK-u, komisji Millera, jak i polskiej, czy rosyjskiej prokuratury, a także, śmiem twierdzić, członków KRRiT, gdyby urwali się z partyjnego sznurka. Tak więc można mniemać, że decyzje w kwestii odpowiedzialności za katastrofę smoleńską podjęto w Moskwie znacznie wcześniej, niż zebrał się MAK. Być może nieprzypadkowo, choć bez przyczyn naturalnych, ciało generała Błasika znalazło się w kokpicie, zaś fiolka ze śladami alkoholu, wbrew oczywistym podejrzeniom, nie była używana przez rosyjskiego laboranta do wypicia "lufki" przed robotą. Być może, gdy w Polsce trwała burza myślowa dotycząca rozdziału pozyskanych po Smoleńsku stanowisk, rosyjscy stratedzy już ustalali mapę drogową katastrofy polskiego Air Force One.

Niektórzy upierają się nawet, że nastąpiło to wcześniej. Połowa Polaków wręcz w to wierzy. Dlatego też, choćby z pragmatycznego punktu widzenia, należałoby odkryć prawdę lub się do niej przybliżyć wbrew dotychczasowym matactwom stron w śledztwie smoleńskim. Chyba, że oskarżony uzna, iż powinien skorzystać z prawa do milczenia.


15.01.2012

Wbrew faktom

Politycy często ignorują fakty. Fakt niezgodny z teorią w naukach ścisłych i przyrodniczych zwiastuje upadek teorii. W polityce przeciwnie, jeśli fakty świadczą przeciwko wymyślonym teoryjkom i konfabulacjom, to tym gorzej dla faktów. Wypuszcza się wówczas na forum publiczne propagandystów, szyderców lub kreatorów piany, by zamydlić oczy szerokiej publiczności.

Smutnym przykładem tej reguły są śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej. Śledztwo MAK-u i jego raport miał na celu ukryć błędy kontrolerów lotu, więc przykryto je koncepcją nacisków rzekomo pijanego polskiego generała, który komenderował pilotami, by lądowali w gęstej mgle wbrew logice i instynktowi samozachowawczemu.
Z kolei śledztwo komisji Millera prowadziło do uniewinnienia rządowych nadzorców lotu przypisując winę wyłącznie specpułkowi i pilotom, domyślnie nie wykluczając nacisków prezydenta i generała wymuszających lądowanie.
Śledztwa prokuratury rosyjskiej i polskiej toczą się dalej, a w ich toku naczelny dowód, czyli wrak samolotu, został kompletnie zdewastowany. Jest to curiosum na skalę światową w śledztwach dotyczących katastrof lotniczych prowadzonych w krajach cywilizowanych.
Dla odmiany, w ramach śledztwa prowadzonego przez opozycję w ramach zespołu parlamentarnego, tzw. komisji Macierewicza, ustala się fakty w oparciu o badania niezależnych, prywatnych ekspertów pozbawionych możliwości dotarcia do wielu podstawowych danych.

W badaniach naukowych pluralizm jest jak najbardziej pożądany, gdyż mnogość naukowców zajmujących się jakimś problemem gwarantuje obiektywizm wyników. Naukowcy ci spotykają się bowiem na konferencjach, gdzie w toku zażartych niekiedy dyskusji dochodzą zazwyczaj do deprecjacji lub uznania określonych faktów i opartych na nich teorii. Jest to obraz nieco wyidealizowany, bo żadna teoria nie jest wieczna, a znajdowane co jakiś czas nowe fakty podważają nawet tak "niepodważalne" klasyczne teorie jak teoria względności, czy podręcznikowe wersje teorii ewolucji.

W przypadku śledztw "smoleńskich" wielość komisji badawczych przełożyła się na ich bylejakość. Niechlujstwo w zbieraniu danych, nieprzestrzeganie procedur w ich ustalaniu (np. danych medycznych i technicznych) oraz swobodny dobór danych "pod" z góry przyjętą hipotezę (np. niepełnych danych fonoskopijnych) spowodował gigantyczny bałagan myślowy u twórców, tzw. raportów. Jeśli zgodność parametrów moskiewskiej diagnozy medycznej badającej ofiary katastrofy i wyniki badania po niedawnej ekshumacji w Polsce wynosi zaledwie kilka procent (sic!), to oznacza skandaliczne zaniedbania tej pierwszej i radykalnie podważa wiarygodność rzekomo odkrytych faktów, np. śladowych ilości alkoholu we krwi polskiego generała.

By wyjść z tego zapętlonego i (o)błędnego koła należy:
1. przyznać się do popełnionych błędów, w szczególności chodzi o wydźwięk międzynarodowy paszkwilanckiego oskarżenia polskiego generała i polskich pilotów w raporcie MAK;
2. skordynować działania prokuratur oraz ekspertów polskich i rosyjskich ponad podziałami bieżących interesów wizerunkowych obydwu państw;
3. zaakceptować fakty bez prób ich retuszowania.
4. uzgodnić wspólną "ekspercką" koncepcję bez mieszania do tego polityki.

Jeśli do powyższego nie dojdzie, wówczas uzasadni to przesłankę tzw. teorii spiskowej, iż przyczyną katastrofy pod Smoleńskiem był zamach.


04.01.2012

Bastiony XIX wieku

Szkolnictwo i służba zdrowia nie generują dochodu gminom i państwu, więc traktowane są w naszym kraju jako piąte koło u wozu. Owszem, naukowcy wyliczają, ileż to nam przybywa w wyniku nowoczesnego nauczania lub dobrej opieki medycznej, ale należy się obawiać, że raporty te są czytane wyłącznie przez nauczycieli i medyków ku pokrzepieniu serc.

Skoro szkolnictwa i służby zdrowia nie da się obłożyć jakąś akcyzą, która by załatała dziurę budżetową, zatem sprytni politycy rządowi "sprzedali" te dziedziny samorządom. Najpierw z opóźnieniem, ale refundowali koszty ich funkcjonowania, teraz pod pretekstem kryzysu zakręcają coraz bardziej kurek z pieniędzmi.

I tak oto w drugim dziesięcioleciu XXI wieku stanęliśmy przed dylematami typowymi dla pierwszej fazy "żarłocznego kapitalizmu". Pacjent, uczeń, czy student, by sprostać wymogom, musi wyłożyć znaczne kwoty z własnej kieszeni, gdyż dotacje znane z peerelu ulotniły się jak kamfora. Dotacje do potwornie drogich i zmienianych co roku podręczników (kto na tym zarabia?) pojawiają się już tylko w programach wyborczych. Potem okrywa je mgła niepamięci. Według nowych pomysłów nawet internet niezbędny współcześnie do pracy domowej i nauki będziemy musieli opłacać z własnej kieszeni. Pacjent, jeśli nie jest bogaczem, ma coraz mniejsze szanse przeżycia, bo koszty rosnących gwałtownie cen leków stanowią dla wielu barierę w astronomicznej skali.

Co gorsza, zamiast zwiększyć dotacje na służbę zdrowia, naukę i nauczanie proporcjonalnie do potrzeb, wymyślono kilka biurokratycznych kruczków. Lekarzom zafundowano wzór recepty w którym podpis lekarza określa wysokość refundacji leków. Lekarz w większości przypadków dysponując niepewną (bo deklarowaną) wiedzą na temat ubezpieczenia pacjenta ma według nowych przepisów brać za to majątkową odpowiedzialność. Jeśli pracodawca pacjenta zalega ze składkami, to strata medyka wyniesie dziesiątki tysięcy złotych, czyli może przekroczyć jego pobory. Tak więc zamiast dostarczyć lekarzowi narzędzie ustalenia wiarygodnych danych na temat ubezpieczenia, każe mu się wróżyć z fusów, a pomyłki opłacić z własnej kieszeni. Horrendum!

Z równie biurokratyczną bezmyślnością potraktowano nauczycieli. Samorządy coraz częściej próbują wyegzekwować 8-godzinny dzień pracy, sądząc naiwnie, że praca nauczyciela polega jedynie na odbyciu lekcji. Pykający w stołek przez osiem godzin prostaczkowie miejscy i gminni kompletnie nie rozumieją realiów pracy dydaktycznej. Sądzą, że w tumulcie szkolnym można sprawdzać prace uczniów, planować przebieg zajęć i pisać konspekty, wyszukiwać potrzebne dane z internetu i wykonywać jeszcze kilkanaście innych zadań. Nie orientują się biedacy, że w szkole nie ma ŻADNYCH warunków materialnych, ani organizacyjnych, by zapewnić nauczycielom stanowiska pracy umożliwiające solidne przygotowanie do lekcji porównywalne z warunkami domowymi nauczyciela. Lekcja szkolna, czy wykład na wyższej uczelni, jest bowiem ukoronowaniem żmudnej pracy w zaciszu domowym. Pracy wykonywanej na własny koszt i kosztem własnego wypoczynku, gdy ów polityk, czy urzędnik nakładający kolejne rygory na nauczycieli i medyków, psuje już powietrze na własnej kanapie przed telewizorem.

Można tu dostrzec pewną prawidłowość. Nie dając nauczycielom odpowiednich narzędzi pracy (komputerów, programów komputerowych, pomieszczeń do pracy własnej, wsparcia psychologiczno-pedagogicznego), a lekarzom elektronicznej kontroli refundacji, zażądano takich efektów, jak gdyby te warunki były spełnione. Pracodawca samorządowy, zupełnie jak XIX-wieczny kapitalista, może sobie nawet obecnie pozwolić na pewną dozę bezczelności: "Nie podoba się, to wynocha".

Niestety, niewielu polityków obchodzi fakt, że wraz z nieuchronnym upadkiem edukacji, czy ochrony zdrowia obywateli, upadnie także państwo. Bo "czym nasiąknie skorupka", gdy toczyć ją będzie zgnilizna?
Zaś wyborcy zapewne w najczarniejszych snach nie podejrzewali, że reformę służby zdrowia wdroży się przy pomocy bubla prawnego za którego błędy zapłaci każdy z nas.


01.01.2012

Urok teorii spiskowych

Dyskretny urok teorii spiskowych dopada nas niezależnie od płci, wieku i wyznawanych poglądów. Ma to miejsce wówczas, gdy cierpimy na niedobór faktów, zaś sytuacja wymagająca ogólnego opisu jest dla nas istotna z jakiegoś względu. Dlatego w Polsce na teorie spiskowe zasłużyła katastrofa smoleńska, czy rewolucja struktury Unii szykowana w roku 2012 przez duet egzotyczny Merkosy.

Wbrew pozorom, przeciwieństwem terminu "teoria spiskowa" nie jest "teoria naukowa", czy "oparta na faktach", ale "teoria poprawna politycznie". Bywają co prawda teorie spiskowe, które braki faktografii uzupełniają urojonymi elementami. Przykładem mogą być dziennikarskie śledztwa dotyczące zamachów na Johna F. Kennedy'ego, czy gen. Władysława Sikorskiego. Wynika z nich niedwuznaczna rola służb specjalnych USA i Wielkiej Brytanii, co uniemożliwia weryfikację owych teorii z racji umieszczenia odpowiednich dokumentów w rządowych zamrażarkach archiwalnych. Tak to już jest, gdy przywódcy polityczni urywają się ze smyczy establishmentu, bądź patronów kariery i zaczynają działać poza obszarem kontrolowanym. Owe urojone przez dziennikarzy fakty nie muszą być nieprawdziwe, lecz są nieweryfikowalne ze względu na rację stanu.

Jakie są przewagi teorii spiskowej nad teorią politycznie poprawną?
Po pierwsze, teoria spiskowa ma dużą rozpiętość doboru hipotez w miejsce nieznanych faktów.
Teoria "poprawna" ma sztywne ramy wyznaczone przez układy dyplomatyczne, interesy gospodarcze, czy osobiste kariery polityków. W nich musi się zmieścić, bo mogłaby zagrozić "nienaruszalnym" postaciom sceny politycznej i ekonomicznej świata.
Po drugie, teoria spiskowa skupia się na utajonych motywach wielkich aktorów sceny dziejowej, a "poprawna" - na mało istotnych drobiazgach nadając im walor wielkiej wagi. "Poprawna", jeśli chce odwrócić kota ogonem, emabluje publiczność kaskadami detali, by podkreślić fachowość swych orzeczeń i zamazać brak odpowiedzi na niewygodne pytania. Wzorcowym przykładem takiej teorii była ekspertyza MAK-u po katastrofie smoleńskiej, a także korespondujący z nią raport Millera. Zazwyczaj teoria spiskowa odpowiada na pytanie, kto jest winny, a teoria poprawnopolityczna - rozmywa odpowiedzialność, jeśli winę ponosi gracz trzymający władzę.
Po trzecie, teoria spiskowa sięga do nośnych negatywnych archetypów w świadomości społecznej, np. w Polsce - zagrożeń ze strony brutalnego Niemca, czy podstępnego kagebowca. Przez to nie ma tu wiele miejsca na jakieś prześmiewcze interpretacje. Teoria "poprawna" jest zazwyczaj znacznie bardziej stonowana, za to chętniej operuje autorytatywnym szyderstwem wobec przeciwników politycznych strojąc się w piórka wyważonej naukowości. Wyznawcy pierwszej rekrutują się współcześnie zazwyczaj z kręgów ludowych, zaś drugiej - ze środowisk inteligenckich i półinteligenckich ze względu na kanoniczną nadwrażliwość tych środowisk w kwestii poprawności politycznej. Dotyczy to aktualnie raczej Europy, bo w Stanach ruch herbaciany nieco nadwątlił inkwizycyjne okopy poprawności politycznej.

Czy więcej prawdy zawierają teorie poprawne politycznie, czy teorie spiskowe? Cóż, to zależy od tego o jaką prawdę nam chodzi. Czy o taką, która zaspokoi nasz głód wiedzy, czy taką, która pozwoli nam spokojnie zasnąć...


26.12.2011

Polityczny żywot Jezusa

By wgłębić się w świadectwa życia Jezusa, zwanego także Chrystusem od haniebnego w owych czasach narzędzia kary śmierci, musimy odgarnąć zarówno mgłę kultu, jak i miazmaty zapiekłości jego wrogów.

Tak naprawdę trudno zrozumieć wrogów Jezusa. Jako człowiek był, i racjonalny, i mądry, co nie zawsze idzie w parze. Jak na ówczesne standardy był też liberalnie nastawiony do stosunków męsko-damskich, nie widać w nim ani klasowego, ani nacjonalnego kołtuństwa, miał też ponadprzeciętną wrażliwość na ludzką biedę.

Czemu więc został zgładzony po werdykcie swoich ziomków, a równocześnie religijnych namiestników nieco zapyziałej rzymskiej prowincji.
Po pierwsze, bali się oni jak ognia reformatorów religijnych, którzy im będą mieszać w podatkach dla jerozolimskiej Świątyni. W końcu z czegoś (arcy)kapłani musieli godnie żyć.
Po drugie, obawiali się nawiedzonych nauczycieli ludowych. Bowiem ów Jezus nie był, jak oni, manipulatorem i naciągaczem prawdy wieszczonej ciemnym masom, ale miał ambicję nauczyć lud myślenia kategoriami humanitaryzmu obcego tamtym czasom.
Po trzecie wreszcie, chciał im odebrać rolę boskiego pośrednika, co zepchnęłoby ich do pośledniej funkcji świątynnych kamerdynerów.
Tak więc Kajfasz et consortes miał całkiem poważne argumenty za odesłaniem Jezusa do domu Ojca.

Jest jeszcze jeden problem. Jeśli Jezus znał swoje przeznaczenie, to czy musiał szukać wspólnika w osobie Judasza, by ten go wydał i je dopełnił. Nie wydaje się to sensowne, gdyż tak jak współczesne społeczeństwo, ówczesny system opierał się na totalnym donosicielstwie i zapewne kapłani, jak ich rzymscy protektorzy, mieli dobre informacje na temat potencjalnych mącicieli z różnych źródeł. Należy raczej sądzić, że "rozsądni systemowo" wetknęli kreta w najbliższe otoczenie Jezusa, by znać plany podejrzanego z pierwszej ręki. Chrystus, co najwyżej, przyjął to zgodnie z wyznawaną zasadą "miłowania swoich wrogów". W przeciwnym wypadku byłby bowiem organizatorem zagłady swego człowieczeństwa, co nie mieściło się w ramach jego ideologii. Tak więc apologia misji Judasza zawarta w ewangelii jego imienia jest raczej tylko próbą wykpienia się od odpowiedzialności za zdradę. I niczym więcej.

A czym w tej martyrologicznej biografii są Święta Bożego Narodzenia z ich radością, że Jezus się narodził? Zapewne tym samym, co radość Wielkanocy. Nadzieją na zwycięstwo życia nad śmiercią. dobra nad złem, słonecznego blasku nad kosmiczną ciemnicą. Nadzieja to najbardziej poszukiwany atrybut w dziejach ludzkości. Coraz częściej towar.


12.12.2011

Powiało od Jałty

Wszystkie, nawet najbardziej markowe narody, miały na starcie status barbarzyńców. Żydzi byli barbarzyńcami dla Babilończyków i Egipcjan (tych od protoplastów Koptów), Mongołowie dla Chińczyków i Hindusów, Rzymianie dla Greków, Germanie dla Rzymian, Słowianie dla germańskich Gotów, bałtyjscy Prusowie dla Słowian i Germanów, i tak bez końca. O owym statusie decydowały technologie wytwarzania żywności, przedmiotów codziennego użytku (w tym broni), no i kultura słowa. Za technologiami szła liczebność nacji, która napędzała podboje i bogacenie się. Gdy słuchamy wynurzeń zachodnioeuropejskich polityków na temat migracji zarobkowej z Polski i jeszcze biedniejszych krajów środkowej i wschodniej Europy, to można odnieść wrażenie, że mają oni problem z najazdem barbarzyńców.

Nie sięgając daleko do czasów wczesnohistorycznych, chcemy, czy nie, musimy uznać, że upadek kulturowy Europy środkowej i wschodniej, to wspólne dzieło hitlerowskich Niemiec i trzech wodzów koalicji antyhitlerowskiej. Co robili Niemcy z Polakami, Rosjanami i polskimi Żydami przywodząc ich na skraj upodlenia - wiemy. Ci, którzy przeżyli, przez resztę życia nie umieli powrócić do normalności i tylko herosom udawało się wydobyć z tej traumy. W krymskiej Jałcie na całą niemal drugą połowę XX wieku Roosevelt i Churchill tanio sprzedali środkową i wschodnią Europę za gwarancję powojennego ładu we Włoszech, Francji, Benelux-ie, czy 2/3 Niemiec.
Sprzedali, mając świadomość ekspansji na tę część Europy sowieckiego gułagu z jego niedołężnością gospodarczą i dehumanizacją kultury. I rzeczywiście, radzieccy okupaci zaczęli od niszczenia inteligencji na tym terytorium, bo wszystko im się z nią źle kojarzyło. Niszczyli tradycję polską, czy węgierską, bo było to nieproletariackie. Udało im się skundlić kulturowo duże odłamy tych narodów. Udało im się wychować pod sowieckim butem wielkie masy barbarzyńców dla których tradycyjna kultura ich narodów, to jak nieznany język obcy. Jakieś kosmiczne pikanie dla wyrafinowanych smakoszy.

Dzieci tych współczesnych barbarzyńców są jak młody czyżyk z pięknej bajki Krasickiego. Urodzeni w zniewolonym kraju, nie znający smaku samodzielnego rządzenia. Głosują dyrygowani przez media, żyją, jak im każe styl narzucony przez tabloidy. Przedtem pod batutą jedności proletariackiej, teraz unijnej. Nie robi im to większej różnicy. Nawet, gdy Unia obecnie zmierza do federacyjnego modelu ze stopniową kasacją państw narodowych. Ale państwo było złem dla sowieckich kapo we wschodnim obozie. Złem jest także dla triumfujących obecnie liberałów, bo psuje interesy rekinom międzynarodowej finansjery. Nic dziwnego zatem, że silne państwo jest prezentowane w mediach niemal jako synonim nazizmu i faszyzmu.

Federacja narodów europejskich z pominięciem reprezentujących je państw, to brzmi nawet ładnie. I wygląda jak słynny kwartet "murzynek, żółtek, rumiany i białas" na propagandowych plakatach komuny. Tyle, że realnie biorąc, nadzorcą masy upadłościowej po państwach - nie zostaną skłócone wewnątrznie i zewnętrznie narody, ale bankierzy od których będzie zależał strumyczek pieniądza. Albo jakieś nietransparentne gremia trzymające bankierów na smyczy. Czy skierują ów strumyczek tu, czy ówdzie... Czy po pierwszych 10 miliardach nie zażądają następnych danin od Polski i innych pojałtańskich biedaków? Czy sfinansują polskie łupki? Ale co robić wtedy z nordstreamową rosyjsko-niemiecką wielką rurą? Od tego sterowania zależeć będzie kierunek i szansa rozwoju narodów Europy. A także to, kto pozostanie lub zostanie barbarzyńcą.


04.12.2011

Dla kogo KS?

Społeczeństwo najlepiej funkcjonuje, gdy obowiązujące zasady są proste i donośne niczym z bicza strzelił. Jeśli każdy obywatel wie, że za konkretne, pożyteczne działania otrzyma wypłatę w postaci nagrody, a za konkretne złe czyny, też otrzyma wypłatę, ale w postaci kary.

Tymczasem współczesne neoliberalne państwo wypracowało sobie niebotycznie skomplikowane ustawodawstwo i jeszcze bardziej zawiłe akty prawne. Nie dość, że nie są w stanie ich pojąć zwykli obywatele, to często sprawiają kłopot wytrawnym prawnikom, gdyż stwarzają niezliczone możliwości interpretacji, bądź wynikają z nich kompletnie nieczytelne werdykty.

Weźmy na przykład karę śmierci. Zgodnie z europejskimi konwencjami i kartami praw podstawowych „Nikt nie może być poddany torturom ani nieludzkiemu lub poniżającemu traktowaniu albo karaniu.”. Wynika z tego, że konwencje te zajmują się wyłącznie człowiekiem, który już został schwytany po wykonaniu odrażających czynów. Zajmują się człowiekiem "post factum", gdyż przed popełnieniem zbrodni parasol ochronny nad potencjalnym mordercą rozwijają różnorakie formuły określane żartobliwie jako wolności obywatelskie.

U podstaw tych pięknoduchowych formuł leży kardynalnie błędne założenie. Otóż neoliberałowie jurysdyczni zakładają, że notoryczny morderca, to w gruncie rzeczy taki sam człowiek jak każdy z nas. Nic bardziej mylnego. Przestępca typu Breivika, to maszyna do zabijania lub zadawania bólu innym, której w dodatku sprawia to najwyższą i jedyną rozkosz. Psycho- lub socjopata tego rodzaju umie z reguły świetnie ukrywać swoją "nienaprawialność" przed systemem resocjalizacji. Jest wzorowym więźniem, a gdy wychodzi, zabija i gwałci, bo jest to jedyna radość jego życia.

Rzecz jasna są kary, których taki maniakalny zbrodniarz się boi i które mogą go powstrzymać. Boi się własnej śmierci, boi się poniżania, czy tortur stosowanych wobec niego. Każdy zresztą posiada repertuar własnych lęków i dotyczy to także przestępczej recydywy. Jednak oszołomieni legislatorzy zamiast sięgać po broń, której przestępca się obawia, postępują paradoksalnie. Stają przed zbrodniarzem i dekorują go najwyższym humanitarnym odznaczeniem "Jesteś człowiekiem". A dla uzasadnienia tej szopki używa się bzdurnych statystyk, w których do jednego worka wrzuca się ludzkie potwory i zwykłych złodziejaszków. Wygląda to mniej więcej tak, jak podliczanie razem rekinów i złotych rybek. Ot, taka zabawa intelektualna. I wychodzi statystycznie, że zaostrzenie prawa nie wpływa na liczbę popełnionych przestępstw. Tylko co to za zaostrzenie, którego demoniczny zbrodniarz się nie boi, bo kary, które mu grożą, zapewniają mu pełną ochronę i godne życie?


29.11.2011

Eurostachanowcy

Im bardziej Europę pogrąża bezmyślna polityka banków nastawiona na szybki zysk i polityka rządów ukierunkowana na przypodobanie się wyborcom, tym większy nacisk na jedność. Słynne hasło komunistów "Proletariusze wszystkich krajów łączcie się" odnosi się dziś do bankierów i złączonych z nimi polityków. Tworzą oni jednię, swoistą monadę, której nikt i nic nie jest w stanie rozbić. Łączy ich strach przed upiorną perspektywą utraty zainwestowanych środków, więc mają gigantyczną motywację, by tę jedność maksymalizować.

Jeszcze niedawno cała energia Europy szła w reformy prawa. A to uchwalano, że ogórki i banany nie mogą być zakrzywione, bynajmniej nie dlatego, że krzywy po łacinie to kurwus, kurwi, kurwe (pisownia nieco spolszczona). Rzecz jasna, nie chodziło o przyzwoitość, lecz o zyski wybranych producentów. Innym razem uznano, że ojciec i matka, to nazwy kłopotliwe dla rodzin tworzonych przez mniejszości seksualne. No, bo który gej ma być matką, a która lesbijka ojcem? Unijni mędrcy orzekli wówczas, że wszystkich (takze biologicznych) rodziców należy ponumerować i odtąd dziecko ma mówić do tatusia "rodzicu numer jeden", a do mamy "rodzicu numer dwa", lub odwrotnie. Pal licho kretyńskie formy, ale nie wzięto pod uwagę możliwej dykryminacji płci wynikającej z numerków. I kilometrowej kolejki mam i ojców pod Trybunałem w Strasburgu. W końcu każdy chce być namber łan, zwłaszcza we własnej rodzinie.

I oto w samym szczytowaniu rozpadu finansowego ładu Europy pojawiła się kolejna idea jedni. Zaróżowił się z emocji duch Paneuropy proletariatu, którą bezskutecznie próbowały utworzyć ongi czerwone hufce Stalina. Idea przepadła, bo zdusili ją w wojnie antybolszewickiej wredni polscy nacjonaliści. Kolejny zryw w imię jedności europejskiej w wykonaniu Adolfa H. przyniósł podobny efekt. Na jakim gruncie oparto zatem nową ideę jedni europejskiej?

Kłopot tkwi w tym, że wizję, którą roztoczył polski minister Sikorski w Berlinie, mógłby wygłosić równie dobrze minister niemiecki, tyle, że byłoby mu niezręcznie. Niemcy od lat kręcą eurointeresem, ale tak naprawdę trudno o jeszcze większą integrację pod batutą Niemiec bez ubezwłasnowolnienia rządów. Trudno sobie wyobrazić, by poszły na to nawet pogrążone w kryzysie państwa europejskie, nie mówiąc już o Wielkiej Brytanii.

Jedno jest pewne, jeśli ziściłaby się wizja ograniczenia suwerenności państw narodowych w kwestii polityki gospodarczej, to już teraz możemy pomachać biało-czerwoną chusteczką i tęsknie zawołać: "Baj, baj, polskie łupki". No, i tak dalej. Tak jak machamy stoczniom, fabrykom aut, czy traktorów, własnym medykamentom i minikomputerom. I wszystkiemu w czym kiedyś byliśmy dobrzy, a na czym dzisiaj dobry biznes robią inni.


22.11.2011

Trzecia droga

Jeśli jedziemy w określonym kierunku, to z reguły prowadzi tam jedna droga, lepsza od dróg konkurencyjnych. Albo szybciej można dotrzeć do celu, albo jest mniej wyboista, albo też rzadziej można się natknąć na patrol nakazujący dmuchać w alkomat i okładający mandatami. Zazwyczaj, w przeciwieństwie do ZSRR czy Unii Europejskiej, można z takiej drogi zjechać lub zawrócić. Oczywiście z ZSRR i UE też można wystąpić, ale dopiero po upadku tego wszechwładnego organizmu. Ostatni kryzys euro wykazał, że szefowie tego interesu działający w kwadracie Berlin - Paryż - Bruksela - Londyn (z naciskiem na ten pierwszy wierzchołek) nie wypuszczają z saku nawet bankrutów gospodarczych.

Z niejakim zdumieniem obserwatorzy polskiej sceny politycznej powitali powstanie nowego rządu. Najmniej zdumiewające było to, że premier nie powołał osobowości, których nie brakuje ani na owej scenie, ani wśród fachowców. Wiadomo, że taka osobowość ma swoje poglądy, których nie ukrywa przed światem, a fachowiec nawet potrafi te poglądy logicznie uzasadnić. Wobec takiego dictum premier musiałby się krygować wobec autorytetów we własnym rządzie, tracić mnóstwo energii na przekonywanie ich, że 2 + 2 jest 5, a do tego wzbudziłby wśród partyjnego plebsu wrażenie, że nie jest tak mocarny jak onegdaj.

Zatem Pan Premier Donald wybrał trzecią drogę. Nie rząd autorytetów politycznych, nie rząd fachowców, lecz rząd ludzi z ulicy, zwykłych Adamiaków. Może się poseł Gowin zżymać na takie określenie, ale pierwszy lepszy Adamiak ma pewnie lepsze pojęcie o sztuczkach prawniczych niż poseł, politolog i filozof w jednej dostojnej osobie. Nie mówiąc już o sprycie, który jest fundamentalnym warunkiem politycznego sukcesu ministra. Zaprawdę, w nowej roli społecznej pan Gowin jest też takim merytorycznym Adamiakiem, tyle, że ciut gorszym, bo mniej sprytnym i bezczelnym. Uczciwie należy napomknąć, iż premier skromnie wspomina o buforach, czy zderzakach, ale z tego składu Rady Ministrów jedynym, który pasuje do tej roli jest Sławomir Nowak od którego odbijają się wszelkie argumenty jak od ciała doskonale sprężystego. Moją nieustanną adorację z pewnością zapewniła sobie także posłanka Joanna Mucha i to bynajmniej nie swoją "spartańską" postawą wobec schorzałych staruszek. Zresztą zgodnie z paneuropejskim trendem pogoni się je do roboty. Zanim pójdą do nieba, popracują i wybiją sobie z siwych łebków maniakalne nachodzenie lekarzy. Zaś powodem mojej adoracji jest fakt, iż żaden z ministrów tak wyraziście nie milczał po nominacji jak nowo upieczona minister sportu. I to w sytuacji, gdy w piłce kopanej kibice bojkotują występy kadry narodowej, brak koncepcji i środków na igrzyska letnie w Londynie i równie prestiżowe zimowe w Soczi. Jak wiadomo, poza kilkoma dyscyplinami dostajemy tęgie lanie głównie z powodu notorycznego wodogłowia nękającego centrale sportowe. Być może jednak rolą minister Muchy nie ma być przeoranie tego sportowego ugoru, ale funkcja celebrytki, czyli kwiatka do rządowego kożucha.

W takiej roli, wobec przewidywanych napięć społecznych, obsadę poszczególnych ministerstw określimy jako majstersztyk socjotechniki, wszak nikt nie obrzuca kwiatków ani wyzwiskami, ani czymś bardziej zmaterializowanym. Tak więc w loży honorowej na Euro 2012 będzie się za kim schować.


12.11.2011

Antifa - kolorowa kochanka reżimu

Od epoki kamiennej wiadomo, że najlepiej tzw. "przykręcaniu śruby" służy dobra prowokacja. Jeszcze lepiej, jeśli prowokatorem jest osobnik, którego nie można formalnie połączyć z reżimem. Tak więc hitlerowcy do podpalenia Reichstagu użyli komunistów, a Stalin, gdy chciał przeprowadzić czystkę wśród swych żydowskich sojuszników, zarzucił im organizację zamachu na swoje życie z poduszczenia imperialistów zachodnich.

Oskarżeniom towarzyszy zazwyczaj szybka i brutalna akcja, która ma na celu zastraszenie i rozwianie wszelkich wątpliwości milczącej większości społeczeństwa. Owa milcząca większość, to ludzie nie tylko politycznie bierni, ale także okaleczeni totalną niewiedzą w kwestii mechanizmów politycznych. W dodatku często obnoszący się z tym kalectwem pod pretekstem niechęci do polityki, maskującej z reguły zwykłe tchórzostwo lub cwaniactwo. Brak jawnego zaangażowania pozwala im manewrować między kolaboracją z reżimem, a ostracyzmem społecznym wobec znienawidzonej władzy. Przynajmniej tak to wygląda z punktu widzenia moralnych Katonów. Gdy spojrzymy na bezwzględność reżimów politycznych (także zwanych demokratycznymi), to określimy ową ucieczkę w bezpieczne rewiry łagodniej - jako osłanianie siebie i rodziny przed żałosnymi skutkami ewentualnej kontestacji.

Bowiem władza, także w systemach demokratycznych i quasidemokratycznych, posiada liczne instrumenty wywierania presji. Od pozbawienia dochodów, aż po organizowanie "przypadkowych" aktów agresji fizycznej. W trakcie Marszu Niepodległości zdumienie mogła budzić swoboda działania zaproszonych ponoć przez "kolorową opcję" bojówek Antify z Niemiec. W każdym normalnym kraju zagraniczni uczestnicy kontrdemonstracji (realny status Antify) powinni być objęci specjalnym nadzorem. Tymczasem byli, jak to ilustrują amatorskie filmy, traktowani przez siły porządkowe jako specjalni goście, którzy mogą tłuc bez umiaru Polaków przebranych w stroje historyczne. Potem, jak wynika z doniesień naocznych świadków, nieprzypadkowo schronili się w lokalu prowadzonym przez Krytykę Polityczną. Zatem niemieccy antyfaszyści (jakbym słyszał towarzysza Honeckera z NRD) kopali na polskich ulicach Polaków za narodowe symbole. Może to już nie polskie ulice?

Żadnej prowokacji nie można przeprowadzić bez współpracy z mediami. Bywa tak, że sami dziennikarze bezpardonowo wpychają się w tłum, by sprowokować jakiś gest odepchnięcia, i by czujne kamery mogły to zarejestrować jako objaw agresji i zdziczenia demonstrantów. Potem montażyści łączą dziesiątki tak spreparowanych incydentów i przedstawiają jako wiarygodny obraz sytuacji. A milcząca większość poddaje się manipulacji i zaczyna w to wierzyć, bo przecież widzi to na własne oczy! Dlatego należy obawiać się, że narastająca monopolizacja mediów w Polsce przez jednolitą ideowo opcję polityczną może nas prowadzić prosto w objęcia totalitaryzmu i różowo-brunatnej III RP.

A tak na marginesie, ani Dmowski, ani Piłsudski, nigdy nie byli faszystami, a niektóre akcje nominalnych antyfaszystów trudno odróżnić od metod działania faszystowskiej międzynarodówki.



09.11.2011

Bitwy o krzyż i orła białego

Wbrew pozorom tocząca się we współczesnym świecie wojna o symbole jest walką o istotne wartości. Masoneria, ateiści, czy zwykli młodzieńczy kontestatorzy, wyśmiewają krzyż przedstawiając go jako dwa przygwożdżone patyki, a PZPN wyszydza godło Polski na reprezentacyjnych koszulkach przedstawiając je w kształcie Koziołka Matołka.

Rzecz w tym, że kontestatorzy, albo odrzucają to co kryje się pod symbolem, albo zupełnie tego nie rozumieją. W politycznym systemie quasidemokratycznym, który dominuje obecnie także w Polsce, krzyż oraz biały orzeł występują w dwojakiej roli.
Po pierwsze, jako symbole ponoszenia ofiary za innych, a więc walki o niepodległość Polski przeciwko hitlerowskim Niemcom i sowieckim Rosjanom, a także przeciwko kolaboracji z jednymi i drugimi okupantami. Vide wrona ze stanu wojennego, jako przeciwstawienie dla orła w hasłach Solidarności. Takiego symbolu mogą nie akceptować ci, którzy marzą, by robić interesy z potężnymi sąsiadami bez budzących się co rusz w narodzie resentymentów o wydźwięku negatywnym.
Po drugie, krzyż jest dla ateistów i niechrześcijan (zwłaszcza wyznawców islamu) symbolem dominacji rzymskiego Kościoła. Ich odrazę budzi aktywny udział katolickich hierarchów w uroczystościach państwowych, zawieszenie krzyża w sali obrad sejmu, czy zabieranie głosu w debatach publicznych. Ciekawe, że niemal histeryczne reakcje działaczy Ruchu Palikota budzi symbol, który wyraża obecnie tylko miłość i wybaczenie. Współcześnie bowiem Kościół odżegnuje się od inkwizycji i ingerowania w świecką politykę, co robił z upodobaniem przez dwa tysiąclecia bez mała. Ciekawe też, że takiej wrogości nie zauważam wobec symboli innych religii, np. judaizmu, a nawet islamu. W pierwszym wypadku motywowane jest to zapewne lękiem przed posądzeniem o antysemityzm, a w drugim chodzi pewnie o zwyczajny strach przed zemstą ekstremistów islamskich.

Jako praktykujący agnostyk muszę stwierdzić, że martwi mnie upadek obydwu staropolskich symboli w debacie publicznej. Zamiast zdefiniować od nowa rolę orła białego i krzyża w ich pięknych konotacjach debata przeradza się w pyskówkę, a orzeł na koszulkach w godło PZPN. Tak więc okazuje się, że Polacy finansują reprezentację firmy, której działacze, trenerzy i zawodnicy prowadzili (pod jej skrzydłami) korupcyjny proceder na wielką skalę oszukując na potęgę kibiców futbolu. Chodzi tu ponoć tylko o biznes, bo koszulki mając godło PZPN nabijają kasę tej firmie. Tylko co to ma jeszcze wspólnego z Polską i Polakami?


30.10.2011

Łamanie Konstytucji kołem

Okazało się, że nowowybrani posłowie najwiekszej partii opozycyjnej Dariusz Barski i Bogdan Święczkowski nie mogą zostać posłami z woli marszałka Sejmu z partii, która wygrała wybory. Ustępujący (z wolna) marszałek Schetyna wygasił bowiem ich mandaty z racji wykrytego przez usłużnych konstytucjonalistów rzekomego zakazu reprezentowania obywateli w Sejmie przez emerytowanych prokuratorów. Konstytucja w art. 103 ustęp 2 mówi, iż "Sędzia, prokurator, urzędnik służby cywilnej, żołnierz pozostający w czynnej służbie wojskowej, funkcjonariusz policji oraz funkcjonariusz służb ochrony państwa nie mogą sprawować mandatu poselskiego", a art. 108 odnosi ten zakaz do funkcji senatora. Z kolei Ustawa o prokuraturze i ustroju sądów powszechnych nie określa możliwości zrzeczenia się statusu prokuratorów w stanie spoczynku. Tak więc przy formalistycznej (i nonsensownej) wykładni prawa odbiera się byłym sędziom, prokuratorom, czy policjantom i agentom ze służb bezpieczeństwa państwa, bierne prawa wyborcze. Byłoby to curiosum na skalę światową, bo najwyższych strażników prawa postawionoby na tej samej szali instrumentu Temidy - co sprawców najcięższych przestępstw pozbawionych praw wyborczych.

Rzecz jasna, zdroworozsądkowa interpretacja Konstytucji nakazuje rozumieć ów zakaz jako jednoczesne sprawowanie urzędu prokuratora i posła, gdyż naruszałoby to kanon trójpodziału władzy. Za tym świadczy wzmianka o żołnierzach w czynnej służbie wojskowej. Intencja była więc jasna, a niechlujne sformułowanie wspomnianego artykułu nie stanowiło dotąd problemu, bo zwyciężał rozsądek, a nie wyciekająca politykom z ust piana ideologiczna. Należy przypomnieć, że przez dwie kadencje senatorem była sędzia w stanie spoczynku Anna Kurska z PiS-u, a posłem do Sejmu - emerytowany policjant Jerzy Dziewulski z SLD.

Warto byłoby jednak sprecyzować obowiązującą wykładnię prawną. Chodzi bowiem o to, by emerytowani sędziowie, prokuratorzy, czy policjanci nie mogli po kadencji w sejmie, czy senacie, wracać na pierwotne posady państwowe. Mogłoby to bowiem rodzić podejrzenia, że ustanawiali prawo "pod własny biznes", czy interesy korporacyjne, i będą wyciągać z tego osobiste korzyści. Sądzę, że należy dokładniej sprecyzować pojęcie "stan spoczynku" i rozdzielić je na:
1. definitywny stan spoczynku, który określałby niemożność powrotu do zawodu, np. sędziego, czy prokuratora, w sytuacji podjęcia mandatu posła lub senatora;
2. tymczasowy stan spoczynku, gdy sędzia, prokurator, policjant lub agent zostanie, np. zdymisjonowany, ale nie zamyka to przed nim dalszej kariery zawodowej.

Przyjęcie dwóch form stanu spoczynku pozwala emerytowanym strażnikom prawa na cywilizowaną formę działalności legislacyjnej, nie tylko służebnej, gdy pracują przywołani przez posłów, zazwyczaj niestety ignorantów prawnych. Na marginesie dodam, że marzy mi się, by konstytucjonalista (-iści) doradzający marszałkowi-strażakowi Schetynie w powyższej kwestii, przeszli w stan definitywnego spoczynku zawodowego.


27.10.2011

Euromotyle i rozkręcanie kryzysu

Między bajki należy włożyć, iż finansiści z eurostrefy nie wiedzieli, że pożyczając Grekom narażają interesy innych swoich klientów. Zaś Grecy, Włosi i iberyjczycy z całą pewnością dostrzegali tykającą bombę geometrycznie rosnących długów. Spirala zadłużenia już parę lat temu zrodziła widmo państw bankrutów w Unii Europejskiej. Czy lekkomyślna polityka państw śródziemnomorskich zasługuje na bonus ze strony pozostałych udziałowców Unii? Czy polityka kontrolowanych bankructw ma swoich beneficjentów?

Otóż wygląda na to, że w tej sprawie istnieją dwa prawdopodobne scenariusze:
1. "Zdrowych" ratingowo Europejczyków kompletnie zaskoczył gwałtowny charakter upadku Grecji et consortes. Na gwałt robią zrzutkę biliona euro (w domyśle - następnego), by ustabilizować pozycję banków kredytujących owe "euromotyle" zapylające Europę kryzysem. Przy okazji pragną zewrzeć Unię politycznie, by móc sprawniej zarządzać permanentnym kryzysem kapitalizmu.
2. Przywódcy polityczni Niemiec i Francji byli doskonale poinformowani o zagrożeniach ekonomicznych sąsiadów, zatem o żadnym zaskoczeniu nie ma mowy. Odczekali dwa lata na definitywne pogrążenie się Grecji i teraz mogą kreować Unię, od nowa, na własnych warunkach. Pod pretekstem racjonalizacji gospodarki w strefie euro tworzą de facto Unię dwóch ekonomii. Przy okazji marginalizują rolę polityczną Polski i większości nowych krajów UE. Mogą także bez przeszkód ciąć fundusze strukturalne, którymi wabiono w swoim czasie kandydatów do Unii.

Nie popadając zbytnio w teorie spiskowe można przyjąć bezpieczną tezę, iż Unię drążył immobilizm decyzyjny typowy dla demokracji biurokratycznych, więc wiedza na temat groźby bankructwa w strefie euro nie przekładała się na śmiałe decyzje. Trudno ocenić, czy niemieccy i francuscy baronowie Unii wykorzystują tylko okazję, czy perfidnie ją stworzyli, by przejąć pełnię władzy politycznej. Jedno jest pewne, już teraz wiadomo, kto kogo w Unii będzie zapylał. Oczywiście metafora dotyczy ekonomii i polityki, a nie bunga-bunga. Można też prognozować, że specjaliści od marketingu politycznego znajdą jakiegoś motyla w dorzeczu Amazonki, który wystąpi w roli odgromnika dla ziszczenia się ambicji dwojga tenorów...


18.10.2011

Żarłoczne banki i ruchy Palikota

O żarłoczności finansistów pisałem w tej rubryce sporo wcześniej zanim przetoczył się po świecie protest "Oburzonych". W szczególności o niechlubnej działalności polskiego skrzydełka międzynarodowej finansjery, czyli jak załatwiono po 1989 roku krajowych kredytobiorców pod płaszczem przemian ustrojowych firmowanych przez dra Balcerowicza. Piszę "skrzydełka", bo do skrzydeł Deutsche Banku, czy Bank of America, polskie klony bankowe mają się jak skrzydełka mrożonego kurczaka z supermarketu do skrzydeł Boeinga 787. Z perspektywy indywidualnego kredytobiorcy nie ma to jednak znaczenia, gdyż wykazały się one w przeciągu minionego 22-lecia równie piranijną żarłocznością przerastającą oczekiwania mocodawców.

Ostatnio podczepianie się pod "Oburzonych" stało się modne wśród polityków, nawet tych, którzy pławią się w dobrach tego świata. Do demonstracji tego ruchu usiłował się wkręcić tęczowy do niedawna poseł Kalisz, a tylko patrzeć jak podepnie się tęczowy od niedawna poseł Palikot. Tyle, że celebryci pchają się na afisz mając na uwadze punkty procentowe. Poseł Palikot jeszcze parę lat temu zbijał mamonę na ofiarowanych społeczeństwu procentach alkoholu, teraz wdzięczne społeczeństwo wybrało go do parlamentu dzięki czemu pozyskał wieloletnie dotacje. Z grubsza już rysuje się cel na który pójdą społeczne pieniądze: wojna z symbolami chrześcijaństwa w Polsce, czy choćby nieustające publiczne wyszydzanie Jarosława K. i zmarłego tragicznie b. prezydenta RP Lecha K.

O wojnie "krzyżowej" prowadzonej onegdaj pod egidą unijną też już tutaj pisałem, więc nie będę się powtarzał. Przytoczmy zatem cytat ze strony Palikota (z grudnia 2009): „Krzyż jest w takim samym stopniu w Polsce symbolem religijnym, co narodowym. Jeśli komuś przeszkadza symbol religijny niech odczytuje to w sposób narodowy właśnie. Kościół w Polsce był zawsze bowiem po stronie ludu i po stronie polskości. Dlatego – inaczej niż w Hiszpanii – nie można bezmyślnie walczyć z krzyżem” (cyt. za Jakub Noch,15 paź 2011, 01:10, http://kampanianazywo.pl/relacja/palikot-bronil-krzyza-internet-pamieta/#lead).

Jeśli zestawimy z tym tekstem obecne wypowiedzi biłgorajskiego trybuna ludowego, to zaczynamy podejrzewać, że mamy do czynienia albo z sieczką w głowie posła, albo ruchami frykcyjnymi, w których nieważny jest sens, lecz raczej potoczystość. Zupełnie jak w przypadku opróżniania szamba. Sieczka w głowie posła nie jest zjawiskiem, ani nowym, ani nawet nie podpada pod psychiatryk. Można rzec - norma ustrojowa. Gorzej z owymi ruchami frykcyjnymi, bo jako przywódca ruchu swojego poparcia poseł Palikot może popaść w kłopoty wykonując je w miejscach publicznych. W dodatku obawiam się, by nie wciągał do swego procederu niewinnych posłów reprezentujących mniejszości seksualne, bo z tego może wyniknąć sodomia i gomoria... Rzecz jasna polityczna.


11.10.2011

Arytmetyka wyborcza

Polskie wybory parlamentarne 2011 odbyły się w cieniu kolejnego kryzysu gospodarczego świata zachodniego. Przypomnę, że poprzedni miał miejsce dwa lata temu z powodu udzielania kredytów przez banki pod zastaw nieruchomości, których nikt nie chciał odkupić. Obecny kryzys wziął się stąd, że banki kredytowały poziom życia w państwach, które nie potrafiły go sfinansować z własnych dochodów. Reasumując, żyjemy w kapitalizmie, w którym rzekomo rządzą prawa rynku, ale w którym także nadrzędną zasadą jest woluntarystyczna polityka wielkich banków prowadząca od kryzysu do kryzysu! Banki są złotymi cielcami, fałszywymi bożyszczami polityków rządzącej światem zachodnim liberalnej prawicy. Politycy chodzą na ich pasku i robią wszystko, by banki były wypasione, by ich budowle wyrastały pod niebo, a okna odbijały szary tłum petentów, niemych ofiar bankowych przekrętów.

Po tym wstępie wskazującym na drastyczny irracjonalizm podstaw miłościwie nam panującego ustroju przejdźmy do zysków i strat w cyrku wyborczym Anno Domini 2011. Mówimy o cyrku, jako że jego nadzorca, czyli Platforma nazywana żartobliwie Obywatelską, miała w ręku media, służby specjalne, poparcie wielkiego kapitału (w tym banków) i na dodatek ... koncepcyjną słabość opozycji. Nie musiała się zatem zbytnio wysilać, by uzyskać status quo, zwane równie żartobliwie mandatem zaufania na kolejne cztery lata. Cóż wydarzyło się na arenie wyborczej?

Po pierwsze, prawie nic nie drgnęło w poparciu dla ugrupowań politycznych. Gdyby do wyniku Platformy i SLD dodać aktywa odebrane im przez Palikota, to wyszłoby mniej więcej na to samo, co cztery lata temu. Podobnie byłoby z PiS, gdyby dodać mu głosy Najważniejszej Polski, czyli PJN. Na dobrą sprawę PO-wcom wystarczyło postraszyć lud nadchodzącym kolejnym kryzysem i liberalny wyborca z niejakim wstrętem i wstydem oddał głos na platformerską drużynę. Bo w przypadku kryzysu bezpieczniej jest, gdy rządzi nami drużyna (choćby skorumpowana i leniwa) niż kapryśny i nieobliczalny, choć uczciwy i patriotyczny satrapa.

Po drugie, J. Kaczyński po raz kolejny mógł się przekonać, że może mimo mikrego wzrostu przerastać rywala jakością polityczną o dwie głowy, a i tak przegra. Na ową przegraną składają się bowiem:
1. Potęga mediów i finansjery wspomagających Platformę;
2. Przytłaczający negatywny elektorat J. Kaczyńskiego, A. Macierewicza i A. Fotygi (i O. Rydzyka w tle) na który solidnie zapracowali w połowie sami, a w połowie dorobiono im tzw. gębę. Z tej trójki+ niechętne media ulepiły twarz PiS-u, co zablokowało przepływy liberalnie zorientowanych wyborców.
3. Zbyt wolno i zbyt nieśmiało partia Kaczyńskiego przeradzała się w nowoczesną maszynę wyborczą. Widać gołym okiem, że watażka Jarosław chce o wszystkim decydować osobiście, a Hofman, czy Waszczykowski, to jedyne niemal atuty w grze wojennej z Platformą. No, jeszcze może zneutralizowana błyskawicznie przez prezydenta z PO p. Zyta.

W kwestii "średniaków" krótko:
* Ruch Palikota, to odpowiednik partii Żyrynowskiego, czy Leppera, a więc partii protestu. Kontestują w jej ramach mniejszości seksualne, młodzi i starzy antyklerykałowie oraz biznesmeni, którzy kupili sobie licencje poselskie. Zresztą animatorem kampanii Ruchu był ten, który wprowadził na salony polityczne Samoobronę, czyli Piotr Tymochowicz.
* PSL, to partia, którą Stalin określiłby jako partię kułaków. Obecnie grupuje beneficjentów dopłat unijnych. Gdy dopłaty wygasną, to zapewne wygaśnie entuzjazm tej grupy wyborców.
* SLD, to wyjątkowo niemrawy Napieralski, który odciął partii prąd eliminując "starą gwardię" elektoratu, wobec czego wsparła Palikota. Zamiast gry wstępnej podkreślającej walory koalicyjne wobec wszystkich (nawet PiS), zamknął oczy, rzucił się w ramiona Tuska, no i został brutalnie odtrącony.

Co do "thin clients" w tych wyborach:
* PJN-owców Polacy potraktowali jako mało wyrazistych na tle PO i PiS. Dużo ich kosztowała zdrada Kluzik, co zdyskredytowało partię na starcie. Potem zabrakło czasu niezłemu Kowalowi i trochę zbyt defensywnej Jakubiak na odbudowę wizerunku.
* Nowa Prawica Korwina Mikkego, to partia paradoksalna, jak jej założyciel i guru. Została podstępnie pozbawiona szans wyborczych przez establishment prawno-polityczny. Ma spore szanse rozwojowe na tle mdłej i niekreatywnej konkurencji. Mikke musiałby jednak opanować naturalny u niego słowotok i najpierw myśleć, a potem mówić, co sprawia mu wyraźny problem.
Ale cóż, może by wówczas stracił urok dla swoich fanów.
* PPP jedyna prawdziwa partia o lewicowym profilu programowym, kompletnie niemal pozbawiona pijarowskiego zaplecza, co widać po efektach.

23.06.2011

Zdegradowane państwo, czyli III RP

Jeśli rozejrzymy się wokół, po Europie, to widać gołym okiem, że doktryna neoliberalna krąży nad nią jak kiedyś duch komunizmu. Oznacza to programowe ograniczenie zadań państwa, a więc jego redukcję do szczątkowej postaci.

Co oznacza to dla Polski w sytuacji, gdy rządzi populistyczna Platforma przesiąknięta popłuczynami po doktrynie neoliberalnej? Przede wszystkim oznacza wycofanie się państwa z ochrony zdrowia, szkolnictwa, bankowości i przemysłu na rzecz właścicieli prywatnych i podmiotów zewnętrznych.

Przejęcie ochrony zdrowia, czy szkolnictwa, przez kapitalistów, może zdaniem neoliberałów zreanimować te wegetujące obszary, zwłaszcza dogorywającą służbę (?) zdrowia. Jednak głos rozsądku mówi, że wówczas Polacy musieliby zarabiać 3 razy tyle co obecnie, lub choćby dostać do ręki, to co jest im zabierane pod pretekstem opieki medycznej państwa. No, ale do tego nie dopuści armia urzędników pasąca się na krzywdzie schorowanych i niedouczonych obywateli.

Podmiot zewnętrzny, które ma przejąć odpowiedzialność za państwo polskie, to w oczach neoliberałów Unia Europejska. Unia, a właściwie Komisja UE, to najmniej transparentny układ władzy we współczesnym świecie. Świetny angielski napastnik, Gary Lineker, powiedział onegdaj, że piłka nożna to taka gra, w którą gra 22 mężczyzn, a i tak wygrywają Niemcy. I z niewielkim retuszem odnosi się to do Unii, którą można określić jako Rzeszę Europejską, bo wszak Niemcy odgrywają w niej pierwsze skrzypce. Także polskie przewodnictwo w Unii odbędzie się pod batutą germańskiego dominatora.

Odkładając na bok resentymenty i animozje polsko-niemieckie musimy przyznać, że Niemcy wzorcowo realizują w ramach Unii swoje narodowe interesy. Owszem zainwestowali, poprzez Unię, w nasze (pożal się Boże) autostrady, ale spłaci się to im wielokrotnie, bo mają przecież w Polsce, a zwłaszcza Rosji, wielki rynek zbytu. Całkiem odwrotnie było z naszymi inwestycjami, gdy na ten przykład wpakowaliśmy się militarnie do Iraku, a potem Afganistanu, zaś od sojuszników z NATO dostaliśmy wielką figę z makiem, a na dokładkę zamiast dobrego słowa - drwiny w amerykańskich mediach.

Na pochyłe drzewo wszystkie kozy skaczą, jak mówi ludowe porzekadło. Za granicą atakują nas Irlandczycy, Belgowie, Holendrzy, ale prym w antypolskich wystąpieniach od lat sprawują ... Litwini, a jak twierdzą historycy - Żmudzini. Potomkowie tych plemion, których najazdy wyniszczały w średniowieczu północną rubież ziem Królestwa Polskiego. Notabene, przez lata Polacy mieszkający na Litwie nie mogli doczekać się zwrotu zagrabionej przez komunę ziemi, gdy Żmudź rozdała swoim ją już dawno.

Równie dotkliwe jest dla litewskich Polaków narzucanie im żmudzkiej pisowni nazwisk. Prowadzi to do uszkodzenia wrażliwej tkanki języka i naruszenia prawa do rodowego nazwiska, bo czy jaki celnik uwierzy, że Moniuszko, to to samo co Moniuszkas, Wagner - Wagneris, a Skłodowska-Curie, to jakaś Skłodowskiene-Curiekiene... Fuj!
Żmudnie nam tłumaczy się, że rzeczowniki męskie kończą się tam na -as, -is, -us i stąd takie dodatki do męskich nazwisk. Tyle, że nazwiska, to nie łopaty, grabie, czy gacie. Po drugie nazwisko rodowe jest wyróżnikiem rodziny, jej niezbywalną własnością i ingerowanie w jego pisownię oraz brzmienie jest pogwałceniem praw człowieka.
Co by patrioci żmudzcy na ten przykład powiedzieli, gdyby polski Sejm uchwalił śladem Sejmu Republiki Litewskiej, iż wszyscy jej obywatele (poza litewskimi Polakami i innymi reprezentantami mniejszości) załatwiając coś w polskim urzędzie muszą do swojego nazwiska dopisać -kałnas? Tak dla podkreślenia naszego szacunku dla industrialnej stolicy Republiki.

Tak więc, wracając ad meritum, czas Polska Prezydencjo zająć się losem Polaków, a nie jakimiś urojonymi, cudzymi, podrzutkami ideowymi.


7.06.2011

Bakteria z Nord Stream?

Wraz z ukończeniem pierwszej nitki gazociągu wybuchła w pólnocnych Niemczech epidemia zakażeń bakterią EHEC. Zmutowana E.coli tak bardzo wystraszyła rosyjski rząd, że w trosce o zdrowie obywateli ogłosił on embargo na europejskie warzywa. Stuknął tym samym Europę na jakieś pół miliarda euro, lub coś koło tego.

Oczywiście można w ramach teorii spiskowych sądzić, że Rosja urządziła Europie pokazówkę, jak jest ważna, i ile można stracić, jeśli nie idzie się grzecznie na kremlowskim pasku.

Z drugiej strony zbieżność faktów może być całkiem przypadkowa, zaś ich wykorzystanie, li tylko odwieczną sztuką rosyjskiej dyplomacji. Takąż to ona reprezentuje urodę i jeśli się komuś nie podoba, to za przeproszeniem - won durak!

A jak było naprawdę z tym mutantem? Mogła się zmutować w warunkach naturalnych, ale dość prawdopodobne, że wyszła z jakiegoś laboratorium. Może się rozprzestrzeniać na czymkolwiek, np. zanieczyszczonych pojemnikach na żywność. Jest więc doskonałym straszakiem społecznym, bo działa zakamuflowana przez biliony jej braci pokojowo koegzystujących z naturalnym środowiskiem człowieka.

W każdym razie nieodpowiedzialna senator z Hamburga dobiła hiszpańskich (i nie tylko) rolników, a źródła infekcji jakoś nie można odnaleźć. Pomówione ogórki i kiełki okazały się czyste jak łzy ich hodowców ponoszących milionowe straty. Cóż z tego, skoro panika na rynku konsumentów zdruzgotała ceny europejskich warzyw. Odzyskali wigor producenci warzyw spoza strefy euro. Oni najwięcej zyskali na tym bałaganie.

Jak mutanty mogły się mnożyć? Przypuszczalnie, jak krewniacy. Zakażeni mogli pić wodę, lub napoje, z tych samych źródeł, jeść dodatki do posiłków zawierające to paskudztwo, np. fastfoody masowo produkowane w ulicznym handlu przez nosicieli uodpornionych na tę fekaliową bakteryjkę.

Co nam pozostaje? Przez jakiś czas - jeść posiłki na gorąco i nie podawać ręki brudasom.
Przy obecnej fali upałów zwłaszcza to pierwsze wymaga wyrzeczeń. Ale tak to już jest, że wrogom zwykłego człowieka bardzo sprzyja jego skłonność do pójścia na łatwiznę...


30.05.2011

Piramidalne bzdury z więzieniami CIA w tle

Do Polski wpadł na kilkanaście godzin laureat pokojowej nagrody Nobla Barak Obama. Wyglądał na nieco zmęczonego szczytem w Paryżu, więc Warszawę i zgromadzonych tu prezydentów Europy centralno-wschodniej potraktował z wdziękiem celebryty. Rzecz jasna, gdy celebrytą jest prezydent światowego mocarstwa, to nawet pył podróżny na jego lakierkach nabiera mistycznego znaczenia. Ważne, że wpadł i potwierdził, że nie zapomniał o jedynym prawdziwym sojuszniku w tej części Europy. Gorzej, że nie bardzo wiedział, po co właściwie tu przyjechał... Ale cóż, czasami nawet prezydent gdzieś się zabłąka.

Tymczasem w nadwiślańskiej demokracji trwa festiwal rozpamiętywania więzień CIA nakręcany przez "Gazetę Wyborczą". Onegdaj ten sam organ Adama Michnika nabijał się z Andre Leppera, iż konfabuluje na temat rezydowania talibów w Klewkach. Potem okazało się, że faktycznie coś jest na rzeczy, iż Amerykanie więzili w różnych krajach Europy schwytanych terrorystów z Al-Kaidy. Z bliżej nieokreślonej inspiracji pojawiły się zarzuty podważające prawo Amerykanów do uwięzienia i stosowania tortur podczas przesłuchań, prawo eksterytorialności miejsc uwięzienia, wreszcie statusu prawnego członków Alkaidy.

Nie ulega wątpliwości, że posługiwanie się przemocą nie jest właściwą metodą nawet wobec śmiertelnych wrogów, gdyż generuje łańcuch gwałtu i nienawiści. Jednak próby uczonych/idealistycznych/opłaconych przez Al Kaidę prawników, by odpowiedzialność Amerykanów i ich przygodnych sojuszników ująć w karby prawa międzynarodowego są kompletnie nielogiczne. Wszak druga strona wypowiedziała Ameryce wojnę (dżihad) nie respektującą żadnych zasad prawnych, czy międzynarodowych konwencji. Zgodnie z powszechnie obowiązującą zasadą wzajemności i adekwatnej reakcji zwolniło to jej przeciwników z przestrzegania humanitarnych i prawnych reguł obowiązujących na cywilizowanym polu walki. W innym przypadku strona zaatakowana postawiłaby się na pozycji z góry przegranej. Byłby to pojedynek dwóch szermierzy, z których jeden walczyłby w kaftanie bezpieczeństwa narzuconym mu przez rygorystycznych tu reprezentantów gatunku advocatus diabolo.

Nie jest rozsądne widzieć w terrorystach jedynie podludzi, których uzbrojone komanda tajnych służb powinny bezlitośnie eksterminować. Zanim obudzi się w nas zwierzę, spróbujmy rozwiązać konflikty jak ludzie.
Z drugiej strony nie można odbierać prawa do skutecznej obrony potencjalnym ofiarom terroru. O ile przyznajemy prawo terrorystom do prowadzenia wojny bez zasad, to musimy dać identyczne prawo atakowanym. Wówczas nie może być mowy o rozpatrywaniu praw schwytanych terrorystów w świetle międzynarodowych konwencji, czy konieczności respektowania jakichkolwiek praw wewnątrzpaństwowych. Mamy bowiem do czynienia z działaniem agresora poruszającego się poza prawem, w próżni pozaumownej. Teroryzm jest swoistą Godzillą, która kieruje się monoideą, i która nawet nie chce zrozumieć porządku nienawistnego świata.

Tak więc rozpatrywanie terroru w świetle kanonów prawa i humanitaryzmu przypomina próby oswajania Godzilli. A jak wiadomo, naiwni oswajacze często służyli swym ukochanym bestiom jako chrupki.



Polska i Izrael: iskrzące bufory

Bufor ma na celu zwiększanie bezpieczeństwa, o ile sam nie szuka zwady, albo jeśli nie siedzimy na nim. W politycznym obrazie świata są dwa narody, a wraz z nimi, państwa wybrane, które pełnią znaczącą rolę buforową.

Polacy stworzyli od połowy 15. wieku mocarstwo europejskie, które istniało do jego rozbioru w 1775 r., zniszczone przez militarny sojusz Rosji, Austrii i pruskich Niemiec. Przymierze cesarskich dzierżymordów zdusiło Polskę, wówczas jedyne demokratyczne mocarstwo Europy. Potężni (w sojuszu) sąsiedzi nie zdzierżyli zwłaszcza reform zaplanowanych przez drugą - po amerykańskiej - konstytucję na świecie, którą polski parlament uchwalił 3. maja 1791 r. Konstytucja głosiła reformę państwa, w tym trójpodział władzy i znaczne zrównanie stanów, co rozwścieczyło ościennych absolutystycznych władców. Demokratyczny eksperyment ustrojowy przepłacili Polacy stuletnią niewolą, rozbiciem państwa, prześladowaniami polskich patriotów, nieustającą germanizacją i rusyfikacją. Odpłacili Rosji potem dwukrotnie, zwyciężając w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 roku i ratując jednocześnie Europę przed sowietyzacją, a po raz drugi w latach 80-tych XX wieku - rujnując "imperium zła" dzięki Reaganowi, polskiemu papieżowi i Solidarności. Dwa wydarzenia o ogromnym, globalnym znaczeniu.
Warto nadmienić, że przed podbojem przez absolutystyczne reżimy, do Polski masowo ściągali Żydzi z całej Europy, gdyż, w odróżnieniu od innych krajów, nie tylko nie byli tu prześladowani, ale otrzymywali liczne przywileje. Dlatego holocaust Żydów mógł zaistnieć na polskich ziemiach dopiero wtedy, gdy sąsiedzka agresja znowu, tym razem jako połączona machina sowiecka i hilerowska, zmiotła polską niepodległość na wstępie drugiej wojny światowej. Hitlerowcy uzasadniali holocaust głównie przesądami rasowymi, ale nałeżałoby go raczej powiązać, tak jak rzeź Ormian w Turcji, z etnicznym zdominowaniem klasy średniej.

Izraelici w dawnej historii nie stworzyli państwa o statusie regionalnego mocarstwa. Po klęskach zadanych przez rzymskie imperium ich aspiracjom niepodległościowym rozproszyli się po świecie. Przedtem mało znaczący naród semicki, który wsławił się wbrew woli wykreowaniem najbardziej popularnej religii globu - chrześcijaństwa, potem dominator w handlu i bankowości. Wystarczało ludowi, zabiedzonym rolnikom
i robotnikom, podrzucić wieść o przypadku w typie Strauss-Kahna i krew ludu się burzyła. Nikt nie kocha dominatorów ekonomicznych mimo sprawowania przez nich 4. władzy (przemysł filmowy, koncerny informacyjne). Wręcz sprzyja to pełzającym nastrojom antyżydowskim (nie antysemickim! - semici, to także Arabowie). Nikt też z arabskich sąsiadów nie kocha państwa Izrael, które zaistniało dzięki Brytyjczykom i żydowskim terrorystom... Oto po wojnie 6-dniowej oznaczającej największy triumf w historii Izraela, i stopniowym osiągnięciu statusu mocarstwa jądrowego, nastąpiło odwrócenie ról. Słabi (Arabowie) zaatakowali mocarny Izrael i ich imperialnych sojuszników (głównie USA) posługując się terroryzmem.

Dzisiaj obydwa państwa buforowe, zarówno Polska, jak i Izrael, znajdują się w fazie przejściowej. Amerykanie wreszcie spostrzegli, że ich bezpieczeństwo zależy w dużej mierze od neutralizacji morza agresji wokół Izraela. Pragną namówić Izrael do znacznych ustępstw terytorialnych, co Izraelitom z racji maleńkości ich państwa nie może się podobać. Z kolei Polacy budzą się z politycznie "liberalnego" snu, który nie przyniósł ukojenia gospodarczego, a jedynie wielką falę emigracji młodych, wykształconych i ... bezrobotnych. A także próby zduszenia szans rozwoju przez totalitarne zapędy brukselskiej Unii (szlaban na górnictwo łupkowe), jak również pokaz imperialnej pychy Rosji przez zmanipulowanie winy za katastrofę rządowego samolotu z prezydentem Polski na pokładzie.
Tak więc w obydwu buforach i zarazem globalnych rozsadnikach rewolucji iskrzy. Czy znajdzie się kolejny lont, czy też świat tym razem rozbroi te bomby?


Cenzor redivivus. Ura!

W ponurych według podręcznika historii, a radosnych de facto dla 99% Polaków latach Peerelu, w mediach królowała cenzura polityczna. Zanim zajmę się cenzurą, wyjaśnię czemu było tak radośnie. Otóż Polak ówczesny był gnębiony za poglądy polityczne w pracy, ale ich tam nie ujawniał, bo byłby przecież głupkiem. Ponadto pracę traktował jako zło konieczne i dbał o to, aby wyrwać się z niej wypoczęty, by móc rzucić się w objęcia prawdziwego życia, tj. życia prywatnego. Jeśli spojrzymy z dystansu na zarobionego na śmierć współczesnego Polaka-pracoholika, lub bezrobotnego frustrata-wykształciucha, to zrozumiemy, czemu tylu obywateli III RP postrzega Peerel z niekłamaną nostalgią.

A co z cenzurą? Artyści i dziennikarze za punkt honoru stawiali sobie w PRL okantowanie cenzora. Wbrew pozorom, cenzorami nie byli jacyś kretyni, tacy pretendowali do wyższych funkcji partyjnych. W cenzurze załapywali się często nieudani pisarze z jakąś skazą osobowości, która nie pozwalała im tworzyć, za to sprawnie nurkowali w podtekstach i kontekstach. Czasami trafiał się paranoik, a niekiedy bratnia dusza, skazana na czyściec za jakieś grzeszki partyjne, gospodarcze, lub ucieczkę na Zachód kogoś z rodziny. W tej walce pełnej kruczków i subtelności rzadko osiągało się pełne zwycięstwo, ale o tych małych triumfach opowiadano legendy. A co miał do cenzury przeciętny Polak. Przeważnie nic, bo liczyła się wówczas subiektywna prawda i prawdziwe życie, czyli jego część prywatna, towarzyska i rodzinna, gdzie cenzura nie miała wstępu.

I nagle w szczytującej w kryzysie ekonomicznym Trzeciej RP (z niejaką obawą używam tego przydomku mając na uwadze los Trzeciej Rzeszy) pojawiła się Emanacja Cenzury w postaci Krajowej Rady Radia i Telewizji. Otóż felietonista Radia Maryja Stanisław Michalkiewicz przeprowadził wywiad z polonijnym dinozaurem i milionerem Janem Kobylańskim, który użalał się, że znowu mamy deficyt prawdziwych Polaków w rządzie i parlamencie. A co na to Wysoka Rada? Otóż groźnie skarciła Radio Maryja i o. Rydzyka wzywając do zaprzestania "dyskryminacji ze względu na narodowość".

Przyznam, że jak daleki jestem od Radia Maryja i Ojca Rydzyka, tak poczułem tu straszliwe niezrozumienie argumentów wytoczonych przeciwko nim. Przyznam też, że zawsze od prawdziwego Polaka bliższy był mi obraz prawdziwego człowieka.
Jednak zarzut wobec polskiej radiostacji, że promuje do polskiego parlamentu i rządu obywateli polskiej narodowości, jest co najmniej fascynujący. Idąc za tą rewolucyjną ideą należałoby promować do Dumy Czeczenów, Turków do Bundestagu, a hamasowców z palestyńskiej enklawy do Knesetu. Jakże kreatywna jest ta idea! Konsekwentnie należałoby wyrównać szanse wyborcze poprzez wprowadzenie parytetów. Krajowa Rada słusznie zakłada, że tych etnicznych Polaków jest w Polsce za dużo i mniejszości mogą się nie przebić we właściwej liczbie, co narazi nas na wstyd w Zjednoczonej Europie.

Bo jak wiemy, w polityce chodzi przede wszystkim o to, by mniejszości nie czuły się dyskryminowane. A większość obywateli, gdy już będzie rządziła nimi mniejszość, poczuje się tak jak w Peerelu, czyli znakomicie. Co było do dowiedzenia.


04.05.2011

Nadrzędne prawo zemsty?

Atak na World Trade Center to miała być zemsta na "zachodnich psach" za Palestynę i inne grzechy "niewiernych". Śmierć Bin Ladena po chirurgicznej akcji Amerykanów wykreuje zapewne kolejny motyw zemsty, zwłaszcza wśród "szczeniąt" terroryzmu. Bin Laden, w opinii ekspertów, był od paru lat emerytem Al-Kaidy, choć w kręgach radykałów islamskich poważano go za minione osiągnięcia.

Za symbol upokorzenia potężnej Ameryki uważali go przeciętni zjadacze chleba niezależnie od wyznawanej opcji ideologicznej. I do nich był skierowany ten komunikat: każdy, kto podniesie rękę na Amerykanów lub interesy USA, zostanie dosięgnięty, niezależnie od tego, gdzie się ukryje! Był to więc głównie gest symboliczny z precyzyjnie wybranym terminem wykonania. Niemal egzekucja z analogicznym do niej obrządkiem.

Vendetta islamistów i rządu Stanów Zjednoczonych przypomina vendettę w starożytnej Grecji, wśród Germanów, Szkotów, Irlandczyków, Indian, czy Słowian. Zresztą w każdej nieomal części ludzkiego świata. Przypomina także vendettę z krwawych filmów Tarantino, czy Peckinpaha.

Można tu postawić odwieczne pytanie. Czy szukanie sprawiedliwości musi polegać na rutynie zabijania? Czy zabijanie zabójcy odstrasza, czy prowokuje odwet, naśladownictwo i łańcuch śmiercionośnych ciosów? Z jednej strony uśmiercanie zabójcy zaspokaja poczucie sprawiedliwości w ramach tradycyjnej moralności. Z drugiej strony tworzy język dialogu międzyludzkiego, którego ogniwami są twarze tragicznie umarłych. Groźba utraty życia odstrasza potencjalnych bandytów, ale niekiedy tylko skłania, by zaplanować zbrodnię sprytniej, przy użyciu bardziej wyrafinowanych metod.

A jeśli najwyższym prawem i obowiązkiem państwa i społeczeństwa jest zemsta, być może czas na wprowadzenie obowiązkowych lekcji "killeryzmu" do szkół, przedszkoli i żłobków?


30.04.2011

Papież medialnego dialogu

Gdy przeglądamy orszak błogosławionych i świętych Kościoła Katolickiego, to można nabyć przeświadczenie, że kardynalnym warunkiem świętości jest bycie duchownym. A więc funkcjonariuszem tej instytucji. Jeśli zaś spojrzymy poprzez ewangelie na to co robił Jezus, to misję Kościoła postrzegamy jako nienachalne pouczanie "jak żyć".

Jezus był człowiekiem kontaktywnym i bezpośrednim. Rzadko wyrażał myśli w sposób zawikłany, niezrozumiały dla rozmówcy. Jeśli mu się to przydarzyło, zazwyczaj miało głębszy sens. Najbliższy czas rozjaśniał mgliste przepowiednie, takie jak słowa Jezusa podczas kultowej ostatniej wieczerzy.

Jezus mówił do ludzi bez koturn. Owszem przedstawiał się jako syn Boga, ale nie krył się za tym żaden spryt, który wywyższa nas ponad innych. Nie żądał hołdów, pieniędzy, czy specjalnego traktowania. W swojej niezwykłości był zwyczajny. I tym się różnił od swoich następców na tzw. Stolicy Piotrowej.

Karol Wojtyła jako młody człowiek zetknął się ze sztuką aktorską, co dało mu warsztat w komunikowaniu. Przy tym z natury był życzliwym i kontaktywnym człowiekiem. Pasowałby do towarzystwa Jezusa, gdyby żył w tamtych czasach. Wszechwładna w Watykanie Kuria Rzymska, z kardynałem Ratzingerem na czele, co rusz zamykała go w złotej klatce. On jednak był człowiekiem dużych przestrzeni, gór wyłaniających się z mlecznych obłoków, ogromnych zgromadzeń, od których otrzymywał, i którym przekazywał proste przesłanie.

Było ono archaiczne, zbyt ponadczasowe, nie zadowalało, ani modernistów, ani konserwatystów. Ani biurokratów watykańskich (dlatego nie przeszło santo subito), ani rewolucyjnych polityków ze stref nędzy. Ale wszedł boso do sumień setek milionów, nawiązał dialog Kościoła ze światem o którym tylko debatowali jego poprzednicy. I o którym mogą jedynie pomarzyć jego następcy.


17.04.2011

Krajobraz po katastrofie

Japonia będzie regenerowała środowisko wokół Fukushimy przez rok, a zapewne znacznie dłużej. Jeśli, odpukajmy, znowu coś nie uderzy w elektrownię. Z zewnątrz, lub od środka. Stawianie na energetykę atomową, to przejaw skrajnej krótkowzroczności i pazerności Japończyków. Pragnęli mieć czystą i tanią energię bez węgla i ropy. Założyli przy tym, że trzęsienia Ziemi w skali "9" ich ominą. Cóż, zawiodły założenia statystyczne.

W Pacyfiku pływają świecące ryby, a chmurki radioaktywne latają nad Ameryką i Europą, nie wspominając o Azji. Po Czernobylu, rzecznik rządu o urodzie króla ropuch zapewniał mnie z ekranu telewizora, że opady radioaktywne w Polsce są śladowe i nie warto zawracać sobie nimi głowy. Więc zabrałem się za przekopywanie uniwersyteckiej działki pracowniczej. Cudowna słoneczna pogoda, tyle, że na działkach było zadziwiająco pusto. Później okazało się, że przez kilka dni rekreacji złapałem około 1500 milisilvertów. Tak stwierdzili w warszawskim laboratorium. Nie było odgórnej zgody na wydawanie zaświadczeń, jednak laborantka wypisała mi ten wynik na kartce "na pamiątkę". Żona i córka mimo, że nie harowały wówczas na świeżym powietrzu, "chwyciły" po prawie 500 milisilvertów. Po jakimś czasie okazało się, że w kilku rejonach Torunia opady radioaktywne były nadzwyczaj obfite. W poczekalni stołecznego laboratorium zagadnąłem spanikowanego chłopaka, który przyjechał z jakiejś rwpg-owskiej budowy na badania kontrolne. Za pierwszym razem zmierzono mu ponad 3000 milisilvertów. Pani doktor pocieszyła mnie, że nie wszystkich napromieniowanych dotkną ciężkie choroby nowotworowe, czy schorzenia tarczycy. Myślę, że podobną psychoterapię prowadzą obecnie japońskie instytucje rządowe.

W naszym nadwiślańskim kraju rząd ma na razie inne problemy. Też powiązane z katastrofą, tyle, że samolotową. W rocznicę katastrofy pod Smoleńskiem po ulicach Warszawy przeszło parędziesiąt tysięcy demonstrantów domagając się prawdy o przyczynach katastrofy. Oliwy do ognia dolali w przeddzień obchodów Rosjanie zastępując płytę pamiątkową przytwierdzoną na miejscu katastrofy przez rodziny ofiar. Poszło im o intencję przylotu prezydenckiej delegacji. Na płycie było o sowieckim ludobójstwie. Ponoć nie było to zgodne z oenzetowską definicją.

Tyle, że w definicji stoi jak byk: "ludobójstwem jest czyn dokonany w zamiarze zniszczenia w całości lub części grup narodowych, etnicznych, rasowych lub religijnych, taki jak zabójstwo członków grupy, (...)|rozmyślne stworzenie dla członków grupy warunków życia, obliczonych na spowodowanie ich całkowitego lub częściowego zniszczenia fizycznego (..)". Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że 22 tysiące polskich oficerów wojska i policji spełnia warunki tej definicji, gdyż stalinowskie prześladowania objęły ich z racji narodowości i wyznawanej religii. Stanowili oni nie tylko wyjątkowo jednorodną grupę narodowościową, ale wręcz niepokorną elitę narodu. Na wolności tworzyliby szczególnie zapalny problem dla internacjonalistycznego porządku Kraju Rad. Mogliby stać się czynnikiem destrukcji systemu na zachodniej rubieży sowieckiej krainy szczęśliwego proletariatu. Czyżby współcześni lokatorzy Kremla bali się przyznać, że sowiecki "internacjonalizm" był systemem zbrodniczym? A może tylko pustym frazesem, tak jak równość i wolność w tamtej Rosji? Że kryły się za nim tylko wielkomocarstwowe interesy?

Wreszcie polska komisja rządowa wykonała eksperyment z bliźniaczym tupolewem, który miał sprawdzić, czy piloci mieli szansę przejść na drugi krąg po komendzie "odchodzimy". Wyszło na to, że mogli. Jeśli nie udało im się podnieść maszyny, to wchodzą w grę, albo awaria, albo sabotaż. Niesprawność sprzętu trudno jednak będzie wykazać, gdyż od roku wrak leży zezłomowany w Smoleńsku pod gołym niebem i czujnym okiem rosyjskiej prokuratury.


9.04.2011

Rosja odrzuca porozumienie z Polską

W nocy z 8 na 9 kwietnia funkcjonariusze rosyjskich służb zdjęli z głazu przytwierdzoną przez Polaków marmurową tablicę, która upamiętniała prezydencką pielgrzymkę na groby katyńskie. W to miejsce zamontowali dwujęzyczną tabliczkę okaleczoną o wskazanie sprawców zbrodni. Pretekstem był napis na tablicy, iż Katyń to zbrodnia sowiecka i wyrycie go jedynie w języku polskim - niezrozumiałym dla katów, gdyby zechcieli się tu wybrać się w celach turystycznych.

Jeśli Rosjanie (rządowi) zechcą ożywić kiedyś ducha rodzącego się porozumienia między naszymi narodami, to będą musieli sobie wcześniej uświadomić, że nie każde kamienne tablice niosą przesłanie godne uwagi. A także, jak bardzo totalitarny musi być system polityczny, który dekretuje nawet napisy na cmentarzysku...

7.04.2011

Smoleński Raport Pelikana

Każdy, kto zakosztował tajemnej wiedzy z amerykańskiego Raportu Pelikana ginął lub musiał się ukrywać. Zginęło na początek dwóch sędziów sądu najwyższego. Analogia nie jest więc zupełna z sytuacją smoleńską z dwóch względów: po pierwsze tam zginęli ważni dla ustawodawstwa sędziowie, tu najważniejsze osoby w państwie - prezydent, dowódcy sił zbrojnych, czy prezes największego banku, po drugie, polski raport po Smoleńsku jeszcze nie powstał, bo przedtem brakowało wyświetlacza, a teraz komisja rządowa czeka na beatyfikację Jana Pawła II. Tak więc widać gołym okiem, że komisja pracuje swoim rytmem, raz popatrzy w naprawiony wyświetlacz, raz obejrzy transmisję z Watykanu, a jeszcze innym razem postudiuje tomy śledztwa prowadzonego przez Rosjan.

Każdy, kto trochę zna się na polityce, może domniemywać, że konkluzje ze skrzętnie ukrywanych faktów w nienapisanym Smoleńskim Raporcie Pelikana są nadzwyczaj niekorzystne dla głównych graczy. Zniknięcie ze sceny politycznej prezydenta Lecha Kaczyńskiego diametralnie zmieniło sytuację polityczną w Polsce. Nie tylko podarowało ono Platformie kilka brakujących urzędów do pełni władzy, ale też usunęło najgroźniejszego kandydata do prezydenckiej elekcji. Jeśli niezbyt lubiany Jarosław Kaczyński omal nie wygrał tych wyborów, to można sądzić, że Lechowi łatwiej byłoby to osiągnąć. Rosjanie bardzo dobrze współpracujący z premierem Tuskiem, co rusz dostawali od Kaczyńskiego prztyczka w nos, głównie przez mobilizację krajów ościennych przeciwko polityce Rosji. Tak więc trudno się dziwić, że Rosjanie, tradycyjnie idący "w zaparte", wysmażyli quasiraport MAK-u, w którym wnioski oparli na konfabulacjach dotyczących nacisków na załogę. A dla opinii światowej stworzyli obraz pijanego polskiego generała panoszącego się w kokpicie rodem z czarnego pijaru.

Każdy, kto lubi analizować zagadkowe sytuacje, ma ich tutaj aż nadto. Czemu załodze nie dostarczono dokładnego opisu arcytrudnej drogi podejścia do lądowania? Czemu kluczowe decyzje podejmował za kontrolera w Smoleńsku anonimowy naczelnik z Moskwy? Dlaczego po nieudanym podejściu, gdy padła komenda "Odchodzimy" samolot nie podniósł się? Awaria, sabotaż, błąd konstrukcyjny, czy błąd naprowadzania? Czemu wreszcie polska prokuratura oraz komisja rządowa wyrokują, wbrew wszelkim obowiązującym kanonom prawa, nie na podstawie dowodów rzeczowych, ale w oparciu o dokumentację faktów podsuniętą przez jedną ze stron?


30.03.2011

Złodziejskie państwo?

Jeśli tłum pręży się w wyuczonych w dzieciństwie pozach i niejednemu łza wzruszenia kręci się w oku, gdy rozlega się hymn państwowy, wówczas postrzegamy tylko jedną stronę państwa. Oznacza ona zespolenie, narodu lub wielu nacji, pod jednym sztandarem, zapewnienie im bezpieczeństwa i szans rozwoju, realizację własnych interesów. Nawet kosztem innych grup etnicznych i lub reżimów. Vide, wsparcie przez czołowe kraje NATO powstania ludowego w Libii.

Jeszcze w XIX wieku, do szpiku kości liberalno-demokratyczne państwo amerykańskie, nie miało najmniejszych oporów przed przejmowaniem terytoriów Indian, jeśli było to uzasadnione ekonomicznie. Rosja stała się olbrzymem terytorialnym podbijając ludy syberyjskie i kaukaskie. Hitlerowskie Niemcy z pruską konsekwencją prowadziły eksterminację "zbędnych narodów" w połowie XX wieku we wschodniej połowie świata, Japonia - podbijała Chiny i kraje poniżej na mapie, Italia nawiązując do Imperium Rzymskiego - Etiopię i Albanię. Przykłady można mnożyć prawie bez końca. W tej kapitalistyczno-latyfundialnej żarłoczności nawet najmniejsi i pokrzywdzeni przez los są obwiniani przez innych, jeszcze słabszych lub gorzej umocowanych. Palestyńczycy oskarżają Izraelitów o podstępne pozbawienie ich ziem i szansy na własne państwo, Kurdowie dopiero niedawno dostali szansę na ograniczoną suwerenność, której nie chcieli dać im ani Turcy, ani Arabowie, ani Persowie.

Złodziejska natura państwa objawia się także w stosunkach wewnętrznych. Gdy upadał w Polsce ancien regime generała Jaruzelskiego liberalni następcy postanowili odciąć się od zobowiązań ekonomicznych PRL-u wobec obywateli. Dzięki planowi Jeffrey'a Sachsa, błędnie określanemu jako plan Balcerowicza, przeprowadzono "szokową terapię" polskiej gospodarki, która niestety nie uzdrowiła jej, lecz wpędziła w jeszcze gorszy kryzys produkcji, zatrudnienia i polskiej waluty.
Mówi o tym jednoznacznie raport ogłoszony przez Europejską Komisję w Brukseli i londyńskie Center for Economic Policy Research. Sachs pomylił się drastycznie w każdej ważniejszej dziedzinie prognozy swego planu o kilkaset procentów. Spowodowało to destrukcję tradycyjnych atutów polskiej gospodarki, a nie przyniosło uzdrowienia pacjenta. Wymowne, że wielkim, i bardzo aktywnym, orędownikiem "terapii wstrząsowej" Sachsa był wówczas obecny minister finansów RP Jacek Rostowski. Spotkałem się też z wypowiedziami, iż w Harvard Institute of International Development wybuchnął onegdaj skandal, gdyż oskarżono Sachsa i jego współpracowników o zaangażowanie w spekulacje finansowe w krajach w których Sachs był doradcą.

Ale nie motywy działań architektów ładu ekonomicznego państwa mnie interesują, bo te są stare jak świat. Ważniejszy dla nas powinien być los ofiar złodziejskiej premedytacji. Czy setki tysięcy Polaków otrzymało godziwą rekompensatę za utracone oszczędności, lub lawinowo rosnące koszty kredytów spółdzielczych mieszkań w ramach monetarnych eksperymentów Balcerowicza-Sachsa? Jeśli owe eksperymenty na żywym ciele społeczeństwa prowadziły do drastycznej utraty walorów ekonomicznych przez duże grupy społeczne, to czy nie możemy nazwać tego złodziejskim procederem u zrębów rodzącej się III Rzeczypospolitej? Czy banki, które udzielały kredytów na lichwiarskich zasadach nie mogą być osądzone, tak jak się osądza lichwiarzy lub paserów?

Czy wreszcie rekompensaty za mienie obywateli II Rzeczypospolitej, utracone w wyniku agresji hitlerowskiej i państwa sowieckiego, mają wypłacać ze swojej kieszeni potomkowie tych, którzy sami byli ofiarami tych zbrodniczych reżimów? O jakiej ochronie interesów obywateli mówimy, gdy państwo chętnie pełni rolę grabieżcy, a gdy jest potrzebne w roli obrońcy, to ustami swoich najwyższych funkcjonariuszy przekonywuje z pijarowskim wdziękiem, że nic nie może dla nas zrobić?


16.03.2011

Fukushibyl

Kolejnym kryzysem, który doświadczy ogarniętą kataklizmem Japonię, będzie zapewne kryzys zaufania wobec władzy. To co było odwiecznym stereotypem w świadomości politycznej mieszkańców Nipponu wydaje się rozpadać jak system chłodzenia kolejnych reaktorów Fukushimy. W dodatku nieoceniona WikiLeaks ujawnia poufną depeszę amerykańskiego dyplomaty o zaniedbaniach w modernizacji japońskiego przemysłu energetyki jądrowej i ukrywaniu awarii w elektrowniach.

Straszliwe tsunami wywołane przez monstrualne trzęsienie ziemi o sile 9 w skali Richtera, to tylko jedna strona tego realnego horroru. Drugą jest pospolity woluntaryzm, chciejstwo polityków prowadzące do automatycznego odrzucania pesymistycznych scenariuszy jako niemożliwych. W znacznej mierze było to wymuszane przez potężne lobby producentów technologii nuklearnych oraz eksporterów surowców do elektrowni jądrowych. Wielcy producenci tych technologii, tacy jak Stany Zjednoczone, Francja, właśnie Japonia, czy Rosja, robią wszystko, by utrącić konkurencję w postaci odnawialnych źródeł energii, czy energetykę tradycyjną opartą na węglu.

Dla celów antypropagandy tradycyjnej energetyki użyto najrozmaitszych metod, od
straszenia "efektem cieplarnianym", który okazał się jedynie hipotezą w stylu science fiction, aż po dyrektywy Unii Europejskiej, które narzucają ociągającym się krajom, takim jak Polska, budowę elektrowni jądrowych. Zresztą nadwiślański premier Tusk, jako przykładny pionier wybiegł przed szereg i zapewnił po wybuchach w Fukushimie, iż nic nie odwiedzie jego rządu od planów energetyki nuklearnej. Wydaje się, że jest już po słowie z którymś z producentów.

Tymczasem zdrowy rozsądek nakazuje zrewidować dotychczasowe podejście do energetyki nuklearnej. Widać gołym okiem, że elektrownie jądrowe mogą stać się armageddonem, antyczną meduzą niszczącą nie tylko społeczności lokalne skupione wokół nich. Moc globalnej zagłady przez obłoki radioaktywne jest porażająca, znacznie większa niż mechaniczna siła niszczenia pocisków nuklearnych. I nie wystarczą tu półśrodki obliczone na uspokojenie europejskiej opinii publicznej przez władców UE. Jeśli chcemy stosować technologie nuklearne, to muszą być one odporne nie tylko na trzęsienia ziemi, ataki militarne, błędy elektroniki, ale także błędy i fiksacje ludzkie. Koszt takich "plastrów" wielokrotnie przewyższyłby koszty nowoczesnych filtrów energetyki tradycyjnej, czy metod pozyskiwania energii odnawialnej. Mowa tu nie o zabezpieczeniach minimalnych zakładających normalne warunki, ale przewidujących sytuacje, które powstają raz na sto, lub tysiąc lat. Bowiem ze statystycznego punktu widzenia, to co zdarza raz na tysiąc lat, może wydarzyć się nawet jutro. Tak więc należy o energetyce jądrowej myśleć w kategoriach zupełnie innej ekonomii, to jest ekonomii przetrwania ludzkości, a nie ekonomii firm, koncernów, czy nawet bloków państw.

Najbardziej groteskowy w świecie ogarniętym paniką antynuklearną wydał mi się apel rządu Brandenburgii do sąsiadów, czyli Polaków, o niebudowanie im pod bokiem elektrowni atomowych. Groteskowe jest to, iż przez kilkadziesiąt lat brandenburczycy hodowali na swoim terytorium najbardziej brudne i awaryjne poradzieckie reaktory jądrowe. Mogę zrozumieć przesłanie tego apelu, jednak trudno pojąć, czemu premier Brandenburgii Matthias Platzek wpadł na to dopiero teraz, gdy Angela Merkel zamknęła mu przestarzałe elektrownie jądrowe na jego terytorium?


5.03.2011

Cud w polityce

Zjawiska nadprzyrodzone określane jako cuda charakteryzują się niezwykle niskim prawdopodobieństwem zaistnienia w typowych warunkach. Badacze cudów koncentrują się zazwyczaj na samym zjawisku, zaś niewiele uwagi poświęcają owym warunkom. Zazwyczaj przyjmuje się rutynowo, że były typowe, normalne, bo trudno je odtworzyć z racji nieodwracalności przyrody i historii. Gdyby Muammar Kadafi wiedział jak zachowają się jego bliscy współpracownicy w obliczu rewolty ludowej, to zapewne wyrżnąłby prewencyjnie 3/4 swojej byłej świty. Jednak jak mówią Czesi "to se ne wrati" i można mniemać, że wrogowie dyktatora Libii, w przeciwieństwie do byłego guru, będą żyć długo i szczęśliwie. Choć przypadek katastrofy nad Lockerbie może im spędzać sen z oczu.

Jeśli poświęcimy nieco więcej uwagi warunkom niespodziewanych zjawisk, to liczba cudów maleje i staje się coraz bliższa zeru. Bliższa, lecz nie całkiem równa, gdyż winna jest temu nasza ignorancja, niemożność ustalenia warunków. Żerują na tym mitomani, historycy "kreatywni" oraz politycy wszelkiej maści, którzy potrafią klęskę przekuć w wiktorię. Wystarczy polegać tylko na dwóch opokach.
Pierwszą opoką manipulacji jest krótka pamięć ogółu. Człowiek współczesny jest "zakręcony" przez technologię swego praktycznego jestestwa, dziesiątki pinów, które musi pamiętać, setki drobiazgów na które musi zważać. Nie ma wskutek tego jasnej wizji wielu spraw publicznych. Gorzej, ma ją zbełtaną, zamąconą, z powodu własnego lenistwa i braku motywacji osiągania prawdy. Na domiar złego kieruje się filozofią chciejstwa, która zakłada z góry pożądany rozwój wypadków.
Drugą opoką kreacji "cudów" w polityce są media. I nie mam tu na myśli wyłącznie tabloidów, ale poważne instytucje medialne, które dla zysku finansowego lub z racji nacisków politycznych potrafią się sprostytuować. Korzyść doraźna lub strach wydawcy, pragmatyka kamuflująca faktyczne motywy, czynią cuda także w nobliwych komitetach przyznających prestiżowe nagrody kreujące nadludzi sztuki, pisarstwa i nauki.

Chciałoby się rzec "nie ma cudów", są tylko dobrze spreparowane okoliczności sprzyjające zaistnieniu niezwykłych zdarzeń. Musimy jednak nieco uchylić furtkę dla geniuszy i nowych technologii. Są to demiurgi dobra i zła, które wybiegają daleko poza naszą siermiężną wyobraźnię. Choć wydaje się nam, że jesteśmy dalekowzroczni i niebywale sprytni, to co jakiś czas coś puka nas w czoło i wyuczoną bezczelność zamienia w pokorę.


24.02.2011

Kalifat netowy

Arabska Wiosna Ludów jest bez wątpienia największym wydarzeniem politycznym tego roku, a może i dziesięciolecia. Marazm epoki szejków żyjących w feudalnych enklawach dobrobytu skończył się, jak się wydaje, bezpowrotnie. Upadek niektórych reżimów, a przynajmniej ich charyzmatycznych wodzów, jest nieuchronny. Co dalej po Kadafim i Mubaraku?

Islamiści marzą już o kalifatach islamskich, Zachód o demokratycznych rządach lub ich namiastkach, a w samym tyglu Maghrebu strony szykują się do wojny domowej lub, jak w Egipcie, wojsko prewencyjnie stabilizuje sytuację przejmując (tradycyjnie) władzę. Jak się potoczą losy tego wielkiego regionu, tego nikt nie jest w stanie przewidzieć. Można ostrożnie prognozować, że buntownicy nie zechcą zejść ze sceny bez nowego otwarcia sceny politycznej.

Niezależnie od tego, czy już teraz osiągną sukces, od Maroka po Iran (a może i dalej) rozleje się powiew idei tłumionych przez wiele ostatnich lat. Dotrze on do postradzieckich republik, do Ujgurów w Chinach, a także milionów emigrantów we Francji, Wielkiej Brytanii, czy Niemczech. Rządy tych mocarstw, światowych lub regionalnych, wolałyby mieć na tronach dzierżymordów, choć oficjalnie chrząkają o demokracji i nieśmiało protestują przeciwko rozlewowi krwi przez bliskowschodnich satrapów. Tyle, że demokracja w krajach Maghrebu jest pojęciem słabo rozpoznanym i chyba niezbyt popularnym, bo kojarzy się z moralnym zepsuciem świata zachodniego. Z drugiej strony spoiwem, które nakręca spiralę buntu jest internet i łączność komórkowa niezbędne do syntezy jednostkowej frustracji w protest masowy. Media te potencjalnie łączą buntowników arabskich z Zachodem, ale to tylko potencja, a ta jak wiadomo siada z upływem czasu.

A Polacy zastanawiają się co robi premier Donald, akurat teraz, w Izraelu. Gdy globalne potęgi siedzą jak mysz pod miotłą, kontaktując się z Izraelem przez szybkę, by nie narazić własnych interesów lub obywateli na retorsje ze strony ekstremistów islamskich. Czyżby chciał przekonać świat arabski, że cała potęga polskiej armii stanie w razie potrzeby u boku Izraelczyków? Za naszą i Waszą? Horrendum!


5.02.2011

Rewolta wykluczonych

Autor "Cesarza" Ryszard Kapuściński na pytanie, jak rozpoznaje kraj, w którym coś się wydarzy, odpowiedział, że po długotrwałej ciszy wokół niego. Wprawdzie wskazówka wydaje się enigmatyczna, ale inspirująca. Przekonaliśmy się o tym ostatnio, gdy potężna rewolta społeczna wstrząsnęła dwoma zagłębiami turystycznymi świata arabskiego, Tunezją i Egiptem.

30-letnie rządy Mubaraka zapewniały zarówno skłóconym sąsiadom, Izraelowi i Palestyńczykom, jak również Amerykanom i unitom, względną stabilność w tym newralgicznym ze względu na ropę regionie. Mimo nieustającego stanu wyjątkowego Mubarak nie był typowym dyktatorem tyranizującym lud, choć członkowie Bractwa Muzułmańskiego mają zapewne odmienne zdanie. Raczej jawił się jako zręczny kontynuator tradycyjnej polityki władców Egiptu łączącej fasady instytucji demokratycznych z charyzmą przywódcy autorytarnego. Jak się wydaje, nie docenił braku perspektyw i rosnących aspiracji wielomilionowej masy młodych, kształcących się i wykształconych, przelewającej się przez niezliczone zaułki Kairu. A także umierającej nadziei wyrzuconych z ziemi fellachów, gnieżdżących się wraz z rodzinami w biedadomkach ciągnących się przez niezmierzone przedmieścia 20-milionowej kairskiej metropolii.

Bunt, który rozlał się raptownie, strasząc elity Maghrebu i świata zachodniego, nie jest kontrolowany przez jakieś centrum. Nie może raczej stać się rewolucją, gdyż buntownicy nie mogą się porozumieć do czego zmierzają, bo reprezentują zbyt skrajne interesy. Chcą, by faraon odszedł, ale chyba nawet nie są pewni, czy od razu, bojąc się cieni następców. W kłębowisku na placu Tahrir i przyległych ulicach ścierają się kupcy i drobni handlarze, agenci wszelkich opcji i prości fellahowie chwytający się każdej dorywczej pracy, studenci świeckich uczelni i uczniowie szkół religijnych. W tej piekielnej mieszaninie emocji, szczytnych haseł, dobrej i złej woli, prezydent wydaje się grać na zmęczenie i wygaśnięcie rewolty. Wtedy generałowie nie wycofają mu swego poparcia, zresztą jadą na tym samym wózku. A wówczas żarna władzy będą mogły mielić i mielić...


29.01.2011

Prawda tabloidalna

W czasach starożytnych i średniowieczu zadaniem przywódców opinii publicznej było pozyskiwanie prawdy. Tak więc królów, wodzów i filozofów, społeczeństwo rozliczało pod kątem dostarczania wiarygodnej prawdy. Rzecz jasna, oprócz chleba i igrzysk. A także na miarę oczekiwań. Tak więc prawda musiała dotyczyć, albo rozkoszy niebiańskich jakich zazna średniowieczny pokutnik, czy uczestnik wyprawy krzyżowej, albo wiedzy tajemnej życia i współżycia wielkich tamtego świata. Tak naprawdę, pod tym względem niewiele się zmieniło.

No, może definicja niusa. Średniowieczny news, transferowany przez trubadurów, liczył sobie niekiedy parę lat. Obecnie, w dobie internetu, news dociera po kilku minutach. W dodatku, często informacja ma czas życia zaledwie minutowy lub godzinowy. W miejsce niusa objawia się nowy nius, a po chwili jeszcze nowszy, z reguły nie mający związku z poprzednim. O ile w pieśniach i legendach Średniowiecza możliwa była pewna ciągłość i spójność koncepcji, to współczesny system informacji produkuje kompletną sieczkę w głowach. Niestety dotyczy to nawet intelektualistów wyczulonych na prawdę i dążących do jej kreowania.

Sytuację w tym względzie pogarsza jeszcze wpływ systemu politycznego na media. W autorytarnych systemach władzy mamy do czynienia z reglamentacją i filtrowaniem informacji. Władza, zazwyczaj państwowa lub sprawowana w imieniu koncernów, wydziela wybiórczo obywatelom informacje dla siebie wygodne, a blokuje i "przykrywa" info działałące na jej niekorzyść. Czyni przez to z obywateli bezwolne kukły wyborcze upodabniając ich do drewniaków społeczeństwa totalitarnego. Inaczej mówiąc, władza robi z ludzi idiotów, a oni przyjmują to z wdzięcznością, bo zwalnia ich z bolesnego procesu myślenia.

Sielanka autorytarna nie może jednak trwać wiecznie ku zmartwieniu takich demokratyczno-autorytarnych przywódców, jak Mubarak, czy Putin. Być może lud potrzebuje nowej ożywczej legendy, która mocniej poruszy serca i wleje w nie odrobinę optymizmu. Gazety służące reżimom autorytarnym, takie jak moskiewska słynna z fałszu "Prawda" lub "Komsomolska Prawda", tracą z czasem zaufanie nawet największych sługusów starego reżimu, zwłaszcza, gdy gołym okiem widać jego erozję. Z reguły jednak do końca ich świata, jak na Titaniku, grają triumfalne marsze na cześć gnijącego systemu, niemiłosiernie fałszując rzeczywistość.

Komsomolska prawda o katastrofie smoleńskiej, na ten przykład, jest jedna. Katastrofę sprowokował rzekomy rozkaz Lecha Kaczyńskiego tyczący lądowania we mgle. Na użytek tej obłąkańczej tezy komsomolski reporter "zdobył" tajną instrukcję na mocy której prezydent może dyktować pilotowi samolotu rządowego, co ów ma robić. Zapewne kopię tej instrukcji przyniósł do moskiewskiej redakcji ten sam szary funkcjonariusz, który doniósł laborantowi MAK probówkę z krwią gen. Błasika?

Znając stosunki między Lechem Kaczyńskim, a premierem Donaldem Tuskiem, powstanie takiej instrukcji jest równie prawdopodobne, jak powszechny dobrobyt na Haiti, jak to się mawia sancto subito. Prokurowanie falsyfikatów prawdy nie ma jednak na celu odwzorowania stanu rzeczy. Celem jest odbijanie pieczątek na bezwolnych mózgach orwellowskich automatów. A to z kolei służy masowej aprobacie nawet najbardziej bezczelnych manewrów w realnej polityce. Tak więc "wrzutki" fałszu do tabloidów, pozornie niewinne, bo żyjące dzień, czy dwa, uzasadniają decyzje polityczne dużej wagi, stanowiąc ich życiodajne tło.


20.01.2011

Dwa scenariusze

Odczytanie ostatnich komend pilotów rządowego tupolewa przez polskich ekspertów sprawiło, iż cała machina mieżdunarodnoj (postsawieckoj) kamisji MAK okazała się tylko maszynerią propagandową. Na użytek medialny generał Anodina wydobyła spreparowany dowód - próbkę krwi szefa polskiego lotnictwa gen. Błasika z rzekomymi śladami alkoholu. Rosyjski analityk medyczny otrzymał ją ponoć w otwartej probówce. Tak niedorzeczny dowód odrzuciłby każdy europejski sąd badający zarzuty przeciwko kierowcy, czy sportsmenowi. A wszechrosyjska przewodnicząca uznała to za kluczowy dowód wywierania presji na pilotów, by lądowali we mgle. Może tak i jest w Rosji, że po wypiciu 100. gramów wódki generałowie zaczynają wywierać presję... Ciekawy kraj.

Słowa pilotów, że odchodzą na drugi krąg, świadczą niedwuznacznie, że cała ta gadanina o naciskach na pilotów straciła jakikolwiek sens, a puszczona w świat wizja katastrofy spreparowana przez MAK okazała się propagandowym majstersztykiem dorównującym międzynarodowym sukcesom sowieckiej propy za Stalina. Tymczasem faktyczną, bezpośrednią przyczyną katastrofy, było zejście samolotu pod nadzorem rosyjskich kontrolerów lotu na zbyt niski pułap i niemożność wyprowadzenia tupolewa z opadania.

Wszystkie inne czynniki straciły w tym kontekście przyczynowo-skutkowe znaczenie. Gdyby samolot nie opadał, zamiast się zgodnie z wolą pilotów wznosić, nie doszłoby do żadnej katastrofy. Wielka szkoda, że Rosjanie systematycznie niszczyli dowody w postaci szczątków samolotu, bo być może w ruinie wraku kryje się poszukiwane rozwiązanie. Być może tkwi ono w ocalałych urządzeniach, kokpicie, czarnych skrzynkach i innych rejestratorach ukrywanych skrzętnie przez Rosjan przed polskimi ekspertami.

W przeciwieństwie do polskiego stanowiska rosyjscy politycy i dziennikarze postrzegają świat w kategoriach zemsty. Bodaj "Komsomolska gazeta" określiła mord na 20. tysiącach polskich oficerów jako zemstę radzieckich wodzów za gehennę jeńców wojennych po przegranej przez Rosję wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 roku. W ramach państwowo usprawiedliwionej zemsty rosyjskie służby otruły w 2006 roku izotopem polonu byłego agenta FSB Aleksandra Litwinienkę. Jeśli trwałe są archetypy postaw politycznych, to prezydent Kaczyński też zasługiwał na zemstę za systematyczne psucie planów Rosji, w kwestii przekształcenia Gruzji w protektorat na wzór Czeczenii, czy konsolidowanie, wbrew polityce Moskwy, małych państw na zachodniej rubieży imperium.

Wydaje się, że Rosja ma problem. Albo ujawni rzeczywistą rolę znakomicie sobie znanych technicznych i logistycznych przyczyn katastrofy, albo pójdzie w "MAK-owskie zaparte" i umocni w Polsce, a z czasem i na świecie, armię zwolenników teorii spisku Kremla. Co prawda, wygrała pierwszą bitwę medialną, ale musi uwzględnić jeden niezwykle ważny aspekt. Tak naprawdę, to nikt nie lubi aroganckich Goliatów.


13.01.2011

MAKi Majcher

Władcy Rosji, od czasów Iwana Groźnego, bardzo dbali o to, by umiejętnie poniżać niechętne im elity krajów ościennych. Systematyczność tę czerpali zapewne z dziedzictwa Czyngiz Chana i innych najeżdźców, którzy pozostawili geny i obyczaje na bezkresnych terytoriach, przejętych z czasem przez Rosjan od podbitych ludów syberyjskich. Dezawuowanie i niszczenie elit, to znana już od epoki kamiennej metoda na przechwycenie rządu dusz. Nie jest to bynajmniej wynalazek rosyjski. A jednak chętnie tam aplikowany. Jeszcze niedawno, w czasach hitleryzmu i stalinizmu, urządzano masowe mordy polskiej elity kulturalnej, naukowej i politycznej. Polscy oficerowie, księża, artyści, profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego, czy dziesiątki tysięcy polskich nauczycieli, to ofiary zbrodniczych systemów rozkwitłych w Niemczech i Rosji.

I oto rozbija się na rosyjskiej ziemi rządowy polski samolot, którym leci prezydent Kaczyński wraz z polską elitą. Leciał by oddać hołd zgładzonym przez NKWD internowanym polskim oficerom. Do dzisiaj rosyjskie sądy odmawiają prawa do rehabilitacji bezbronnym ofiarom. Raport MAK, czyli komisji z nazwy międzynarodowej, a w praktyce podwieszonej do systemu politycznego Rosji, poszedł w tym samym kierunku.

Wykorzystując niechęć premiera Tuska do antagonizowania stosunków z Rosją, MAK nie tylko zdominował śledztwo, ale wręcz nie dopuścił polskich śledczych do kluczowych dochodzeń i dowodów. Uznano, że zbójeckim prawem mocarstwa jest narzucenie jedynie słusznej wersji katastrofy, w której rosyjskie służby występują li tylko w charakterze świadków. Tak więc według raportu wspomnianej komisji kierowanej przez rosyjską generał Anodinę, niewinnymi świadkami są rosyjscy kontrolerzy lotu, którzy do końca zapewniali polskich pilotów, że trajektoria samolotu jest prawidłowa. Mimo, że prowadziła ona do nieuchronnej katastrofy. W medialny eter do niezliczonych agentów wpływu powędrował smakowity news, że polski generał lotnictwa miał we krwi 0,6 promila alkoholu. Oczywiście badania przeprowadzali jedynie rosyjscy specjaliści. Co ciekawe, zamordowani dysydenci też zawsze mieli promile, jedni jak generał Błasik - choćby śladowe, inni byli upojeni wręcz śmiertelnie. Ponoć wlewano im to siłą. Ciekawe też, że nie zbadano przy okazji stopnia trzeźwości kontrolerów lotu. A to mogło stać się zwrotnym punktem śledztwa. Bo jak trzeba być nieprzytomnym, by sprowadzać samolot prosto w leśne bagna...


5.01.2011

Podwójny Pascal

W życiu publicznym panuje moda na skróty myślowe. Różne dziwaczne systemy rządzenia określa się współcześnie mianem demokracji. Pewnie od terminu "demo", czyli gwoli demonstracji, co by się działo, gdyby dać rządzić jakimś wariatom. Tak więc rządzą nami na próbę faceci, którym nie pożyczylibyśmy złamanego franka szwajcarskiego, decydują za nas panie polityczki, które trudno uznać za kobiety (rozumiem, że one też są demo), zaś perspektywy wyznaczają nam demo-uczeni naznaczeni według partyjnego klucza. Skoro wszystko jest jakimś obłędnym eksperymentem na nas występujących jako laboratoryjne rekwizyty, to może należy utracić wiarę w demokrację?

Per analogiam sięgnąłem do słynnego Zakładu Pascala. Francuski filozof Blaise Pascal dowodził, że warto wierzyć w Boga. Pascal analizował dwie oferty związane z istnieniem Boga:
1. Bóg istnieje i wiara zapewnia nam życie wieczne.
2. Boga nie ma i nie ma też życia wiecznego.
Z praktykowaniem wiary wiąże się utrata wielu ziemskich rozkoszy, np. możności oszukiwania bliźnich, okradania ich lub wykorzystywania ich wiary w dobro. Jeśli jednak założymy, że Bóg jest, to wygrywamy szczęście wieczne, a jeśli go nie ma, to nic nadzwyczajnego nie utracimy. Tako rzecze Błażej Pascal.

Zakład, zwany też Grą Pascala, spotkał się z zasłużoną krytyką. Wytykano mu zawężenie możliwości do Boga wynagradzającego za wiarę w niego, a także merkantylne traktowanie stosunku do Boga. Mam też własne zastrzeżenie.
Dotyczy ono życia wiecznego. Wprawdzie teolodzy i Kościoły mają swoje wizje wiecznej szczęśliwości, ale sądzę, że są one niedopracowane, a niekiedy wręcz prymitywne. Dlatego Zakład Pascala należy sformułować dodając niezbędne drugie założenie.
Nazwijmy, to podwójnym Zakładem Pascala, lub w skrócie Podwójnym Pascalem:
1. Bóg istnieje i wiara zapewnia nam życie wieczne
1.1. adekwatnie opisane w wizjach teologów.
1.2. nieadekwatnie opisane przez teologów.
2. Boga nie ma i nie ma też życia wiecznego, albo jest ono, ale przekracza granice naszej wyobraźni.

Jeśli rozpatrzymy niestereotypowy przypadek 1.2, to może się okazać, że życie wieczne jest tragiczną pomyłką, jakąś nieudaczną wersją męki doczesnej. I jesteśmy w tym samym miejscu, co wielkie utopie: oświecenie, komunizm, czy liberalizm. A właściwie w tym bagnie, do którego prowadzą nieuchronne wypaczenia owych doktryn. Niestety większość ludzi doznaje kontaktu jedynie z owymi wypaczeniami, a tylko wybrańcy spijają z nich nektar. Dlatego, moim skromnym zdaniem, ci, którzy tworzą wizje życia publicznego, powinni przymusowo, pod eskortą, być poddawani wypaczeniom tworzonych przez siebie doktryn. W tym jedynie upatruję nadzieję naprawy fatalnego stanu rzeczywistości społecznej.


26.12.2010

Pokrętny dowód z przecieku

Przeciek jest stary jak świat. Już faraonowie i kapłani egipscy rozpuszczali plotki o tych, którzy powinni zginąć z woli bogów, robili to cezarowie, książęta, prałaci, po to, by dzielić i rządzić.

Gdy kolejny polski prezydent przyjechał do Waszyngtonu, by coś wydębić za psią służbę od Wielkiego Sojusznika, spotkał się z dość chłodnym przyjęciem. W kwestii od lat tłuczonego, jak groch o ścianę, zniesienia wiz dla Polaków, można odnieść wrażenie, że kolejne administracje z Białego Domu bawią się z nadwiślanami w kotka i myszkę. Gdy spada wskaźnik odmów, wówczas manipulują progami, albo panicznie ślą do konsulów dyrektywy, by odrzucać jak leci, bo będzie kipisz... Powpuszczali już bez wiz niemal całą Europę, a najwierniejszy sojusznik w NATO stoi kornie pod drzwiami, jak jakiś krawężnik pilnujący porządku, którego do domu się nie wpuszcza, bo jeszcze zabrudzi dywany.

Nowoczesnego uzbrojenia też nie warto takim dawać, skoro daleko od Palestyny, Iraku i innych wartościowych piędzi ziemi, to po co? Jak tylko Rosja słyszy, że dadzą coś Polakom, to się sroży, marszczą się czoła rosyjskich generałów i na co taki pasztet?
Zaraz wyskakuje z pudełka, z trzeciego rzędu, anioł zagłady obwieszony medalami jak choinka i grozi, że wstawią esesy vel iskandery do Kaliningradu, albo podwiozą je gazikiem do prywatnego kołchozu dorywczego sojusznika Łukaszenki. Tego z kolei unijni europejczycy chcieli zdemobilizować metodą sprawdzoną przez pomarańczowych w Kijowie, ale ani w tym pomyśle nie było kszty namysłu, ani naród białoruski nie pragnął tego, co dostali Ukraińcy za parę lat biedowania na progu Unii.

Tak więc, tym natrętnym Polakom trzeba było utrzeć nosa, a najlepiej zrzucić za jednym zamachem na nich winę za kolejne porażki kowbojów po Wietnamie i Iraku. Zatem "Time" druknął, na "zamówienie społeczne", skargi anonimowych amerykańskich oficerów, że co zostawią Polakom jakiś kawałek prowincji Ghazni, to od razu im talibowie zapluskwią to minami. Za słabo Polacy ponoć patrolują, nie potrafią prowadzić wojny partyzanckiej, zbyt mało dopuszczają inicjatywy oddolnej itede itepe. Każdy, kto wie czym jest Ghazni, i czarna dziura zwana Afganistanem, uśmieje się jak norka. Przede wszystkim, dwu i pół tysięczny polski korpusik może utrzymać względny ład w paru pasterskich wioskach, a nie pośród dwustoma tysiącami Afganów rozsianych na 1800 kilometrach kwadratowych. Trzeba być ciężkim idiotą, by wyobrażać sobie kontrolę nad takim pustkowiem poprzez zwykłe patrolowanie... Chyba, że bombarduje się każdego wielbłąda, który zbliża się do trasy transportów. Taką decentralizację decyzji przerobili już polscy komandosi pod Nangar Khel i nie widać ani końca procesu, ani szansy na ułaskawienie przed polskim sądem.

I tu pies-służbista jest pochowany. Otóż cała logistyka jest w ręku Amerykanów. Oni mają namiar na afgańskie bezdroża poprzez satelity, samoloty i śmigłowce, rakiety i wywiad oplatający świat sekretną pajęczyną. Słowem oni mają oczy, a ślepców wysyłają na front, by testowali miny i pułapki zastawiane przez talibów. A potem jeszcze robią rzekomych sojuszników w balona. Trochę głupio, że wypadło znowu na Polaków. Mają zaradni jankescy biznesmeni kolejny pretekst, by wymyślać smakowitą serię Polish Jokes. Może ich tam zostawić z tą ich porąbaną wojenką?


12.12.2010

Nieustający apel poległych

Nawet wielu zaprzysięgłym fanom PiS trudno akceptować obecną receptę Jarosława Kaczyńskiego na polską politykę wewnętrzną i stosunki z Rosją. Chodzi o to, że bicie na alarm od katastrofy smoleńskiej przesłania nawet klęski koalicji rządzącej! Inni uważają, że zaślepienie osobistą tragedią nie powinno być u polityka tej rangi dominującym motywem strategii państwowej.
Tymczasem w polskim życiu publicznym od 10. kwietnia 2010 r. odbywa się nieustający apel poległych, który kładzie się kirem nawet na nielicznych przebłyskach nadziei w gospodarce, czy kulturze. Zastanówmy się nad zasadnością tych politycznych zaduszek.

Po pierwsze, czy "polegli", czy zginęli ot, tak sobie...? Gdyby Lecha Kaczyńskiego postrzelił snajper w Gruzji, albo zamachowiec z Łodzi, nikt nie miałby wątpliwości, że poległ w służbie państwowej. Można mieć wątpliwości, czy jego polityka była realistyczna, można wyśmiewać jego słabostki, ale bez wątpienia był prezydentem z wyboru narodu i miał prawo do kreowania polityki. Tylko zmanipulowani głupcy mogą też twierdzić, że wyprawa 10 kwietnia nie była częścią polityki historycznej RP, a więc istotną misją wagi państwowej. Tak więc charakter misji przesądza o tym, że wszyscy, którzy brali w niej udział, zarówno służbowo, jak i prywatnie, polegli broniąc żywotnego interesu państwowego. I nie ma tu znaczenia, czy umarli w wyniku zamachu, katastrofalnych zaniedbań, czy wyjątkowego splotu niekorzystnych okoliczności.

Po drugie, wadliwość procedur odkrywania przyczyn katastrofy radykalnie pobudza sprzeciw. Prowadzi do zarzutów personalnych, które rozbijają się o mur pychy rządzących. Żaden z polityków Platformy nie uderzył się w piersi, nikt z odpowiedzialnych politycznie za bezhołowie nadzoru nad tym lotem nie poniósł konsekwencji. Media odkryły rażące błędy zarówno po stronie polskiej, jak i rosyjskiej, a winnych jak nie było, tak nie ma... W tak zwanym międzyczasie ślimaczących się śledztw wylewają się złe emocje, które jak sepsa ogarniają cały organizm polskiej polityki.

Po trzecie, fakt, że na pokładzie tupolewa nie wybuchła bomba nie świadczy o tym, że jego pasażerowie nie padli ofiarą zamachu. Nie trzeba być maniakalnym zwolennikiem teorii spiskowych, by nie móc zrozumieć, czemu samolot gwałtownie obniżał pułap, a kontrolerzy zapewniali pilotów, że katastrofalna trajektoria jest prawidłowa. Można to tłumaczyć względami psychologicznymi, że bali się skandalu dyplomatycznego, ale wydaje się, że na taką delikatność były to zbyt kute wygi. Zresztą hipoteza zamachu nie musi zakładać udziału w nim władz Rosji. Równie dobrze przedmiotem manipulacji za pośrednictwem fałszywych danych mogli być funkcjonariusze smoleńskiego lotniska. Biorąc pod uwagę oldskulowy charakter elektroniki tego wojskowego lotniska z demobilu, byłoby to łatwym zadaniem dla potencjalnych terrorystów. Profesjonalistów, a być może nawet zaawansowanych amatorów.

Mimo tego co spycha nas na pozycje konfrontacyjne, nie wolno nam tkać materii życia społecznego katastrofą smoleńską. Zło tej katastrofy jest destruktywne, zaślepia nas na krzywdę powodzian, źle opłacanych milionów Polaków, manipulacje instytucji państwowych oraz powszechny wyzysk i biedę. Tę myśl kładę pod choinkę bez owijania w pozłotko obydwóm, a z Polską Jest Najważniejszą, trzem prawicowym formacjom, które twierdzą, że bardzo przejmuje je los Polaków.


8.12.2010

Polsko-ruskie mikołajki

Nie może dojść do pełnej współpracy Rosji z USA i Unią, jeśli czołowe państwo "młodej Unii" drze z ową Rosją koty. A darcie kotów Polski z Rosją jest procesem historycznym, jak to między sąsiadami bywa. Polacy wtłoczeni między kolejne imperia niemieckie i rosyjskie toczyli od wieków batalię o przetrwanie.

Pod koniec drugiej wojnie światowej w wyniku jałtańskich targów Amerykanie i Anglicy przehandlowali Stalinowi Polskę za parę lat świętego spokoju w Europie. Potem batiuszka Stalin tradycyjnie więził, mordował i uciskał Polaków, czyli robił to, co mu wychodziło najlepiej. Współcześni Polacy, zwłaszcza starszej daty, nie bez kozery mają zatem utrwalony "administracyjny" obraz władzy Rosjan jako przestępczy, oparty na korupcji, wyzysku i masowej zbrodni.

Myślałby kto, że pogodniejsza twarz Rosji, czyli prezydent Miedwiediew, przywiezie ze sobą na zgodę dziesiątki rosyjskich bossów od kultury, przemysłu i handlu, by zainicjować otwarcie między skłóconymi krajami. W końcu, w drugiej połowie poprzedniego stulecia Moskwa grabiła Polskę poprzez RWPG, a ledwie parę lat minęło od handlowych restrykcji Rosji na tle zbyt samodzielnej polityki braci Kaczyńskich.

Rosjanie jednak wolą "dogadywać się" z Polakami przez pryzmat polskich traumatycznych obsesji: wymordowanych przez NKWD polskich oficerów w Katyniu i katastrofę samolotu rządowego w Smoleńsku. Charakterystyczne, że stosują w obydwu kwestiach obstrukcyjną taktykę "piesni bez kanca", tak więc wygląda na to, że nie zależy im, by ostatecznie załatwić problem. Co kilka miesięcy lub lat, kolejne delegacje przywożą z Moskwy kolejne tomy dokumentów, które nic do końca nie wyjaśniają, byle tylko permanentnie tlił się rosyjsko-polski lont imitowanych dyskusji.

Wspomniana strategia polityki rosyjskiej wobec Polski ma jednak jeden zasadniczy mankament. Może ona służyć do zwodzenia przez rok, czy parę lat, ale jeśli trwa dłużej, to prowadzi do "zmęczenia materiału". I kolejny polski rząd nie musi już robić dobrze Amerykanom bądź Niemcom i przeć wbrew faktom do pojednania z Rosją, bo wystarczy mu już, np. pojednanie z Chinami... Wówczas sprytny plan zwodzenia i załatwiania mocarstwowych interesów ponad głowami, i z pominięciem Polaków, może nie wypalić. Ale to już problem miłych snów rosyjskiej dyplomacji, jej własnej ręki i ... nocnika.



30.11.2010

Dyplomatyczne ble, ble...

Może w kwestiach polityki jestem trochę zblazowany, ale publikacja poczty dyplomatycznej USA przez WikiLeaks ani trochę mną nie wstrząsnęła. Przyjrzyjmy się kolejno tym "sensacjom".

Po pierwsze, to, że pomniejsi i nawet ważni dyplomaci, robią notatki ze spotkań w których charakteryzują swoich rozmówców, jest rutynowym obowiązkiem wszystkich dyplomatów świata.

Po drugie, protokół dyplomatyczny nie narzuca, by w owych notatkach stosowano dopieszczanie sylwetek pod kątem poprawności politycznej. O ile dyplomata zostałby uznany za nieociosanego gbura wskutek publicznego określenia pani kanclerz Merkel, jako plastikowej i nieelastycznej, to w notatce opisującej określoną sytuację może być to całkiem adekwatne. To samo dotyczy premiera Putina, który w danym kontekscie zachowuje się jak samiec alfa, w innym jak opiekuńczy pedagog, a w jeszcze innym jak Zorro lub Batman. Berlusconi też nie jest ani podnóżkiem, ani agentem Putina, ale sprytnym włoskim politykiem, który wyciska dla Italii co się da z polityki międzynarodowej. A, że ragazzo epatuje permanencją bycia macho? Cóż, widocznie ów szpan imponuje elektoratowi. Podkreślanie tego w poczcie dyplomatycznej wskazuje raczej na możliwość wykorzystania tej słabości (?) polityka, a nie na zawiść jakiegoś podrzędnego gryzipiórka w ambasadzie.

Po trzecie, szachowanie przez Obamę Rosjan tarczą antyrakietową na obrzeżach Polski, by sprzedać ją za wsparcie Rosji w sprawie Iranu, i być może Afganistanu, także jest oczywistym i niekontrowersyjnym dla obserwatorów działaniem politycznym. Nie obraża ono ani Rosjan, ani nie obniża rangi Obamy. Polityka rozrzucania tarcz antyrakietowych po świecie planowana przez republikanów, w wyniku obamowskiej inwersji, została zastąpiona tańszą i mniej konfliktową wersją. Co ciekawe, stała się ona opóźnionym uzasadnieniem przyznanej mu przedwcześnie Pokojowej Nagrody Nobla.

Reasumując polityczne znaczenie tej demaskacji, powinna ona ocieplić wizerunek amerykańskiej dyplomacji, a więc i USA. Tym bardziej, że w oczach narodów drugiego i trzeciego świata ów wizerunek kształtują filmy sensacyjne, w których amerykańscy dyplomaci i agenci sił specjalnych prezentują się jako zimni dranie. Tak więc, jeśli owe trzeciorzędnej wagi przecieki zostały uruchomione celowo przez Departament Stanu, to można ów krok uznać jako duży sukces amerykańskiej polityki zagranicznej.

Jedynie stalowa Hilary musi sobie wymyślić jakiś dobry pretekst dla zbierania danych biometrycznych i elektronicznych haseł oenzetowskich bonzów. Azali biorąc pod uwagę liczbę przekrętów finansowych tego towarzystwa - nie powinna mieć z tym trudności...


23.11.2010

Piruety w śmiertelnym zwarciu

Po polskim parkiecie politycznym przetoczyły się w szalonym tańcu dwie wirtualne pary: NATO z Rosją i Jarosław z Donaldem. Przypominało to trochę taniec chochołów z "Wesela" Wyspiańskiego, bo trudno było zrozumieć z czego tak się cieszą.
Nie będziemy tu określać, kto wystąpił w roli żeńskiej, a kto męskiej, każdy widział to w mediach. Media też ze smakiem podchwyciły rewolucyjną strategię NATO umieszczającą odwiecznych przeciwników w jednej wirówce oraz perwersyjne hasło Jarosława w wyborach samorządowych "Nie zabijajcie nas".

Pierwsza para ma wiele do stracenia, jeśli nie zwolni. Technologiczny wyścig zbrojeń zwiększa ryzyko przypadkowego konfliktu, bo nawet wymiana niewinnych kuksańców może zakończyć się kataklizmem. Tak więc prezydent Obama i efektywny duet Putin-Miedwiediew próbują wynegocjować nowy deal światowy, w którym pomieści się wspólny system wczesnego ostrzegania oraz szybkiej reakcji na irańskie lub północnokoreańskie rakiety. Rosja nie mówi już wyraźnego "nie" na umieszczanie antyrakiet pod swoim nosem, gdzieś w Polsce, czy Bułgarii, ale chciałaby mieć to pod kontrolą. Zatem Jarosław Kaczyński być może doczeka się upragnionych antyrakiet na polskiej ziemi, tyle, że inspektorami tych garnizonów bedą rosyjscy oficerowie i eksperci. Oznacza to triumfalny powrót Rosjan do roli obrońców Polski, onegdaj bronili nas przed agresją kapitalistycznych żubrów imperializmu, teraz będą nas chronić przed kohortami Kim Dzonga Second i atakami cyberbankowców z Petersburga.
Rzecz jasna, ryzyko zagrożeń pokoju rośnie w geometrycznym tempie, ale zapewne wszelakiej maści środkowowschodni europejczycy inaczej sobie wyobrażali gwarancje bezpieczeństwa. Okazało się bowiem, że zamiast partnerskiej roli w natowskim salonie zaoferowano im bezpieczne lokum w kaftanie bezpieczeństwa i pokój bez klamek. Do owego azylu, od czasu do czasu, będą zaglądać moskwianie lub brooklińczycy, by zapytać np. żyrandolowego pana prezydenta ościennego kraju o niezmiennie doskonałe samopoczucie...

Druga para, czyli Jarosław z Donaldem, zapatrzeni w tańcu, zapatrzeni w siebie, nie mogli dostrzec, iż obok szwarne figury wywijają ludowcy, eseldowcy i niezależni. W efekcie dwie największe partie prawicowo-centrowe poniosły w wyborach samorządowych spektakularną klęskę. Platforma, której w sondażach (gdzie się schowali sondażyści?!) wieszczono nawet 50-procentową wiktorię, spadła do poziomu ledwie trzydziestu dwóch procentów poparcia. Z kolei PiS dołuje pod wodzą Jarosława, który po odstawieniu valium podjął naturalną dla siebie retorykę, co zawiodło go na powrót do 23-24 procentowej małej ojczyzny, można rzec - matecznika. Porażkę próbuje przypisać wyrzuconym, ale nawet dziecko specjalnej troski wie, że jak je wyrzucą z lekcji, to za dalszy bałagan w klasie odpowiada pedagog. Chciałoby się znów za Wyspiańskim zawołać: "Miałeś chamie złoty róg!", ale nie chcę obrażać kulturalnych, w gruncie rzeczy, starszych panów z PiS-u, którzy kompletnie pogubili się w splątanych nastrojach społecznych.

Teraz czas na wyciszenie i ocieranie potu przez taneczników. W pauzie potańcówki rządowa komisja badająca przyczyny katastrofy smoleńskiej, przyciśnięta mocno do muru przez akcję byłych ministrów p. Macierewicza i p. Fotygę, dała głos i poprosiła o pomoc amerykańską Narodową Radę Bezpieczeństwa Transportu.
Chodzi o informacyjną obstrukcję Rosjan w istotnych dla śledztwa sprawach, a więc wojskowego statusu lotniska w Smoleńsku i obowiązujących tam procedur. A chodzi o pryncypia śledcze, bo wojskowy status przesądza o winie rosyjskich kontrolerów, cywilny - strony polskiej, pilotów lub rządowych nadzorców lotu.

Wydaje się, że prościej byłoby, gdyby minister Jerzy Miller wyasygnował jakiś policyjny zaskórniak i wykonał kontrolowany zakup dokumentacji smoleńskiego lotniska. W końcu nie takie papiery kupowało się od braci Słowian na rosyjskim rynku, niedawno można było jeszcze się załapać na ciut przechodzone rakiety...

16.11.2010

Zdrajcy i patrioci

Przeciętny (polski) Polak nie bardzo zrozumiał, dlaczego wysłanie w delegację exminister Fotygi i exsuperministra Antoniego spowodowało taką burzę w Platformie.

Po pierwsze, do USA wyjechał duet najmniej bodaj popularnych w Polsce polityków PiS, a jednocześnie najbardziej wyszydzanych przez krajowe media. Zresztą nie bez własnego udziału w tym swojskim szambie z porcelaną. Skoro byli jednak, tacy słabi i zupełnie niekompetentni, czemu strona rządowa nadaje temu wyjazdowi najwyższą rangę?
W końcu reprezentują oni tylko poważnie nadkruszoną partię opozycyjną. Czemu minister Graś wygłasza pompatyczne oświadczenia o zdradzie, niemal o Targowicy i zaprzedaniu się "obcemu mocarstwu"? Czyżby w rzeczywistości naszym prawdziwym sojusznikiem była znowu tylko Rosja, zaś Stany fałszywym i wrogim żandarmem światowym? Już mały Polak sobie w szkole myślał, że wszystko jest w podręcznikach pozamiatane i USA jest naszym najbliższym amigo, a tu taka bomba! Obce mocarstwo... Zupełnie jak w czasach Stalina, Chruszczowa i Breżniewa. Trzeba będzie odebrać bezlik pośmiertnych odznaczeń, zdegradować znowu Kuklińskiego do Kuklinowskiego, może nawet znacjonalizować zakupioną ostatnio przez koncern Sikorsky fabrykę w Mielcu. Niech se wuj Sam nie myśli, że będzie montował Black Hawki na suwerennej polskiej ziemi...!

Po drugie, wydało się, czemu Jarosław Kaczyński częstował nas niedawno retoryką o naszych republikańskich korzeniach. Otóż chytrus zaplanował wysłać poselstwo do republikańskich Amerykanów, by odkryli nam tajniki katastrofy smoleńskiej. A wiadomo, że Amerykanie-republikanie nie dadzą nam tak cennych dragów za bezdurno. No, chyba, że też jesteśmy republikanami. Być może PiS upodabnia się do Partii Herbacianej usuwając (jak tamci) ze swych szeregów kryptodemokratów. Nikt z obserwatorów naszej sceny tak naprawdę nie wie, na ile są to procesy udawanej mimikry, a na ile nowego ducha, który wstąpił w dość nijakie ostatnio pisowskie ciało.

Po trzecie, Rosjanie sami sobie nawarzyli piwa. Odsunęli polskich śledczych od głównych dowodów, puszczali co rusz w eter hipotezy wkurzające ogół Polaków, bo deprecjonujące kunszt polskich pilotów, niszczyli materiał dowodowy na potęgę. Mogę zrozumieć, że rosyjskim standardem jest zamiatanie pod dywan, gdy na ziemię wali się symbol rosyjskiego przemysłu lotniczego, ale trudno pojąć czemu główny dowód rzeczowy śledztwa, czyli rozbity polski samolot rządowy, własność państwa polskiego, traktowana jest jak kupa śmieci? Zachodnim, cywilizowanym i zdroworozsądkowym standardem śledczym jest działanie wręcz odwrotne. Szczątki rozbitych maszyn są skrupulatnie składane i finalnie setki tysięcy puzli układa się na powrót we właściwym miejscu. Procedura taka pozwala łatwiej wykryć to co dziwne, nieprawidłowe, niezgodne z przyjętymi hipotezami.

Teraz bałagan po katastrofie, zamiast stworzyć klimat do pojednania Polski i Rosji, umożliwił, wręcz wykreował, misję Fotygi i Macierewicza, która zmierza w przeciwnym kierunku, nie tylko z geograficznego punktu widzenia. Może to pociągnąć za sobą porażkę strategii pojednania NATO z Rosją, która ma wielu zwolenników po obu stronach dawnego frontu, a szczególnie w Niemczech i Francji. Być może to nadepnięcie Niemcom na odcisk tak bardzo roznamiętniło rzecznika polskiego rządu p. Grasia? Fascynuje mnie w tym bałaganie pojęciowym, zamieszaniu w śledztwach i dowodach, poplątanych interesach prywatnych i narodowych, kto okaże się zdrajcą, a kto patriotą? Bo, chyba się w końcu okaże...?!


10.11.2010

Podział prawostronnych pierwotniaków

Ostatnio miałem trochę pracy fizycznej związanej z pisaniem wykładów i ich wygłaszaniem, co zgodnie z wykładnią ZUS, świadczy, iż naukowcy nie są bynajmniej twórcami. Twórcą, wg ZUS, może być jedynie ktoś, kto tworzy byty materialne: rzeźby, budowle lub fale dźwiękowe pochodzące z trąbki. Fale pochodzące z ust już nie są twórcze, gdyż do twórczości potrzebne jest jakieś narzędzie, np. wuwuzele.

Mimo owej wytężonej pracy fizycznej jednym okiem obserwowałem życie codzienne Trzeciej Rzplitej. W wyniku obserwacji moje prawe oko stawało się coraz bardziej okrągłe. Trochę ze zdumienia, a trochę z podziwu dla partyjnych demiurgów PiS, którzy wyrzucali z partii jak stachanowcy. Podobno szeptali nerwowo biegnąc na kolejny komitet centralny: "Co by tu jeszcze spieprzyć panowie, co by tu spieprzyć...".

A wygląda na to, że banitki i banici z osobistej partii Jarosława wyrwą mu kilkanaście procent elektoratu i dla pyzatego następcy nie zostanie nawet kamień na kamieniu. Tak więc rytualny podział prawicy (ach już zapomnieli, jak dźwignęli się z kanap) staje się znowu faktem. Zjawisko to przypomina podział pierwotniaków, bo wytwarza przy okazji fetor, jak przy rozkładzie materii organicznej. Cóż, takie obyczaje, jaka prawica.
A słabnący jeszcze niedawno platformiści mogą odetchnąć, bo ich wrogowie sami sobie walą w stopy jak na strzelnicy! Jedynie straszą własny elektorat, który jak kania dżdżu oczekuje od nich spolegliwej pomocy zamiast gniewnych wrzasków.

Drugim zdumiewającym dla mnie niusem była rządowa wieść, iż to Putin rozdzielił polską delegację na obchody rocznicy katyńskiej umawiając się na wcześniejszą randkę z premierem Donaldem. Ponoć później był już umówiony. Wbrew pozorom może być to wzięte na dowód niewinności rosyjskiego suwerena, bo byłaby to chyba intryga szyta zbyt grubymi nićmi. Tyle, że kontrolerzy lotu plączą się w podwójnych zeznaniach i psują nieskazitelny obraz ładu wykreowanego przez MAK...

Jak widać psucie ładu społecznego nie jest zjawiskiem wyłącznie polskim. Liczę mimo wszystko na to, iż mimo jesiennych przymrozków wyrosną na tym bagnie jakieś kwiatki oraz przyleci mniej krzykliwe i paskudzące ptactwo.



24.10.2010

Duch w probówce

Zadziwiające, jak chętnie różne środowiska rzucają się na tematy, w których niewiele mają do powiedzenia. Przykładem - duchowni katoliccy w sprawie prokracji. Onegdaj różnie bywało, ale obecnie, mimo totalnej krytyki, celibat obowiązuje. Tak więc, formalnie biorąc, księża i biskupi katoliccy nie mający niezbędnej praktyki mogą poznać problem jedynie z literatury teologicznej, pięknej bądź medycznej.

Teologia, wbrew pozorom i oszczerstwom wolnomyślicieli, jest dyscypliną logicznie
i metodologicznie nad podziw rozwiniętą. Jednak nadmiar biegłości logicznej przy pogardzie dla rozsądku prowadził w jej ramach do gorących dysput i tasiemcowych wywodów, np. ileż to diabłów mieści się na łebku szpilki. W swoim czasie przyjęto także, iż zarodek ludzki ma duszę. Co zrodziło problem, który skłócił Kościół Rzymski
z resztą świata.

Czy trywialny fakt połączenia przypadkowego plemnika z równie przypadkowym jajem może tworzyć coś tak ponadczasowego jak ludzka dusza? Co z duszą, jeśli akt złączenia wynika ze zbrodni, gwałtu, podstępu? Czyżby obojętna była metodyka powstania zarodka, byle tylko umożliwiała produkcję dusz? Czy Bogu obojętne jest cierpienie rodziców obdarzanych potomstwem, którego nie są w stanie wychować, samotnych kobiet maltretowanych przez brutali, czy nieszczęśliwych ofiar prokreacji, które marzą o szybkiej śmierci?

Rzecz jasna, istnieje jak zwykle druga strona medalu. Można wskazać przykłady szczęśliwych ludzi, mimo wszechwładnego w ich życiu kalectwa, bądź wykazujący mimo tego geniusz w sztuce bądź nauce. Można założyć też, że przemysłowa preselekcja zarodków w ramach metody in vitro wpadnie w pułapkę częstą dla linii produkcyjnych. Zdarza się, że koncern musi skierować do serwisu setki tysięcy aut z powodu wadliwych hamulców lub wymienić miliony baterii w laptopach. Co będzie, gdy do istniejącej wolnoamerykanki genowej dojdzie moda na preferowany typ genów, a na to nałożą się błędy taśmy produkcyjnej? Czy zgodnie z doktryną Kościoła należy wówczas doprowadzić do społecznej egzystencji genetycznie okaleczonych istot? Czy też z pobudek ekonomicznych eksterminować je w obozach koncentracyjnych, zwłaszcza, gdy mogą zagrażać egzystencji "normalsów"?!

Nie będę udawał, że narzuca się oczywista odpowiedź na tak postawione pytania. Nie można jednak twierdzić, jak sądzi bp Henryk Hoser, iż dogmatyka teologiczna powinna wytyczać drogę polityce prokreacji.
Celem religii jest głównie zbawienie duszy, zaś celem polityki jest najsamprzód zbawienie ciała. Jeśli zaś metoda in vitro pozwala prognozować i tworzyć szansę wyboru lepszego bytu człowieka, to polityczną głupotą byłby wybór większego zła. Łatwiej mi, niż duchownym, przyjąć preselekcję zarodków, bo uważam, że dusza ludzka rozwija się dopiero w życiu społecznym. I wcale nie uważam, że każdy człowiek ma duszę godną tego miana. Może zamiast kruszyć kopie o dusze z probówki Kościół podejmie misję naprawy tych milionów cherlawych, wybrakowanych dusz, wypełnionych po brzegi złością i nienawiścią?


20.10.2010

Dali małpie brzytwę...

Terror indywidualny rodzi się, tak jak zbiorowy, na fali frustracji, niespełnienia. Im więcej frustratów z powodu bezrobocia, mobbingu, czy braku satysfakcji w codziennym życiu, tym bardziej jesteśmy narażeni na atak frustrata. Przejawia się to chamskim zachowaniem w tramwaju, na ulicy (słynni kierowcy bmw), poprzez fałszywe donosy i zwykłe ignorowanie dobrych manier. Zaczyna się od drobiazgów, złych słów i półsłówek, zaciętych min, wilczych oczu, podstępnych pułapek zastawianych na rzekomo zaprzyjaźnionych ludzi.

W polityce zaczyna się od gry, fałszywych pomówień, gdzie rolę frontmenów odgrywają heroldzi. Wypuszczani na forum, by przylepiać błoto, szkalować, poniżać. Przy tym trudno w nich dostrzeć wredne instynkty. Partyjny Herold Agresji nie ma zazwyczaj cech odstręczających. Przeciwnie, to brat łata, miły, inteligentny, nieustannie się przypodchlebiający publiczności. Tyle, że ciągnie dla partii parszywą misję. Taki psychologiczny killer, który zabija pozytywy w społecznym obrazie przeciwnika.

Codzienność większości Polaków w ogarniającej nas magmie kryzysu gospodarczego jest morzem frustracji. W latach stalinizmu wrogiem był żołnierz AK, Niemiec, choćby niezupełnie faszysta, chłop i sklepikarz, co nie chciał żyć w komunie. Teraz wrogiem publicznym stał się "kaczysta", "pisior", "dyplomatołek". Radek Sikorski wzywał do "dorżnięcia watahy", Janusz Palikot, jeszcze jako baron PO, wykrzykiwał, że trzeba zabić i wypatroszyć Lecha Kaczyńskiego, ówczesnego Prezydenta RP.

Władze Platformy skręcały się ze śmiechu wsłuchując się w hasła rzucane przez Heroldów Agresji. Udawały lekkie zakłopotanie, czasem karciły, tak, by nie urazić rozwydrzonych heroldzików. A ci rozkręcali się na dobre. Niesiołowski i Palikot, podjudzali, szydzili i prowokowali.

Przeciętny Polak, nawet jeśli jest kompletnym frustratem, ma zbyt wiele do stracenia, by porwać się na akt fizycznej agresji, nawet w obliczu spektakularnych zachęt ze strony władzy. Wie, że owo "rżnięcie watah", czy "patroszenie prezydenta" ma wymiar wirtualny, symboliczny. Jednak znaczna część ludzi pracuje na innych, bardziej dosłownych falach. Ich wyobraźnia stawia tych, co "wypełnią misję", w panteonie bohaterów, którzy zwalczają narodowe zagrożenia. No, i wetknęliście drodzy pijarowcy Platformy brzytwę przysłowiowej małpie...
To nie przeciętny Polak ma otrzeźwieć. Czas byście, to wy otrzeźwieli!


16.10.2010

Pęcznienie pokładów hipokryzji

Gdyby jakość życia polskiego politycznego mierzyć natężeniem hipokryzji, to wspięlibyśmy się co najmniej na Pik Stalina.

Prezydent B. Komorowski odgrodził się od "krzyżowców" betonowymi zaporami, które zamiast nowego pomnika zdobią pałac prezydencki. Hmm, tak przy okazji, co na to naczelny architekt Wawy?
Wkrótce potem władza wypuściła swoje pułki medialne na macherów, co odzyskiwali zagrabione kościelne majątki, czym postraszyła biskupów, że pójdą na dietę do lochu za przekręty ich pełnomocników. A odzyskane majątki wrócą w zbiedniałe ręce ludu. Chichot historii?
Stwierdzono ze smakiem, że eminencjom vs. pasibrzuchom taka kuracja bardzo by się przydała ze względu na przerosty tkanki tłuszczowej. Można jedynie mieć nadzieję, że abp. Gocłowskiego i abp. Życińskiego obejmie imienna amnestia. Niektórym zresztą wyleciało już chyba z pamięci, że za zwrotem majątku Kościołowi gardłowali i lewicowcy, i liberałowie, słowem protoplaści obecnej Platformy. Zresztą lewicowcy i liberałowie w tych samych fizycznych osobach. Wszak w 20-leciu postpeerelowskim te same osoby wciąż objawiały się skołowanym polskim masom pod nowymi politycznymi maseczkami. Gdyby nie było to zabronione prawem jawne bluźnierstwo (obraza uczuć), powiedziałbym, że ta kameleonowa przemienność postaci naszych czołowych polityków zbliża ich radykalnie do przymiotów istoty boskiej...
I nagle w aurze pogromów i postrachów czarno-fioletowych prezydent B. K. pojawia się w Watykanie rozcałowując rocznicowo pierscień B16! Szok przyszłości to przy tym mały pikuś...

Z kolei rywal Bronisława do żyrandolowej prezydencji, czyli Jarosław K., uznał Polaków za republikanów do cna mieszając im w skołatanych głowach, a w szczególności w mózgach swojej własnej partyjnej gwardii republikańskiej.
Szkoda tylko, że nie wspomniał co robi on Cezar wśród wrażego mu plebsu, czyli wyznawców idei republikańskich. Może tylko kamufluje się grając tyrana i dzierżymordę, a w rzeczywistości jest podnóżkiem demokratów partyjnych Joanny Kluzik-Rostkowskiej i Pawła Poncyljusza. W przypadku p. Pawła byłoby to nawet dość naturalne.

Nic to, w końcu okazało się, że dane nam do potrzymania amerykańskie antyrakiety, to ćwiczebne pukawki, a tak naprawdę chodziło o to, by wciągnąć Rosję do współpracy z NATO. Ciekawe za ile srebrników sprzedadzą nas amerykańscy biznesmeni?
I ciekawe, czy słusznie premier Tusk tak się tulił do premiera Putina?


9. 10.2010

Kobranocka

Mam spokojne sumienie i zazwyczaj śpię snem sprawiedliwego, ale czasami nachodzą mnie pytania. Tak sobie znikąd. Oto ostatnia seria.

1. Dlaczego tupolew pikował zamiast stopniowo obniżać pułap?
Moja hipoteza: Coś padło?

2. Kto puścił w obieg informację, że kilka osób przeżyło katastrofę?
Moja hipoteza: Czyżby nie wiedział?

3. Czy analiza fonoskopijna może zidentyfikować trzaski i okrzyki ze słynnego klipu?
Moja hipoteza: Już dawno ją przeprowadzono?

4. Czemu walkę z dopalaczami podjęto dopiero po dwóch latach prosperity tego biznesu?
Moja hipoteza: Najpierw nie było wyborów, a w trakcie żałoby nie organizuje
się żadnej agresywnej kampanii?

5. Dlaczego w domu Olewnika rozlano tyle różnorakiej krwi?
Moja hipoteza: W Czerwonej Oberży takoż?

6. Czemu Kubica nigdy nie wie, kiedy jego bolid będzie lepszy lub gorszy?
Moja hipoteza: Francuzi lubią niespodziewajki?

7. Czemu Palikot szuka na gwałt poparcia?
Moja hipoteza: Ktoś sypnął w raju podatkowym?

Na dzisiaj wystarczy. Dobrej nocy życzę. Szczególnie - zainteresowanym!



3.10.2010

I po ogórkach...

Sezon ogórkowy w polskiej polityce powoli się kończy. Jarosław Kaczyński postanowił wyjść z krajowych opłotków i zaznaczyć swą obecność na forum międzynarodowym. Skierował do ambasadorów krajów UE, i nie tylko, list w którym wytyka uległość Zachodu wobec Rosji w polityce bilateralnej, dominację dużych państw w Unii i niepartnerską politykę USA wobec sojuszników. Nasz minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski z właściwą sobie elegancją zarzucił Kaczyńskiemu, że pewnie pisał to na proszkach...

Jeśli spokojnie przeczytamy list, to uwzględniając konserwatywną opcję autora, trudno w nim dostrzec jakieś obrazoburcze treści. Każdy dzidziuś, który coś słyszał o świecie wie, że mocarstwa światowe, jak i regionalne, od zawsze starają się zdominować swoich rywali, jak i sojuszników, i wspólczesna Rosja nie jest tu jakimś wyjątkiem. Taki jest odwieczny porządek rzeczy, dotyczy on także USA, Niemiec, czy Francji. Stanowi on element gry o własne interesy, a niekiedy o interesy państw lennych.
Inną kwestią jest nielojalność wielkich i mniejszych mocarstw wobec sojuszników, gdy widzą, iż bilateralnie osiągną większe zyski niż, np. w ramach Unii, czy NATO.
Reasumując ten wątek, J. Kaczyński nie napisał nic takiego, co naruszałoby polski
interes narodowy. Ot, przypomniał, że dogadywanie się na kocią łapę z Rosją ma niedobre konotacje historyczne, a poza tym osłabia sojusze Zachodu z krajami pozyskanymi po 1990 roku. Osobiście, mimo, że w tle listu słyszę pobrzmiewanie reaganowskiego sloganu "imperium zła", to jednak w moim przekonaniu jest on bardziej krytyką egoizmu Ameryki i mocarstw zachodnioeuropejskich, niż polityki Rosji. Która jest, jaka jest, każdy widzi.

Kolejnym hitem medialnym miało stać się powołanie nowego ugrupowania przez znanego skandalistę i posła PO Janusza Palikota. Zważywszy obyczaje polityczne posła, a szczególnie jego agresywność i obcesowość, można było oczekiwać powołania Partii Chamów lub Libertynów. W rzeczywistości w słynnej z PRL sali Kongresowej Pałacu im. Józefa Stalina odbył się wiec w duchu Komunistycznej Partii Polski, a więc antyklerykalny i rozdający dary socjalne w stylu gruszek na wierzbie. Ale o tym, innym razem, bo z wiecu mamy, jak na razie jedynie relacje z ust J. Palikota, a trudno im przypisać nadmierną wiarygodność. Cóż, każda pliszka swój ogon chwali, a wymieniony jest mistrzem autopromocji... Można jedynie współczuć Platformie, bo jej ogonek na tle pióropusza Palikota prezentuje się nadzwyczaj mizernie!



24.09.2010

Nieoczywista oczywistość

Z obserwacji świata społecznego wynika, że najtrudniej nam pojąć to co oczywiste. Być może wynika to stąd, że odrzucamy wyjaśnienia, które wydają się nam zbyt proste. Drugim, ważnym motywem selekcji jest tu wańkiewiczowskie "chciejstwo". Otóż tak bardzo chcemy, żeby coś się wydarzyło, że wierzymy, iż się dzieje, wbrew temu co jest.

Wielkiej grupie polskich wyborców tak obrzydł Jarosław Ka z jego grzechami głównymi, że gotowi są wspierać kogokolwiek, byle nie jego. Obiektywnie trzeba przyznać, że ów polityk nie ma na sumieniu malwersacji, tak powszechnych wśród jego rywali, a przy tym ma najlepsze chęci, by działać dla dobra Polaków. Tyle, że ma fatalną rękę do współpracowników. O Giertychu i Lepperze nie wspomnę, bo byli to koledzy z łapanki. Wydaje się, że im większy Pan Nikt, tym większe ma szanse na zrobienie kariery w PiS-e.
I nie chodzi tu o dyskredytowanie intelektualne, ale o kreatywność i tzw. charakter. Być może ów specyficzny dobór wynika z tego, że Prezes pragnie błyszczeć jak gwiazda Polarna na tle swoich podkomendnych. Niestety owi podkomendni w obliczu mediów są na tyle "mendni", że racje PiS-u giną jak foki strute przez bałtyckie toksyny. A z kolei medialność występów Jarosława cierpi wskutek kiepskiej ekspresji i mętnego wyrażania myśli, przez co nawet jego partyjni rzecznicy męczą się, gdy mają wyjaśnić, co pryncypał chciał wyrazić...

Tak więc polski wyborca odrzucając pokrętnego Jarosława wybrał uprawiającego medialną politykę miłości i "przyzwoitości" Donalda. Nic, że to pic i cyrkowa orkiestra!
Gorzej, że za fasadą politycznych gawędziarzy tkwi człowiek, który dba (lub nie) o nasze portfele. Ostatnio, coraz bardziej portfeliki za sprawą Vincenta, który mógłby Zycie czyścić buty w każdej finansowej konkurencji. Cóż, skoro wyborców zaślepiła niechęć do parafiańszczyzny oferowanej przez PiS-owskich sztabowców, to mają teraz chaos finansowy i czarujące kłamstewka zamiast konsekwentnej polityki.

Chciejstwo i uleganie mirażom nie dotyka wyłącznie przeciętnego wyborcy. Poraża także wielkie firmy, które tak jak GAZPROM w Rosji rozdają karty w polityce. Desygnują one swych reprezentantów na najwyższe stanowiska w państwie i uzyskują od nich wsparcie
w kreowanej przez siebie polityce. Ostatnio GAZPROM wymarzył sobie gazowe połknięcie priwislanskiego kraju. Niestety (dla G.) Unii się to nie spodobało, bo wolałaby sama czerpać profity. Na razie trwają przepychanki i straszenie Polaków krachem energetycznym.

Z kolei w sprawie katastrofy smoleńskiej trwa serial (mieżdu)narodnoj poradzieckiej firmy MAK. Tak więc w polskie ręce przekazuje się tomy akt z których wyniknie zapewne, iż:
- katastrofę spowodowali polscy piloci, mimo, że na drzewa naprowadził ich rosyjski kontroler lotu;
- lot był cywilny, mimo, że wszystko było wojskowe, lotnisko, samolot, obsługa lotu
z obydwu stron i naczelni dowódcy polskiej armii na pokładzie;
- śledztwo był prowadzone wspólnie przez stronę polską i rosyjską, mimo, że strona polska nie miała dostępu do dowodów rzeczowych (wraku, czarnych skrzynek, sekcji zwłok itp.).

Ważne, tak naprawdę będzie to, w co świat uwierzy i czy sami damy się przekabacić.

17.09.2010

Czas celebrytów

Był czas patriotów, teraz mamy czas celebrytów. Przewalają się co rusz przez nasz piękny kraj afery, jak fale powodziowe, i ... nic. Politycy oferują pomoc legislacyjną biznesmenom od hazardu - usłużnie zamiecione. Żywioł porywa dobytek całego życia tysiącom nieszczęśników, autostrady budują na piasku - nic to, usłużne media milczą. W katastrofie ginie prezydent Polski i elitarna grupa dowódców armii - śledztwo przekazano Rosjanom. Pewnie dlatego, że mieszkają bliżej. Następca zmarłego prezydenta wyrzucił już do śmietnika slogan "zgoda buduje" pod którym doszedł do władzy. Teraz zamiast gołąbka pokoju do demonstrantów leci komando w czarnych kombinezonach w modnym stylu military. Nie będą jacyś krzykacze zakłócali zasłużonego wypoczynku po wyborach!

Premier z wrodzonym mu wdziękiem mówi o ściganiu szefa emigracyjnego rządu Czeczenii Ahmeda Zakajewa przez polską prokuraturę i przestrzeganiu wysłanego przez Rosjan listu gończego. Niby konsekwentnie zwalcza terroryzm, tu Afganistan, tam Czeczenia. Tyle, że realizacja mocarstwowych celów przez Amerykanów i Rosjan ma tyle wspólnego z naszym polskim interesem, co pięść z nosem. To znaczy z polskim nosem, a pięść sama się znajdzie. Jedno jest pewne, że zwalczanie terroryzmu wyłącznie na drodze militarnej przypomina walkę ze smokiem, któremu po odcięciu łba odrastają dwa nowe. Może jednak lepszy jest pokojowy kongres Czeczenów, niż policyjne ściganie ich do piątego pokolenia? Tym bardziej, że korzyści z naszej współpracy z żandarmami pokoju światowego mamy raczej typowe dla celebrytów.

Na jakimś forum poklepią premiera lub prezydenta po plecach szczerząc zęby do kamer.
Wołałbym, by zamiast błysku fleszy naszych politycznych celebrytów poraziło hasło Billa Clintona: Gospodarka, głupku!



9.09.2010

POwiało (pis)ymizmem

Muszę się przyznać na wstępie do błędu w prognozie. Sądziłem, i po cichu miałem taką nadzieję, że partie opozycyjne w Polsce będą stanowiły przeciwwagę dla wszechwładnej obecnie Platformy. Wszechwładza prowadzi do oczywistych patologii w życiu każdego społeczeństwa, bo z reguły, stopniowo lub w ekspresowym tempie, likwiduje mechanizmy kontroli państwa. Odcinane od wiedzy i wpływów są związki zawodowe, przejmowane, najczęściej na drodze zmian personalnych, są służby specjalne i kluczowe instytucje. W takiej sytuacji parlament i samorządy są tylko grubą warstwą kremu i pudru na twarzy państwa parającego się nierządem. Muszę nadmienić, że przez "nierząd" rozumiem tu nie brak rządu, bo taka makieta jest zawsze potrzebna, ale prostytucję polityczną sensu stricto, czyli sprzedajność reprezentantów państwa.

Nie chodzi mi tu bynajmniej o odsądzanie od czci i wiary działaczy nieszczęsnej Platformy, bo z natury nie wierzę nadmiernie politykom wszelkiej maści. Przecież, ile trzeba złożyć fałszywych obietnic, ilu ludzi należy złamać, ile środków przejąć, a niekiedy zdefraudować, ile lat zabrać własnej rodzinie, i jak trzeba mieć twarde łokcie dla konkurentów we własnej partii, by zostać jednym z liderów ugrupowania politycznego. Jeśli zaś na łajdacką osobowość polityka nałoży się patologiczny układ polityczny, to możemy sobie zafundować ekscesy żywcem wyjęte z polpotyzmu, hitleryzmu, stalinizmu, czy dowolnego zbrodniczego systemu. Wszak systemy te opierały się na autorytecie wodzów lub wąskiej grupy przywódczej. I na braku kontroli ze strony demokratycznych instytucji.

No, a cóż nam wobec powyższego oferuje opozycja w naszym realu. Jarosław Kaczyński realizuje kompleks oblężonej twierdzy i zwiera szeregi. Usuwa z partii myślących samodzielnie i niepokornych - Migalskiego i Jakubiak, którzy dzielą los Dorna i innych uprzednio odrzuconych. Żąda od całej zastraszonej reszty pokory wobec narzucanych partii konceptów. Polega to bardziej na miotaniu się po scenie politycznej, niż realizacji dalekosiężnych projektów. Przekreśla przy tym cały dorobek uzyskany przez PiS w kampanii prezydenckiej w której uzyskane prawie 50% było everestem w jego postpremierowskim żywocie, polityka postrzeganego jako chimeryczny i kłótliwy autokrata z diaboliczną skazą niezbyt sławnego pod koniec swej społecznej egzystencji Porozumienia Centrum. Przy obecnie przyjętej straceńczej taktyce uzyskałby w wyborach co najwyżej 30-35%, bo Polacy w czasach dramatu publicznych finansów poszukują nie agresywnego awanturnika, ale rozważnego stratega.

Z kolei SLD, określająca się jako lewica, poza antyklerykalnymi pomrukami, także nic konstruktywnego nie wymyśliła. Konsumując publiczne media, odjęte od ust PiS-owi, zapewne na razie zaspokoiła swój "układowy" apetyt i przysnęła obżarta nie wadząc nikomu.

Tak więc, pesymizm w kwestii zrównoważenia sceny politycznej ma mocne podstawy, bo trudno mi uwierzyć w ponowną, cudowną metamorfozę Jarosława K., jak również w przebudzenie z zimowego snu SLD, która ma świetne pomysły jak dokopać czarnym, ale gubi się jak gamoniowaty daltonista, gdy idzie o inne kolory...


1.09.2010

Rząd, bezrząd i nierząd

Obchody 30-lecia Solidarności ukazały niedwuznacznie, że mamy do czynienia obecnie
z dwiema Solidarnościami. Tą, która uwłaszczyła się i już bez strajków okupuje urzędy oraz rady nadzorcze. Oraz drugą, która bieduje i nic już prawie nie znaczy. A było tak pięknie.

W latach 80-tych najbardziej świadomi towarzysze, czyli wywodzący się ze służb specjalnych Związku Radzieckiego, zorientowali się wreszcie, że tego kolosa na glinianych nogach, tj. RWPG, nie warto trzymać na kroplówce. Stał się kulą u nogi rozwoju bogatej w surowce Rosji, a do tego niepokoje w krajach wasalnych imperium nie rokowały lepszej kooperacji. W Afganistanie kolejna wyprawa krzyżowców, tym razem w mundurkach Armii Czerwonej, dostawała łupnia od partyzantów sponsorowanych przez CIA, w Polsce rozwijały się podziemne struktury finansowane przez tą samą organizację, tyle, że pod przykrywką związków zawodowych i różnych efemerycznych ciał humanitarnych. Rosła nienawiść Czechów, Węgrów i enerdowców, a poniekąd dziedziczna ljubow' Polaków do "imperium zła" natężała się w miarę pielgrzymek Jana Pawła II, który na dodatek uzbrajał ich pewnością siebie.

Zdesperowani towarzysze radzieccy postawili więc na wariant liberalny. Nie rezygnując z imperialnych wpływów w państwach skolonizowanych pragnęli poprzez pierestrojkę ustanowić nowy typ wpływów. Brutalną siłę militarną miała zastąpić polityka eksportu surowców, od których byli lennicy byli uzależnieni jak narkoman od hery.

W tym demonicznym harmonogramie polscy stoczniowcy odegrali czołową rolę. Reżim trochę inaczej jednak wyobrażał sobie swoją rolę, bo ścisłe kierownictwo w Polsce składało się z pyszałkowatych i nieco durnowatych aparatczyków. Za dyskretnym poparciem Moskwy rządy więc przejęli wojskowi, by przeprowadzić reformy bezpiecznie i bez utraty władzy. Zaczęli długo przed grudniem 1980, lecz od grudnia szło im jak po grudzie, bo nie umieli fachowo rządzić cywilami. Po drugiej stronie także nastąpiło naturalne wygaszenie entuzjazmu. Z 10-milionowego związku zostały tysiące kadrowych opozycjonistów zasilane dotacjami z międzynarodówki antykomunistycznej. Trwał marazm gospodarczy potęgowany przez restrykcje Reagana dyrygującego sprawnie zachodnim półświatem.

Towarzysze radzieccy uświadomili sobie ze smutkiem, że ich wizja utrzymania sowieckiego imperium w kagebowskich szatach jest już nierealna. Związek Radziecki przeobrażać począł się w bólach w gorbaczowowską i jelcynowską Rosję, a imperium sobie odpuścił. Oczywiście nie od razu i nie całkiem. Bussines is bussines.
Spanikowani przywódcy sateliccy rozpoczęli organizowanie okrągłych stołów, ugłaskiwanie aksamitnych rewolucjonistów oraz palenie i ukrywanie tajnych akt. Organizowano spektakularne imprezy, typu obalanie murów, by lud mógł na nich wyładować swą wieloletnią frustrację, a nie na funkcjonariuszach ancien reżimu.

Dogadano się bez kłopotu, bo byli antyreżimowcy mieli już dość ukrywania się po kątach, a z kolei byli aparatczycy już widzieli pietrzące się biznesy w bajzlu jaki zapanował w postradzieckiej strefie wpływów. Rzecz jasna, naiwna politycznie publiczność drżała z emocji i martwiła się o powodzenie rozmów w magdalenkach, prahach i berlinach. Nie wiedząc o tym, że wszystko, lub prawie wszystko, jest już uzgodnione i ułożone przez politycznych Fryzjerów w ciszy gabinetów.

Powiecie, że ta wizja historiozoficzna jest nadto skażona spiskowością i mackami służb specjalnych. Otóż mogę zapewnić, że wierzę w samorządne ruchy społeczne. Tyle, że ci którzy mają realnę siłę, dysponując pieniędzmi i innymi realnymi walorami, zawsze znajdą sposób, by wskoczyć na czoło pochodu i nim odpowiednio pokierować.
Tak więc rękami związkowców de facto obalono zmurszały reżim w Polsce i stworzono pewien wzorzec dla innych, tzw. demoludów, czyli pozornych demokracji.

Ze związkowcami postąpiono zgodnie z dewizą "murzyn zrobił swoje..." odebrawszy im wszelkie uprawnienia władcze. Bezzębne związki nie mogą już kąsać, tym bardziej, że zostały zlikwidowane lub sprzedane większe firmy stanowiące tradycyjnie potencjalne zarzewie niepokojów społecznych. No i teraz można już tym krajem spokojnie porządzić, bo praktycznie nie ma nic do roboty. A, że starzy kumple na 30-leciu trochę premierowi pogwiżdżą? Cóż, jakieś koszty trzeba ponosić. Szczególnie w tak komfortowym spa w jakie przekształcono komitet centralny PZPR, a więc rządzie, sejmie i senacie.

Rzecznik rządu, i zapewne Pana Prezydenta, z emfazą wyrzuca Episkopatowi, że nie chce podejmować decyzji politycznych w sprawie krzyża przed pałacem prezydenckim. Inny nieoficjalny rzecznik delegowany dotąd do komunikatów "stonowanych", poseł Gowin, mówi wręcz o geście Piłata arcybiskupów. Cóż, skoro rząd nie musi już rządzić, to może rzeczywiście purpuraci powinni zakasać rękawy i zabrać się za reformowanie naszego egzotycznego kraju nad burzliwą ostatnio Wisłą?

Ktoś to musi wykonać. Tylko czemu byli specjaliści od przewrotów ustrojowych chcą
to robić cudzymi rękami? Zupełnie jak onegdaj towarzysze z Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, czyli KPZR.



15.08.2010

Gloria victis?

Ostatnio rząd poza kontrolowanymi przeciekami wyjątkowo niechętnie wypowiada się o planach naprawy finansów państwa. Cała para za to idzie w gwizdek, który ulokowano w sporze o krzyż pod pałacem prezydenckim. Mimo, że jest to spór o symbole, nie jest on jednak wcale bojem o pietruszkę.

Po pierwsze, to co pozostanie po krzyżu będzie miejscem odwiedzin Polaków przez wiele lat. Dla jednych będzie miejscem kultu, dla innych tylko - obowiązkowych wycieczek szkolnych. Olbrzymie znaczenie dla zwiedzających będzie miał obraz, który pozostanie w pamięci. W moim przekonaniu powinna być to duża metalowa płyta wbudowana w dziedziniec, np. z polerowanego, tzw. lotniczego, białego stopu, inkrustowana lub grawerowana czytelnymi z paru metrów napisami. Z wtopionym w płytę mosiężnym orłem, może sił powietrznych, bo spośród polskich orłów wydaje się najwaleczniejszy? Nie róbmy tylko kopii z monet, bo to okropne brzydactwo. Do tego nazwiska i krótko funkcje ofiar katastrofy, np. Lech Kaczyński - prezydent Rzeczypospolitej.

Po drugie, umieszczona na płycie symbolika powinna łączyć, zarówno głęboko wierzących katolików, których było najwięcej wśród ofiar, jak i wyznawców innych religii lub niewierzących. Jeśli chcemy uszanować wrażliwość krewnych ofiar, a także tych, którzy pragną oddać cześć poległym w misji państwowej, to gdy do symboliki na płycie dołączymy krzyż, musi być on symbolem zgody, a nie - dominacji. Jak to wykonać środkami artystycznymi, to już sprawa twórców...

Po trzecie, ważne jest w jakiej estetyce określimy kształt pomnika, który ma powstać na Powązkach, czy też jak pragnie nowopowstały społeczny komitet - naprzeciw kościoła Karmelitów na Krakowskim. Przyznam, że nie podoba mi się, ani projekt dwóch kanciastych brył, ani obelisku obłożonego rękami w geście salutu/ślubowania.
Pierwszy projekt pasuje bardziej do uczczenia arktycznej wyprawy Amundsena lub tragedii World Trade Center. Drugi, wydaje się przegadany, ponadto zbyt nachalnie eksponuje wierność ideałom, a w końcu poza realizującymi misję państwową, na pokładzie byli też niezwykli ludzie wykonujący swą zwykłą pracę, borowcy, załoga i inni. Nie ujmując projektom wartości artystycznej korzystniej byłoby uczcić pamięć poległych pod Smoleńskiem w sposób bliższy wyobraźni Polaków.
Bynajmniej nie muszą być to sceny martyrologiczne. Gdybyśmy zapytali o to, pogodnego zazwyczaj Lecha Kaczyńskiego, czy Jerzego Szmajdzińskiego, to pewnie skrzywiliby się z niesmakiem na pomroczną wizję samego siebie w martyrologicznym kontekście.
Warto też pamiętać o tym, że uczestnicy tej tragicznej misji osiągnęli wielki sukces dla Polski. Dzięki nim, ani światowa dyplomacja, ani masowa publiczność, nie może już przemnąć chyłkiem obok Katynia. Przez lata tłukliśmy głową w mur obojętności świata w tej naszej narodowej sprawie, a im się udało go rozbić. Przez przypadek, przez własne nieszczęście i ich rodzin, Katyń przebił się wreszcie na światło dzienne obok uznanych hekatomb ludzkości. Oni nie przegrali, tu kompletnie nie pasuje gloria victis. Ich idea zwyciężyła, więc nie można ich uważać za rutynowych polskich cierpiętników.

Może wspomnienie (i przypomnienie) o nich powinno mieć postać płaskorzeźby, która przedstawia tych ludzi jakimi byli na codzień? Bez artystowskich udziwnień, ich osobista i nasza zbiorowa tragedia, wydaje się być jeszcze bardziej wyrazista.

13.08.2010

Diabeł tkwi w szczegółach...

Gdyby zapytać przeciętnego Polaka o największe marzenie, to wśród dziesiątki znałazłoby się chyba miejsce na wystrzałową reprezentację piłki nożnej. A tu nawet niedotrenowani Kameruńczycy wyrzucili naszych na aut. Niby trener "Franz" Smuda ustawia i motywuje ich dobrze, ale dostają ostatnio takie lanie, że najwierniejsi kibice tracą nadzieję. O co w tym chodzi? Moim skromnym zdaniem chodzi o szczegóły. Nasi piłkarze, i ci młodsi i starsi, mało myślą na boisku, mało znają piłkarskich sztuczek, no, i mało ambicji i tzw. "sportowej złości" wyzwalają w sobie (wyjątki to Ludovic Obraniak i Kuba Błaszczykowski).
Pewnie dlatego ci dwaj grają w dobrych klubach, a reszta kopie, gdzie popadnie, lub też wygrzewa ławę rezerwowych. Sportowa złość nie polega zresztą na faulowaniu przeciwnika, lecz przełamaniu naturalnego zmęczenia i depresji po utraconych bramkach oraz walce do ostatniego tchu. I chyba tego naszym futbolistom najbardziej brak. W głowach mają następne mecze ligowe za które dostaną prawdziwą kapustę, a nie jakieś ambicjonalne zrywy w reprezentacji narodowej. Cóż, takie trochę badziewiane po części mamy to młode pokolenie. Nie ma co się obrażać na rzeczywistość, tylko wybrać do repry tych co "kumają" czym jest orzełek na koszulce.

Podobnie nieudaczne było ulokowanie tablicy pamiątkowej na skrzydle Pałacu Prezydenckiego. Znowu poszło o szczegóły. Nie wiemy, tak naprawdę, czy samozwańczy komitet obrońców krzyża reprezentuje 10, 30, czy 70 procent Polaków, którzy chcą upamiętnienia katastrofy znaczącej dla naszej historii. I nie dowiemy się zapewne, bo sztuka prowadzenia sondaży pozwala uzyskać dowolny wynik, w zależności od tego kto zleca, oraz kto i jak je wykonuje.
Intencja szefa Kancelarii była jasna, przesuwamy (na dziś i na przyszłość) gdziekolwiek bądź tłum kontestujących pryncypała, byle tylko niesforna gawiedź nie wchodziła w centralny kadr przed pałacem. Z kolei intencja kontestatorów też była przejrzysta, godne uczczenie, to widoczna tablica lub pomnik ulokowany w miejscu krzyża. Pewnie można było przekonać obrońców krzyża, iż dwa pomniki obok siebie, to (na mój gust) za wiele. Pewnie można też było wypracować jakiś kompromis, ale trzeba byłoby wyrzucić pychę i złośliwą pogardę dla przeciwnika z serca, a potem spróbować zwyczajnie z drugą stroną porozumieć się. Zaprosić do pałacu p. Jadwigę Kaczyńską i przedstawicieli rodzin, przywódców partii, reprezentanta purpuratów, jednego, czy dwoje obrońców krzyża, wybitnych architektów, i wypracować kompromis. I nie zasłaniać się dyrektorem Jackiem Michałowskim, tylko samemu wziąć byka za rogi. Niestety, tych paru szczegółów zabrakło, by osiągnąć sukces.
Zabrakło klasy.

10.08.2010

Refleksje nad naszymi źródłami

Gdy cofam się myślami do historii rodzinnej, to w tym co dzieje się obecnie w Polsce widzę odbicie dawnych podziałów i konfliktów. Dziadek ze strony matki miał problemy w II RP po pacyfikacji ruchu chłopskiego, drugi dziadek - ze strony ojca - nieco wcześniej z carską ochraną, za przynależność do bojówek PPS Frakcja Rewolucyjna. Obie babki dzisiaj walczyłyby bezpardonowo o parytety, z tym, że jedna zapewne w ruchu radiomaryjnym, a druga, jako kobieta wyzwolona i bussineswoman. Ojca w czasach stalinowskich wyrzucono z mizernej posady kierowcy ciężarówki za odchylenie mikołajczykowskie i krytykę partii kierowniczej, a mnie z kolei, w marcu 1968, esbecy przymknęli i następnie próbowali straszyć wizjami represji, co bynajmniej nie było abstrakcją.

Muszę przyznać, że karzące lub makiawelistyczne działania władz spływały po nas jak woda po kaczce (bez aluzji). Gdy broniłem w 1983 roku doktorat na Uniwersytecie Warszawskim z cybernetyki społecznej (w obecnej nomenklaturze - public relations), to nikomu z naukowców z wydziału dziennikarstwa i nauk politycznych nie przyszło do głowy, by pytać mnie o poglądy polityczne. Mimo, że na wydziale ze względu na ówczesną political correctness przeformułowano mi życzliwie temat pracy na bardziej "polityczny", to nikomu nie przyszło do głowy ów aspekt w recenzjach egzekwować. Potem, gdy pisałem felietony dla Przeglądu Tygodniowego, który był wtedy drugim pod względem nakładu tygodnikiem po Polityce (o profilu bardziej pod Prusa i Dmowskiego niż internacjonalistyczna Polityka), też w redakcji objawiały się bardzo różne postawy, od zwolenników zamordyzmu, po skrajnych liberałów. Podobnie było w uczelnianej PZPR w UMK do której zapisałem się w 1978 r. Mieścili się w jednej sali tradycjonaliści z PPS, włościańscy "wolnomularze", konserwatywni narodowcy i ... jeden komunista dr Ryszard J. Żyliśmy wszyscy w miarę zgodnie, ale raz na zebraniu Komitetu Uczelnianego, gdy Rysio rzucił "My, komuniści..." przerwałem mu i poprosiłem, by mówił w swoim imieniu. Nie zapomnę nigdy zdumionego spojrzenia bardzo czerwonego docenta Stefana K. (nosił czerwone ubrania i miał czerwonego garbusa vw), gdy prosiłem go o rekomendację przed zapisaniem się, kilkakrotnie zapytał: "A po co, to Panu?". Nie mógł zrozumieć moich motywów, a ja miałem wtedy ideę fix, by nawrócić partię władzy na socjalistyczne tory (sic!). Nie należy mojej wizji mylić z tzw. realnym socjalizmem, bo ów real, to była taka genetyczna pokraka, coś, jak mutant Godzilli i kameleona.

Myślę, że wcześniejsze pokolenia żyjąc w schizoidalnym dualizmie, były bardziej odporne na propagandę i bardziej serio wierzyły w idee. Gdy widziałem w nocnej TV manifestację przeciwników drewnianego krzyża ustawionego przed pałacem prezydenckim, to odniosłem wrażenie, że bractwu z Facebooka i Wykopu chodzi bardziej o zabawę, niż idee na serio. Niektóre z haseł były nawet fajne i inteligentne, inne, jak to na masówkach, denne, szydercze i bezmyślnie agresywne. Gdyby nie te drugie, to można byłoby to potraktować jako normalne, demokratyczne, ścieranie się poglądów. Warto jednak tu dodać, co wynika z badań, iż większość Polaków traktuje ów krzyż jako prowizorkę poprzedzającą pomnik lub płytę.
Szkoda tylko, że sztucznie podsyca się ferment wokół krzyża nie podejmując decyzji w sprawie lokacji pamiątki katastrofy smoleńskiej. Pożytki polityczne dla PO wynikają tu z możliwości "odbicia" części elektoratu wstrząśniętego katastrofą, który może zniechęcić się do PiS, gdy medialnie przylepi się tej partii łatkę twardogłowych doktrynerów idących na wyprawę krzyżową.

A tak naprawdę, to powinny nas obecnie niepokoić zupełnie inne źródła. W wyniku zmian klimatycznych gwałtowne ulewy ujawniły do czego może doprowadzić wycofanie się państwa z ochrony obywateli. Doktryna liberalna pieje o wspaniałości przerzucenia władzy do samorządów.
Tyle, że tegoroczne powodzie pokazały czarno na białym, że samorządy nie mają nawet minimum instrumentów, by walczyć z rozszalałym żywiołem. Z wielkim niesmakiem przyjąłem zarzuty ministra Jerzego Millera i jego zadziwienie, że burmistrz Bogatyni nie potrafił mu podać głębokości wody zalewającej miasto. Ministerialny urzędnik nie był w stanie sobie widocznie wyobrazić potężnej ławy wody nacierającej na miasto niczym tsunami. Jak się okazało, kataklizm ten zrodził się przez przedziwny przekrój wałów wokół zapory Niedów. Zamiast ożebrowania z betonu przy zaporze było coś na podobieństwo dużej wydmy pokrytej skorupką cementu! Wystarczyło, że woda przelała się górą i potężny nurt porwał piach i żwir stanowiący obudowę zapory. Z braku remontów i umacniania gruntu kiedyś to musiało runąć, że nie wyrazimy tego mocniej. A winą, jak zwykle, obciąża się ludzi z terenu, pozbawionych sprzętu, pieniędzy i pełnej informacji. Normalka?!


8.08.2010

Plagi egipskie III RP

Myślałby kto, że nieszczęścia, które zwaliły się na nasz naród w 2010 roku, to jakiś fatalny zbieg okoliczności. Mam co do tego pogląd odrębny, co łączy mnie z komisją hazardową. Tyle, że nie podzielam wyuczonej bezradności szefa komisji, iż nic nie można zrobić, by wykryć istotę klęski państwa.

Katastrofa smoleńska - rażące zaniedbania szkolenia pilotów i organizacji lotów, katastrofalny stan techniczny sprzętu lotniczego (także u Rosjan), brak kordynacji ze stroną rosyjską w kwestiach logistycznych, skandaliczna próba przerzucenia odpowiedzialności na ofiary katastrofy.

Powodzie (wiosenne i obecne) - kompletne lekceważenie istniejących od dawna planów budowy sieci zabezpieczeń przed klęskami żywiołowymi, spóźnione działania ad hoc pozbawione skuteczności i dalece niewystarczające z punktu widzenia rozmiaru szkód.

Podwyżki obciążeń finansowych obywatela i firm - z zielonej wyspy w objętej kryzysem Europie przekształcamy się z wolna we wzorzec kryzysu. Na potęgę rośnie zadłużenie państwa i bezrobocie, rosną ceny i podatki, cięte są inwestycje stymulujące rozwój i bezpieczeństwo Polaka.

Nie chcę całą winą obciążać rządzącej koalicji, którą przecież ktoś wybrał i upoważnił do rządzenia. Tak więc odpowiedzialność ponosi także każdy wyborca PO i PSL. Nie za to, że na te partie głosował, ale za to, że głosował bezmyślnie, bo w zamian za swój głos nie uzyskał żadnych gwarancji ziszczenia obietnic.

Do tego, wcale nie lepszą kondycję prezentuje opozycja. W PiS, po budzącej pewne nadzieje na demokratyzację partii kampanii prezydenckiej, znowu mamy teatr jednego aktora. Jarosław Kaczyński wykazuje parcie na szkło (w TV) godne swoich największych antagonistów. Ostatnio przypomniał tajemnicze słowa elekta: "Przyjdą wybory, albo prezydent będzie gdzieś leciał i to wszystko się zmieni". Brzmi to, jak wypaplanie planu sabotażu rodem z WSI, czy GRU, co podchodzi pod political fiction. Żaden bowiem polityk, zwłaszcza rasowy killer, tego typu planów raczej nie ogłasza, choć kto wie... Może mamy na szczytach władzy takie szczere Kasie? Nawet bym się specjalnie nie zdziwił, bo u nas obywatele mają duży problem ze słuchaniem i czytaniem ze zrozumieniem, więc politycy mogą bez opamiętania wygłaszać durnoty.
Sądzę przy tym, względniając prawo J. Kaczyńskiego do snucia osobistych wątków, że takie kwestie należy przygotować pod względem prawnym i kierować do prokuratora (generalnego?). Przywódca opozycji powinien zaś koncentrować się na ratowania kraju z opresji, a nie tylko na efektownych filipikach.

Rzeczony prezydent elekt Bronisław Komorowski z kolei, doznał nagłej amnezji w sprawie obietnic wyborczych, które wspólnie z rządem produkował na pęczki w końcówce kampanii.
Za to obiecał się zająć krzyżem pod pałacem prezydenckim, co niestety jest przykrywką, czyli er'zacem w miejsce rozwiązywania polskich bolączek. Już dawno na szczeblu konserwatora zabytków można było podjąć decyzję o wmurowaniu tablicy ku pamięci ofiar katastrofy. Choćby w bruk pod pałacem, co nie naruszyłoby w niczym, ani widoku na słynnego birbanta księcia Józefa, ani tkliwych uczuć ideologicznych posłanki Senyszyn lub skrajnych islamistów.
Tylko, na miłość boską, żadnych rąk wystających z dziedzińca, bo nie można będzie przyprowadzić dzieci pod pałac prezydencki z obawy przed poważnymi urazami psychicznymi!


3.08.2010

Piwo dla chamów?

Reklama może być agresywna lub prowokacyjna (vide: Benetton), ale nie powinna naruszać głębokich odczuć szerokiej publiczności, tym bardziej, jeśli produkt to zwyczajne piwko. W przypadku, gdy naruszamy społeczne tabu, eliminujemy nie tylko potencjalnych klientów identyfikujących się z zakazem. Tworzymy również mit o negatywnym wydźwięku, który zatacza przez nieokreślony czas coraz większe kręgi.

Piwowarscy macherzy od piwa "Lech" wiążąc podświadome skojarzenia ze śmiercią Prezydenta przekroczyli kilka takich dopuszczalnych społecznie granic.

Pierwsza, to naturalne skojarzenie z nekrofilią pijących to piwo. Jeśli ktoś pije "zimnego Lecha", to symbolicznie dokonuje aktu nekrofilii. Oczywiście w aurze wywołanej przez smoleńską katastrofę i tylko w tym kontekście.

Druga, to granica dobrego smaku w metaforycznym, jak i dosłownym sensie tego terminu. Wiązanie reklamy produktu żywnościowego ze śmiercią jakiejkolwiek osoby jest nie tylko naruszeniem społecznej konwencji "niech spoczywa w pokoju", ale także potwornym błędem w sztuce. Niech mi ktoś pokaże smakosza, oczywiście nie jakiegoś porąbanego zboczeńca, który smakuje potrawy dzięki ich cmentarnym skojarzeniom.

Trzecia, wreszcie to granica polityczna. We współczesnej Polsce istnieje kilka frontów walki politycznej. W dodatku partyjne podziały nie są zbyt czytelne. W różnych kwestiach (prywatyzacja, in vitro, pomoc społeczna itd.) raz PO jest z PSL (pożytki z władzy), raz PO z SLD (nowy podział mediów publicznych), raz PO z PiS (adopcja dzieci przez gejów), i tak bez końca. Podszywanie się reklamodawcy pod gust elektoratu politycznego jest nie tylko ryzykowne, ale mówiąc językiem konopielkowym "durnowate", gdyż zmiana nastrojów społecznych oznaczać może rynkową klęskę marki.

Wyjątkowo zgodny tu jestem z posłem Gowinem, który zapowiedział, że "już piwa Lech do ust nie weźmie". Po cóż wszak pić płyn, który paskudnie się kojarzy? Byłby to jakiś nekrofilski masochizm, a to nie kusi nawet megaliberalnych kiperów napoju wszechczasów... No, może poza tytułowym tałatajstwem.

1.08.2010

New Deal

Zgodnie z tym co niedawno pisałem, Platforma zrobiła z własnych wyborców tęczową wydmuszkę od razu po wyborze swojego prezydenta. Zamiast obniżek podatków zafundowała nam podwyżki, zamiast podwyżek płac i prosperity pojawiły się baloniki próbne o cięciach, redukcjach, i tak dalej w kółko Macieju. No, ale taka już uroda tej partii. Starsi Polacy pamiętają rządy protoplasty Platformy, tj. Kongresu Liberalno-Demokratycznego z premierem Bieleckim na czele, które trwały krótko, choć aferalny smrodek ciągnął się jeszcze przez wiele lat. Buźki te same, więc czemu biznes ma być inny? Tyle, że hunwejbini POwolnego rynku powrócili sto razy sprytniejsi, naszpikowani pijarem i sondażami, z sojusznikami w prywatnych kartelach finansowych i medialnych pociągających rząd za sznurki z tylnego rzędu.

Premier aksamitnym głosem uspokoił plażowiczów, że nie jest ekstremistą i nie podniesie niebotycznie wszystkich podatków. Zawiesił znacząco głos, więc należy sądzić, że przynajmniej na razie! Nie będzie też, jak mu zarzucała opozycja, nie robił nic. Otóż podniesie tylko taki jeden podateczek, WAT, powiedzmy WACIK, o jeden procent, powiedzmy szczerze - procencik. Wszystko po to, by obywatelom nie przydarzyła się, broń Boże, jakaś krzywda! Po to, byśmy nie stali się nową Irlandią, tfu, zieloną wyspą, tfu, drugą Grecją. Do współpracy przy podnoszeniu podatków wezwał nie tylko wiernego koalicjanta, ale także opozycję. W końcu na kogoś trzeba wylać ten nocnik pod pretekstem ratowania ojczyzny!

Premier, jako historyk z wykształcenia, wezwał do studiowania ustaw zawetowanych przez Lecha Kaczyńskiego, zaś p.o. tuby ogłosił, iż Lech ma krew na rękach. W oparciu o kontrolowany przeciek odczytanych słów pilota, że "oni mnie zabiją". Przyznam szczerze, że jeśli strona rządowa inspirowała ten przeciek, to wykazała się niewątpliwą głupotą. Otóż, jeśli z namaszczenia Prezydenta w kabinie pilotów siedział gen. Błasik, to dowódca Tupolewa nie mówiłby przy nim "ONI". Musiał mieć na myśli zupełnie innych bojsów mocno trzymających władzę!!! Aż strach pomyśleć kogo obawiał się pilot i jakie dyrektywy od NICH otrzymał?!

Strach myśleć także, czego możemy obawiać się my wszyscy, gdy po wakacjach rozkręci się wir oszczędności budżetowych? Jakie organy jeszcze nam wytną w ramach przyjaznego państwa? Mózg przetrzebiony, żołądek także, służby medyczne na odwyku od leczenia w 16.07.2010

O nawiedzeniu politrukicznym

Ludzie miewają z reguły dość stałe poglądy, lecz od czasu do czasu powiewa jakiś ożywczy zefirek i człek się budzi jak nowy. Znajomi mu trąbią, że to szajs i lafirynda,
a on postrzega polityka jako bóstwo prawdomówne niczym wyrocznia delficka. Szczególnie wielkie, obsesyjne oszołomienie dotyka nie tylko zwykłych ludzi, barmanów, murarzy, czy profesorów. Dopada również polityków pierwszej gildii, czyli nominatów partyjnych piastujących najwyższe stanowiska w państwie.

Weźmy na przykład takiego Janusza Palikota. Skromny wytwórca żołądkówki, wciągnięty ponoć na golasa do biznesu przez teścia, jak głoszą paskudni oszczercy wytransferował kasę do raju podatkowego, po czym, jeśli nie mylę porządku czasowego, niepotrzebną już żonę puścił filozoficznie kantem, przyłożył się do wydania dzieła Donalda, no i proszę... Jeśli w czymś uchybiłem, to służę sprostowaniem, np. iż część majątku została wytransferowana za przyzwoleniem politycznym etc. W każdym razie ten skromny człowiek został posłem, wicentym klubu PO i filarem przyjaznego państwa.

I oto, co się dzieje. W świeżym, jak pierwszy krokus, pośle, zaczyna coś się burzyć.
Jak zaprawa w kotle z samogonem. Do studia targa świński łeb nie bojąc się, że złapie rwę kulszową, na konferencji prasowej udziela społecznie lekcji wychowania seksualnego, kontrastując silikonowy penis z pistoletem. Najgorsze miało przyjść wkrótce. Najpierw nieśmiało, potem z coraz większym animuszem, atakuje głowę Państwa. Przy każdej nadarzającej się okazji poseł Palikot wykazuje nadprzeciętne parcie na szkło lub choć mikrofon. A wtedy hulaj dusza, piekła nie ma. Wynajduje prezydentowi najdrobniejsze skazy, najgorsze podejrzenia, najskryciej ukryte motywy. Psychiatria zna podobny syndrom, gdy odrzucona miłość zamienia się w notoryczne prześladowania. Odrzucony amant, który podsycał swe nadzieje wskutek chorobliwych wyobrażeń, prześladuje obiekt swych uniesień niemal na każdym kroku. Ofiara prześladowań nie może na chwilę odzipnąć, bo jak diabełek z pudełka wyskakuje Zazdrośnik i czyni potworne wyrzuty, że nie robi tego, czy owego, co robić powinna jego zdaniem. Psychofan wylewa na przemian morze żałosnych skarg, a potem pomyj, by poprzez upokorzenie podporządkować sobie przedmiot adoracji.

Co robić, jeśli posłowi Palikotowi przydarzyła się analogiczna historia? Tym bardziej, że jego swoista adoracja przeszła dość gładko na brata-bliźniaka Jarosława.
Czy powinien ingerować seksuolog, czy wystarczy wytrawny pedagog? Czy można do tak nieszczęśliwego człowieka stosować kamienne tablice etyki, lub co gorsza, żelazne pęta prawa karnego? Gdzie granica troski o zwichnięty kręgosłup moralny? Gdzie wreszcie społeczeństwo opiekuńcze i jedwabiście tolerancyjne wobec nawet najbardziej karykaturalnych, jak sądzą niewyrozumialcy, wybryków natury? Czy nazwa osobowa "Palikot" nie stała się na tyle potoczna, że zasługuje na nominację do kategorii niskoliterowej?

Takie pytania narzucają się, gdy polityk dostaje zawrotu głowy od zawrotnej kariery. Może ma chłopina mocną głowę tylko do alkoholu?


6.07.2010

Szok wykluczonych

W prawdziwej demokracji duże grupy społeczne mają reprezentantów w ośrodkach władzy. Jedni mają prezydenta, inni premiera, a jeszcze inni, choć jakiegoś marnego rzecznika. Od wczoraj Platforma ma monopol, jeśli nie uwzględnimy cieniutkiego jak barszcz PSL-u. O takiej władzy nie mogli nawet marzyć władcy PRL po upadku stalinizmu, którzy bardzo musieli się liczyć z nastrojami mas. Bo nie umieli tak sprawnie administrować nastrojami, jak to ma miejsce dzisiaj. Wszak pełnię władzy uzyskano po aferach korupcyjnych elegancko zamiecionych, po upadku stoczni, które można było uratować (jakoś Niemcom się udało:), po powodzi, którą awizowano za późno. Której też można było zapobiec budując wały i poldery zalewowe.

Które grupy wybrały prezydentem B. Komorowskiego? Na Onecie niegramotni skazańcy i gimnazjaliści (sądząc po błędach i wulgaryzmach) powielają mit o ciemnych wieśniakach Kaczyńskiego i wykształconym elektoracie Komorowskiego z zachodniej Polski. Istotnie większość ludzi z wykształceniem średnim i wyższym poparła kandydata Platformy. Określiłbym to zjawisko, jako nabyty społeczny idiotyzm salonowy (NSIS). Postaram się uzasadnić to w paru zdaniach.

Po pierwsze, po raz kolejny zastosowano tę samą metodę łudzenia wyborcy. Obiecano podwyżki i zasiłki dla licznych grup na kwotę ponad 30 miliardów zł, co oznacza albo rzeźnię budżetu państwa, albo jego potworne zadłużenie według wzorów ze strefy euro. Spokój finansistów bierze się zapewne stąd, że Platforma nie miała dotąd zwyczaju obietnic dotrzymywać.

Po drugie, Lord Acton mawiał, że władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie. Jakoś trudno dostrzec motywy etyczne u podstaw działań polityków PO. Poza, rzecz jasna, retoryką, gdyż termin "przyzwoitość" używany jest tam bardzo chętnie. Platforma uzyskała pełnię władzy od swoich wyborców praktycznie bez gwarancji, że nie powtórzą się afery korupcyjne, czy naruszanie swobód obywatelskich. Straszono CBA z czasów Kaczyńskiego, a skromnie pominięto inwigilację i zastraszanie dziennikarzy stosunkowo niedawno. A przecież metody te można zastosować wobec każdego nieposłusznego obywatela...

Po trzecie, generalnie na Komorowskiego głosowali ci, którzy osiągnęli sukces ekonomiczny (ok. 15%) oraz tacy, którzy mają na to nadzieję (szacunkowo 40%). Uważają oni egoistycznie, że przywileje socjalne przysługujące reszcie elektoratu należy zlikwidować lub poważnie ograniczyć. Tak więc, według nich, państwo nie ma obowiązku wspierać słabych, chorych i biednych. Niezwykle popularna jest w tych kręgach doktryna skrajnego darwinizmu społecznego, gdzie słabi, chorzy i biedni stają się gnojem na którym rozkwita prywatna inicjatywa silnych, zdrowych i bogatych.

Po czwarte jednak, wykluczeni z sukcesu, czyli słabi, chorzy, biedni, lub po prostu "nie z szajki", jeśli nie znajdą legalnego wsparcia ze strony państwa, wcale nie są tacy bezradni. Rozwścieczona na władzę połowa narodu, której oczekiwania są ignorowane, może zwyczajnie wyjść na ulice. Blady przedsmak mieliśmy w Budapeszcie. Co prawda jakieś brukselskie pismo zapodało, że w sensie politycznym Polska staje się nudna, ale niestety odnoszę zupełnie inne wrażenie. W Polsce doby współczesnej narastają potężne sprzeczności i siły przebudzone przez casus katastrofy smoleńskiej. Stąd kolejna faza kryzysu wcale nie musi cechować się wyłącznie oportunistycznym dreptaniem do urn.

Co to ma wspólnego z przyszłością Polski i Polaków? Otóż społeczny idiotyzm salonowy polega na tym, że nie dostrzegamy ważnych skutków naszych wyborów politycznych. Widzimy tylko to, co podetknięto nam pod nos. Szkoda, że po wyborach okazuje się to padliną podrzuconą na wabika.


2.07.2010

W szafie, czy poza szafą?

Nie jest tak, że prości ludzie mają gdzieś zaloty polityków. To co rozlega się na wiecach wyborczych znajduje oddźwięk, a jakże!. Taksówkarz próbował nawiązać ze mną rozmowę, najpierw złościł się, że nie stać go na wczasy i każą mu w tym celu wygrać w Radiu Zet, a po chwili rzucił: "Panie, jak coś złego się w Polsce dzieje, padają stocznie, szpitale, to ten cały rząd chowa się do szafy. Boją się stanąć i wyznać prawdę. A teraz to stoją i krzyczą, że będzie nieszczęście, jak ludzie wybiorą Kaczyńskiego. Wyszli z szafy i biją pianę".

Grzecznie przytaknąłem, by nie wyjść na impertynenta. Gdy jednak wysiadłem z taxi, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że coś w tej rządowej wizji jest na rzeczy. Bo wyobraźmy sobie, że w tej samej szafie siedzą prezydent i premier z różnych opcji - przed czym ostrzega premier Tusk. Po prostu horror, rumor i przekroczone wskaźniki hałasu!

A jeśli wygra marszałek sejmu, będzie super! Premier ręka w rękę z prezydentem, marszałek sejmu pod rączkę z marszałkem senatu. Wokół krąg serdecznych przyjaciół: senator Piesiewicz, przewodniczący Palikot, eksminister od orlików. Żartów i figli nie będzie końca. Po prostu sielanka pod żyrandolem i w dodatku w jednej szafie. Cały świat pochyli czoła, jak mądrze Polacy to wymyślili. Pochwali nas bez wątpienia także Bruksela. Uchwalenie ustawy, czy umowy międzynarodowej, będzie dziecinnie proste. Wystarczy, że goniec przyniesie blankiet, lekko uchylą się drzwi, zaskrzypią złote pióra i już z szafy wysunie się cieplutka ustawka o podatkach, prywatyzacji, albo handlu łupkami. Miodzio!

A jeśli szafę stworzymy z dźwiękoszczelnych materiałów, to mamy szansę, iż ciepły głos marszałka usłyszymy już przy okazji następnych wyborów... Jest to wielka szansa dla Polski i Polaków. Zgoda rujnuje, czy coś w tym guście.


30.06.2010

Seria nokdaunów w formule tajskiej

Debaty polityczne marszałka sejmu Bronisława z byłym premierem Jarosławem przypominały walki bokserów. Tyle, że w formule tajskiej, tj. kopanej. Zapewne pod wpływem mundialu. W dodatku zawodnikiem, który anarchizował, był niestety marszałek sejmu forsując zasady, że "można kopać gdziegolwiek" i "nie słuchać sędziego". Być może, jako przypadkowo urzędujący prezydent, mógł domniemywać, że nie obowiązują go żadne reguły gry. Przedkładał przy tym Wikipedię nad lekturę Konstytucji. Moźe Konstytucja jest za trudna? a może mało atrakcyjna?

Tłukł więc przeciwnika w tonsurkę lub poniżej pasa zmieniając dowolnie temat debaty, ignorował komendy sędziego ringowego. A warto wspomnieć, że w tej niewdzięcznej roli na ringu wystąpili czołowi publicyści trzech telewizji TVP, TVN i Polsatu. Dało się wyczuć zażenowanie bufonadą i odgrywaniem Papkina przez marszałka.

Jaro w pierwszej walce odgryzał się dyszlami, ale w ostatniej rundzie nadział się na fałszywy hak i przegrał na punkty.

W drugiej potyczce Jaro, znając już taktykę rywala, przyjął defensywną strategię.
Bronio zdobył wtedy przewagę bijąc cepami, które przyniosły mu sukces w pierwszym pojedynku. Uderzał z obydwu rąk pozorowanym sukcesem gospodarczym, lewymi podwyżkami dla nauczycieli oraz mundurowych i kuglarskimi ulgami dla studentów. Szala przechylała się jednak z rundy na rundę. Raz mocno trafiał marszałek, choć jego ciosy były sygnalizowane i sporo rywal wyłapał na gardę. Jaro zmierzał do półdystansu trafiając krótkimi seriami w korpus, co mocno nadwerężyło siły witalne marszałka. Celnie punktował korzystając z kiepskiej techniki rywala w prywatyzacji i polityce rolnej.

Gdy wydawało się, że walka zmierza ku remisowi lub nieznacznej wygranej na punkty, nastąpił niespodziewany przełom. Jaro na niby ugiął się pod naporem przeciwnika, a gdy ten triumfalnie próbował go dobić z wdziękiem Palikota, nagle przeszedł do półdystansu i wyprowadził kilka potężnych kontr w splot słoneczny i szczękę nieszczęsnego Bronia. Nic już nie mogło uratować marszałka. Zaliczył kilka ciężkich nokdaunów. Zdawał się nawet pod wpływem oszołomienia mylić torysów z Chińczykami. Tylko nadprzyrodzona ambicja pozwoliła mu dotrwać do końca walki, ale to już nie był marszałek, lecz zwykły gajowy. Lewy w szczękę - głosowanie przeciwko dopłacie na mleko dla dzieci, prawy pod żebra - głosowanie przeciwko dotacji dla śląskiej kliniki, znowu lewy - głosowanie przeciwko ulgom dla studentów, i jeszcze kilka mocnych sierpów. Przykro było patrzeć na masakrę peowiackiego pijaru. Resztką przytomności jeszcze kleił się do Jara przekonując, że nie jest liberałem i uwielbia politykę socjalną, ale nie potrafił już zadać ciosów. Wyprowadzał już tylko muśnięcia motyla.

A wynik walki i tak zostanie ustalony przy zielonym stoliku. Jak to w boksie, vide Evander Holyfield - Nikołaj Wałujew. Wytypują go właściciele polskiej masowej wyobraźni.


26.06.2010

Prowokowanie Niewiadomskiego?

Na wiecu kandydata Platformy Obywatelskiej, czyli Bronisława Komorowskiego, wiceprzewodniczący sejmowego klubu Platformy poseł Janusz Palikot zapowiedział zastrzelenie innego kandydata na prezydenta Polski. Niezależnie od farsowego obrazu autokreacji tej kreatury politycznej, mówiąc językiem kardynała Richelieu, publiczną deklarację złożył jednak prominentny polityk rządzącej partii. Parafrazując - jeden z baronów tej partii.

Zapowiedź zastrzelenia przeciwnika ideowego jest jakby żywcem przeniesiona z języka Ławrientija Berii i jego towarzyszy z NKWD. Do tego, wiarygodność oświadczenia podwyższa wiedza, która partia kontroluje służby specjalne i tzw. resorty siłowe!

Koledzy partyjni przewodniczącego Palikota, z premierem Donaldem Tuskiem na czele, wykazali w komentarzach niezwykłą w moim pojęciu wyrozumiałość dla wieszcza przyjaznego państwa wzbogaconego na produkcji tanich alkoholi. Czyżby oznaczała ona cichą akceptację metod procedowania politycznego wyznaczonych przez Palikota?

I tu mam wątpliwość, czy poseł Palikot świadomie przekroczył granicę gróźb karalnych, bo i tak wie, że ani sąd, ani prokuratura, nic mu nie zrobią z oskarżenia publicznego, czy też świadomie prowokuje osoby niepoczytalne do zamachu na przeciwnika politycznego?

Podobnej treści apele głosiła amerykańska skrajna prawica przed zabójstwem braci Kennedy'ch, podobne wezwania rozległy się przed zamordowaniem Theo Van Gogha przez islamskiego fundamentalistę.

I jedno, i drugie, budzi niepokój i logiczne pytanie. Do jakich ekscesów w Polsce dojdzie, gdy Platforma uzyska pełnię władzy?
kazamatach NFZ. Zostaną pewnie tylko kiszki, by mogły rżnąć marsze. Jak to na kultowym titaniku!





17.06.2010

Tylko fraszki nam zostały

Po werdykcie sądu lubelskiego, iż polityk Palikot ma prawo publicznie rzucać oszczerstwa, byle odmówił autoryzacji dziennikarzom (sic!), a sądu warszawskiego, że prywatyzacja nie ma organicznego związku z komercjalizacją, znowu powiało Kafką i Orwellem. Sofistyczna atmosfera naszej rozkwitającej demokracji nastraja raczej do zajmowania się twórczością satyryczną.

Bajarz Januszek

Czasem mnie dziwi Jot Korwin Mikke
Że się pakuje on w politykę
Chociaż ma talent niczym Sabała
By w dobranocce latami bajać

Na Kornela

W podziemiu był niezły kozak
Teraz jakby wcinał prozak

Skąd jest Bronek?

Ja tam już nie wiem
Skąd się wziął Bronek
Może jest ze WSI
A może z Wronek?

Jarosławie

Jarosławie, Jarosławie
To pytanie ci postawię
Kiedy się z platformą zrówna
Czy poleci kaczor w g...wna?

Jurek Marek

Jurek Marek, Marek Jurek
Tak ambitnie skoczył w górę
Że in vitro wleciał dziurę

Szlifierz Grzegorz

Nam oszlifuje
Młode diamenty
Choć w oczy kłuje
Że mało cięty

Jajeczny Endrju

Jaja-ko Andrzej Leppeer
Zrobię wam czwartą peerel

Andrzej ole! magnificus

Bogaty Polak
Takaż Polska wszak!
Więc tak, czy siak
Polska to Ja!

Zadmij Boguś

Skromny, nie pyszni się wiele
Zadmij Boguś w wuwuzele!

Gazpromujący Waldi

Mocny w czynach
Mocny w gębie
Chociaż gazik ma na zębie


15.06.2010

Kim nie są kandydaci na prezydenta?

Debata w telewizji (jeszcze) publicznej nie ujawniła złaknionym prawdy telewidzom
kim są kandydaci. Schowani za formułki wypracowane przez sztaby ujawnili tylko jakie błyskotki przygotowali dla polskich tubylców.

Kandydat Platformy Bronisław Komorowski z wdziękiem prowincjonalnego fryzjera zdradził, że w głębi duszy jest fanem uspołecznionej służby zdrowia, a wszelkie podejrzenia o chęć jej prywatyzacji traktuje jako wraże insynuacje. Wyszło na to, że wszelkie plany Platformy ujawnione w swoim czasie przez posłankę Beatę Sawicką i innych tuzów tej formacji walnął o kant. Mimo, że w kwietniu podpisał przedłużenie pobytu naszych chłopców w Afganistanie, to już z mozołem duma, jak owych żołnierzy stamtąd wyprowadzić. Jak się wydaje, Marszałek Sejmu wyczerpał podczas debaty limit bezgafowy, bo już po niej, bodaj na wiecu w Poznaniu, pomylił ZOMO z NATO. Strach pomyśleć kogo wezwie do boju jako zwierzchnik sił zbrojnych.

Koalicjant z PSL Waldemar Pawlak, pseudo Cyborg, wyglądał na zatroskanego o najbiedniejszych i najsłabszych, a także pragnie z serca rozdawać laptopy dzieciakom. Zapewne, by tłukli gry do późnej nocy i dali odpocząć biednym nauczycielom zestresowanym przez p. Hall. Żywotnie jest także zainteresowany łupkami, zatem ta umowa, którą zawarł z Gazpromem - o kant...

Lider PiS Jarosław Kaczyński nie wykazał się nawet cieniem, typowej dla siebie z poprzedniego wcielenia politycznego, postawy mistrza boksu zawodowego. Nie wyklinał komuny ani rosyjskiego imperium, co było uprzednio ulubionym motywem jego gawęd.
Pochylał się ekumenicznie nawet nad Komorowskim, rozsierdzonym i zdumionym, że Jarosław nie daje się sprowokować do karczemnej awantury.

No, i wreszcie przywódca SLD Grzegorz Napieralski wbrew powszechnym oczekiwaniom nie dukał dyrdymałów, ale mocno i ze swadą artykułował poglądy, o które nikt by go nie podejrzewał. Nic to, że przypominało to deklamację, ale z treści wynikało, że trochę mówił z głowy.

Generalnie mówiąc z debaty wyglądało, że Komorowski nie reprezentuje politycznie najbogatszych biznesmenów miejskich, a Pawlak - wiejskich, Kaczyński jest gołąbkiem pokoju, a Napieralski - mężem stanu. Gdybym w to uwierzył - sam skierowałbym się do dobrego psychiatry.


10.06.2010

Trzeci szczyt liberałów

Stosunki gospodarcze w Polsce dobrze obrazuje model bacy, juhasów, stada owiec, psów pasterskich i wygłodniałych wilków. Baca, to lider polityczny, juhasi, to rząd i biurokracja, psy pasterskie, to policja, służby, media i organizacje społeczne, a wilki, to ta część społeczeństwa, która wyrywa najsmakowitsze kąski w systemie wolnej konkurencji. Tak zwanej wolnej, bo jak postrzegamy od niedawna, regulowanej przez polityków w ramach ustaw motywowanych korupcyjnie przez sponsorów legislacji sejmowej i samorządowej.

Pierwszy szczyt przeżyliśmy za wicepremierostwa Leszka Balcerowicza (od września 1989 do grudnia 1990), który pozbawił państwo zadłużenia u Polaków sprytnym manewrem monetarnym. Kierując się taktyką Jeffreya Sachsa (do zastosowania w tak egzotycznych krajach jak Polska) z dnia na dzień zamienił oszczędzających i kredytobiorców w bankrutów lub nieszczęśników przytłoczonych długami. Uderzyło to szczególnie w rolników, drobny biznes i wielką masę klientów spółdzielni mieszkaniowych. Państwo wystąpiło w roli oszusta, który łamie zasadę przewidywalności polityki gospodarczej. Zresztą do dzisiaj tego przekrętu nie naprawiono, a owce wraz z paroma psami założyły Samoobronę. Można więc dra Balcerowicza uznać za moralnego ojca chrzestnego tej formacji politycznej.

Drugie szczytowanie radykalnych liberałów spadło na nasz nieszczęsny kraj za rządów Jana Krzysztofa Bieleckiego (od stycznia do grudnia 1991 r.), a trzeciego doświadczamy od 2007 r. Ciekawe, że owieczki wybierają radykalnych liberałów pod hasłami niespotykanego rozwoju gospodarczego w wyniku pofolgowania wolności gospodarczej. Owce wyobrażają to sobie, tak: gdy dojdą do władzy PRL (państwowo-rozbiórczy radykalni liberałowie), to nie tylko każdy Polak będzie mógł swobodnie kombinować na lewo i prawo, ale i gospodarka kraju pomknie jak strzała. Niestety w rzeczywistości wychodziło z tego, mówiąc z francuska, żówno. Gospodarka państwa miała się bez większych zmian (ani 2. Japonii, ani nawet Irlandii), acz przeżywała chorobę stagnacji, recesji, bezrobocia i zadłużenia (zwłaszcza obecnie).

Znacznie gorzej wychodził na tych rządach przeciętny obywatel, którego karmiono do przesytu, zwłaszcza przed wyborami, propagandą sukcesu, zaś siła nabywcza jego portfela oscylowała niezmiennie w kręgu europejskich słabeuszy. Za to rozkwitało stado wilków, które dzięki demontażowi kontroli państwowej pozyskiwało nowe przywileje (oficjalne i utajone), a wciąż jeszcze ostrzy sobie zęby na kolejne kęsy (prywatyzację mediów publicznych, szpitali itd.). W wyniku katastrofy smoleńskiej, i przejęcia niemal pełni władzy politycznej przez PRL, wilczy apetyt ma olbrzymie szanse na zaspokojenie. A profity co bardziej zaradnych dziennikarzy i mediów prywatnych wystrzeliłyby pod niebiosa, nic więc dziwnego, że owi potencjalni multimilionerzy w lansadach przebiegli z kategorii psów pasterskich do ferajny juhasów! Marszałek B. h. "Gafa" Komorowski, wbrew początkowym sygnałom, zachowuje się jak beneficjent katastrofy obejmując wpływami Platformy kolejne urzędy i instytucje. Musi się śpieszyć, bo z kilkudziesięciu punktów przewagi zostało ledwie kilka i to też nic pewnego...

A owce wyjdą na tym jak zazwyczaj, czyli zostanie po nich kożuszek. Za to dzięki tym milionom kożuszków odnotujemy kolejny krok normalizacji. Z aprobatą poklepią nas w Brukseli. Dobzi ostsizione Polak, dobra Polak!


3.06.2010

Pytania o kontekst katastrofy

Każda katastrofa wywołuje kryzys lub sama jest symptomem kryzysu. W przypadku katastrofy smoleńskiej zaszło to drugie.
1. Kryzys lotnictwa wojskowego w Polsce. Deficyt środków na szkolenie, odpowiednie płace, bazę techniczną, zadziwiający monopol USA w kwestii wygrywania przetargów.
Efekt smoleński: brak nowoczesnego samolotu dla VIP-ów, brak trenażerów lotniczych.
2. Kryzys władzy politycznej w Polsce. Zatrważająca immobilność rządu, który pozoruje aktywność podpisując się medialnie pod przypadkowymi sukcesami, np. dzięki niewchodzeniu do strefy euro. Kiepska współpraca centroprawicy (PO i PiS) w kluczowych sprawach Polski, m.in. w uzgadnianiu jednorodnej polityki zagranicznej wobec Rosji wskutek jednostkowych ambicji polityków tych partii.
Efekt smoleński: brak równoprawnej współpracy organów śledczych Rosji i Polski.
3. Światowy kryzys ekonomiczny. Nadszarpnął on mocno zarówno budżet Polski, jak i Rosji.
Efekt smoleński: brak odpowiedniej infrastruktury technicznej na lotnisku wojskowym w Smoleńsku. Ze strony polskiej - ma częściowy wpływ na kryzys nr 1.

Nie twierdzę, że do katastrofy samolotu rządowego nie doszłoby, gdyby kupiono lepszy samolot, czy pilotom udostępniono nowoczesne trenażery. Na pewno jednak radykalnie oddalilibyśmy granicę ryzyka, którą wyznacza się obecnie na wariackich papierach.

Być może kontroler na lotnisku bardziej był pochłonięty ustaleniami z wierchuszką, niż uważnym sprowadzaniem tupolewa na płytę lotniska.
Być może jeden z silników /stracił siłę ciągu, wyłączył się, wypadł - niepotrzebne skreślić/, co zmniejszyło szybkość samolotu z 300 do 170 km/h i uniemożliwiło dalsze manewry (zob. w necie casus kpt. Janusza Więckowskiego).
Być może urządzenia nawigacyjne wykazywały niezgodność z faktycznymi stanami wskutek działania czynników zakłócających (jakich?).

W moim przekonaniu, zaistnienie jednego spośród tych trzech hipotetycznych przypadków, nie wyklucza, ani pozostałych, ani innych, które mogły przyczynić się do katastrofy. Choć powyższe mają tę zaletę, że można je zweryfikować.




1.06.2010

Odlot w zaświaty

Po serii sugestii płk. Edwarda Klicha i przedwczesnym werdykcie MAK-u o rzekomym błędzie pilotów podczas (rzekomej) próby lądowania mamy wreszcie garść danych.
Co prawda z drugiej ręki, ale mamy. Czy ktoś coś wymazał z dysków, lub przerejestrował, tego nie wiemy. I się nie dowiemy. Na tym polegałaby przewaga rzeczywiście międzynarodowej komisji nad wszechrosyjską komisją, że nikt nie snułby spiskowych teorii. Cóż, wybrano wersję komisji mono. Więc teorie są w wersji poli.

Z dostarczonej garści danych wynika zupełnie inny obraz niż serwowany przez Klicha
i MAK.
Pierwszy pilot mówi o podejściu dla sprawdzenia szans na lądowanie, a potem: "w tych warunkach, które są, nie damy rady usiąść". Całkowicie milknie pół minuty przed katastrofą. Nie ma zapisu jego reakcji na "odchodzimy" drugiego pilota. Milczenie to jest całkowicie fachowo i psychologicznie niemożliwe w zaistniałej sytuacji. Samolot gwałtownie traci wysokość (trzy razy za szybko), a piloci nic, jakby przykryli mikrofon grubą krepą. Pilot z Jaka przypomniał im o wąwozie, więc nie w tym problem. Samolot nurkuje, a tu zupełny brak komunikacji.
W lotnictwie, o ile mi wiadomo, nie ma opcji lądowania z zaskoczenia. Piloci nie byli samobójcami pragnącymi zginąć we mgle. A tak, komendę "odchodzimy" interpretuje MAK. Końcowe soczyste klątwy można zadedykować... właśnie komu? Jednak nie im samym, bo byli zawodowcami, którym próbuje się teraz przypiąć gębę niedoszkolonych żółtodziobów.

A kontroler z wieżobaraku lotniska, tuż po katastrofie, wyszedł do pilotów polskiego Jaka i zapewnił, że tamci odlecieli. Ze swoistym, dobrotliwym poczuciem humoru.

Dodane 2.05.2010
PS. Zupełnie jak w anegdocie o radiu Erywań, okazało się, że ów kontroler, który opuścił barak nie był kontrolerem, a opuścił nie tylko barak, ale także teren lotniska. I wszelki słuch o nim zaginął. Cóż, Rosja to kraj wielkich przestrzeni.
Okazało się także, iż mimo wyraźnie błędnej trajektorii niemal do końca prawdziwy kontroler potwierdzał prawidłowość kursu samolotu przymierzającego się do manewru lądowania. Sygnał o złej pozycji barakowieża wyemitowała tuż przed katastrofą, co nie pozwoliłoby zapewne poderwać nawet motolotni.

25.05.2010

Kluczowe słowa propy

Dla niewtajemniczonych - "słowa kluczowe", to najważniejsze słowa komunikatu (artykułu, wystąpienia, rozmowy), które pozwalają nam guglować lub wyszukać książkę w bibliotece. Zaś "propa", to bolszewicki skrót od propagandy, czyli matki dobrze spranych mózgów.

Na jakim fundamencie opierała się propa. Na powtarzalności. Dyktatorzy wsjech stran, czy to Hitler, czy Stalin, doskonale wiedzieli, że bzdet powtarzany wielokrotnie utrwali się jako "najprawdziwsza" prawda. Ta sama zasada rządzi we współczesnym marketingu politycznym. Powtarzanie największych głupot sprzyja ich "wdrukowaniu" w umysł słuchacza radia, telewidza, czy wymierającego czytelnika gazet. Czyli milionów potencjalnych wyborców. Władcy propy wynajmują tabuny studentów i uczniów, by tłukli posty na forach internetowych ubliżając niemiłosiernie przeciwnikom. Przez wielokrotne powtarzanie obelg można wtłaczać je do głów niezdecydowanym i obniżać morale tych z naprzeciwka.

Jeśli sądzimy, że propa nie poraża ludzi wykształconych, to jest to gruby błąd, bo tak naprawdę skierowana jest głównie do nich. Pośrednikami propy, liderami opinii publicznej, są dziennikarze, naukowcy, urzędnicy. Tyle, że najcenniejszych kupuje się oddzielnie, nie poprzez propowską paplaninę, lecz świadczą oni usługi za grube pieniądze, stanowiska, czy choćby przynależność do prestiżowej grupy. Wielkim rezerwuarem odbiorców liderów massmediów są inteligenci jednoaspektowi, zwani obraźliwie półinteligentami. Niepełni inteligenci są na tyle wykształceni, że rozumieją słowa, lecz nie potrafią już pojąć intencji...

Jakie słowa kluczowe panują dzisiaj w naszej przestrzeni publicznej? Moim zdaniem funkcjonują dwa takie komplety słów-kluczy do mózgów Polaków.

Pierwszy, to "samolot prezydencki rozbił się podczas próby lądowania". Nie bez przyczyny serwowana jest sekwencja pojedynczych faktów rozłożona w bardzo długim czasie. I za każdym razem wmawia się nam, że zaszło to podczas próby lądowania. Tyle, że do tej próby lądowania według wszelkiej logiki w ogóle nie doszło! O czym pisałem w poprzednim tekście.

Po drugie, powtarza się jak mantrę, że przyczyną katastrofy na terenach objętych powodzią jest "budowanie na terenach zalewowych". Czyli cały świat, z Holandią na czele, budując na depresji jest potwornym głupkiem. A my kosztem setek miliardów euro wyciągniemy wnioski, zburzymy nadrzeczne miasta, osiedla, wioski, i pobudujemy je na wyżynach z dala od wody. Oczywista bzdura. Wystarczy przyjrzeć się, jak robią to Holendrzy, Niemcy oraz inne nacje, i będziemy prawie bezpieczni. Prawie - bo przyroda już nieraz pokazała jej rzekomym Panom figę. Ale to już inna bajka...


21.05.2010

Wskaźniki nawigacyjne?

Gdy czytam raport MAK, czyli komisji powołanej przez Rosjan, to wyłania się dość dziwaczny obraz katastrofy. Z jednej (rosyjskiej) strony mamy perfekcjonizm obsługi lotniska i troskę o nadlatujący samolot. Z drugiej (polskiej) piloci ignorują znakomicie funkcjonujące urządzenia nawigacyjne tupolewa i nie reagują na ostrzegawcze komunikaty napływające z lotniska.
Z kolei, ci wszyscy (przełożeni, koledzy, rodziny), którzy pilotów doskonale znali, twierdzą, że zawsze bezwzględnie przestrzegali oni wszelkich procedur technicznych. Przekonał się o tym Lech Kaczyński, gdy w Gruzji usiłował namówić mjr. Protasiuka, by lądował w nieregulaminowych warunkach.

Jednak sprzeczność psychologiczna jest sprzecznością pozorną, jeśli weźmiemy pod uwagę aspekt zakłócenia wskaźników. Jeżeli założymy, że przyrządy pokładowe informowały pilotów, iż są na zdecydowanie wyższym pułapie i w sporej odległości od lotniska, to absurdalne zachowanie pilotów staje się całkiem logiczne. Na tę hipotezę wskazuje choćby działanie autopilota, który przy podejściu do lądowania w tych konkretnych warunkach powinien być znacznie wcześniej wyłączony.
Tak więc, nie ma sensu rozważanie, czy ktokolwiek namawiał pilotów do lądowania w Smoleńsku, czy piloci sami się na to zdecydowali, bo wygląda na to, że w momencie katastrofy ... nie zdołali podjąć decyzji na ten temat. Przypuszczalnie tuż przed katastofą sądzili w oparciu o posiadane dane nawigacyjne, że są jeszcze kilkanaście kilometrów od lotniska i na wysokości kilkuset metrów.

Problem w tym, co mogło zakłócić działanie aparatury nawigacyjnej? Jakie komunikaty otrzymali faktycznie piloci od obsługi lotniska? Co zawierają czarne skrzynki?
Niestety, dobrze zapowiadająca się na wstępie współpraca rosyjsko-polska przeżywa silny kryzys. Polscy archeolodzy nie mogą doczekać się zgody na przebadanie pola katastrofy. Polska prokuratura nie otrzymała dotąd, ani zapisów, ani tym bardziej czarnych skrzynek. Jesteśmy więc uzależnieni od efektów Mieżdunarodnoj Kamisji, która jest de facto Wsiechrasijskuju Kamisju (Rosjan i rusycystów błagam o wybaczenie za mój rosyjski).
Jest więc problem. Wykluczając nawet teorie spiskowe zastosowania systemów zakłócania parametrów lotu, jeśli przyczyną katastrofy był błąd strony rosyjskiej, dość naturalna i nawet zrozumiała będzie próba jego ukrycia. I niestety ograniczenia narzucone polskiej prokuraturze, czy choćby archeologom, wydatnie wzmacniają podejrzenia opinii publicznej w Polsce.
Mimo odrzucenia przez MAK hipotezy o zamachu terrorystycznym, myślę, że nie do końca zbadano możliwość zastosowania, tzw. meaconingu, czyli przekazania fałszywego namiaru satelitarnego, a także innych danych. Bez ścisłej współpracy międzynarodowej trudno będzie to wyjaśnić. Choć "trudno" nie oznacza "niemożliwe".


19.05.2010

Faktyczna przyczyna powodzi

Napisałem złośliwy wierszyk, który dedykuję nie tylko premierowi Donaldowi, ale całej klasie politycznej.

W blasku fleszy płynie Donek
Niestraszna mu błotna breja
Lecz, gdy Donka znikł pontonek
Został krach i beznadzieja

Z tysiąca narzucających się pytań o to, co zrobiono z setkami raportów, scenariuszy
i protokołów, wybrałem jedno.
Komu wypłata odszkodowań bardziej opłaca się
niż budowa zabezpieczeń przed powodzią?
Bo jeśli jest to faktyczna przyczyna nieróbstwa w tej sprawie, to ja dziękuję za taki kapitalizm...

13.05.2010

Info dla krasnali?

Wszyscy wiedzą, że małym dzieciom o pewnych sprawach się nie mówi lub opowiada bajki. Tak więc min. Kopacz z dużą swadą opisywała perfekcyjne przesiewanie ziemi przed lotniskiem do głębokości jednego metra. Badania jednak widocznie koncentrowały się nazbyt głęboko pod ziemią. Bo na powierzchni w ciągu ostatniego miesiąca znajdowano, a to paszport, a to ważny element sterowania samolotu, a to całe mnóstwo szczątków ubrań, rzeczy osobistych i fragmentów samolotu.
Z kolei prokurator generalny Seremet zajął się, widocznie z braku innych zajęć, hipotezą o zakłócaniu urządzeń nawigacyjnych przez komórki pasażerów. Może ktoś mu powie, że komórki mogłyby zakłócić system ILS w przypadku kompatybilności nawigacji w samolocie i sprzętu na lotnisku. A z tego co wiadomo, samolot miał ILS drugiego poziomu, a lotnisko pierwszego, więc ILS w samolocie był bezużyteczny. Tak jak nadawanie do kosmonauty z tam-tamu.
Premier Tusk podczas konferencji prasowej odwołał się do drzemiącej w małych umysłach widzów logiki pytając retorycznie, jakie ma to znaczenie, że jakieś szczątki pozostały na placu katastrofy? I tutaj niestety wpadł na ścianę publiczności oglądającej masowo CSI z Miami, czy Kości, gdzie każdy włosek i złamane źdźbło trawy ma znaczenie dla śledztwa. W tamtych śledztwach analizuje się pod mikroskopem i w symulacjach komputerowych strzępy ubrań oraz szczegóły anatomiczne, by w wyniku wielorakich eksperymentów medycznych i technicznych dotrzeć do scenariusza zdarzeń. Stopień uszkodzenia tkanek, miejsce znalezienia ciał i przedmiotów, wszystko to może mieć kapitalne znaczenie dla odtworzenia scenariusza katastrofy. Punkt po punkcie, centymetr po centymetrze i sekunda po sekundzie.
Po katastrofie pod Mińskiem rosyjskiego hawkera już nastepnego dnia Rosjanie wymogli powołanie międzynarodowej komisji. Czemu nasz rząd zachował się jak wstydliwa dziewica w sprawie nieporównywalnie większej wagi, bo śmierci prezydenta i wielu ważnych osobistości? W dodatku ewentualne błędy i zaniedbania rosyjskiego śledztwa będą, i są już, przypisywane rzekomemu paktowi Putin-Tusk. Potrzebne to komu?!

I jeszcze sprawa medialna. Kim były ofiary katastrofy? Zdefiniowanie ich roli przysparza wielu publicystom kłopotu. Czy byli bohaterami, czy zwyczajnymi pasażerami, którzy mieli pecha, bo wsiedli do niewłaściwego samolotu, w niewłaściwym towarzystwie i czasie?
A więc, po pierwsze, nie była to majówka, ale niezwykła misja państwowa. Prezydent wraz z dowódcami polskiej armii nie jeździ na wycieczki. Chodziło o mocne uderzenie w zaskorupiałą mentalność Wschodu i Zachodu w sprawie Katynia. Paradoksalnie, efekt w wyniku katastrofy przerósł najśmielsze oczekiwania obserwatorów politycznych. Trauma Polaków stała się równocześnie największym sukcesem polskiej polityki historycznej ostatniego 50-lecia. I to w skali światowej!
Po drugie, wbrew temu, co się plecie na forach, nie była to misja technicznie bezpieczna. Przestarzały tupolew może jest i bezpieczny w dobrych warunkach, ale jak wiemy, metereologowie śledzący lot wiedzieli o gwałtownym pogarszaniu się pogody. Wystarczy, że przekroczy się próg wydolności technologicznej takiej maszyny i już pikujemy na drzwiach od stodoły.
Po trzecie wreszcie, politycy i działacze społeczni, którzy lecieli do Katynia z prezydentem, zdawali sobie doskonale sprawę, że ich misja nie spodoba się wielu wpływowym środowiskom. Musieli więc zdawać sobie sprawę z potencjalnych zagrożeń i skali ryzyka. Nie oznacza, że szli świadomie na śmierć. Zresztą niewielu narodowych bohaterów to czyniło, choćby Tadeusz Kościuszko. Wiedzieli jednak, że płyną pod prąd, że ten prąd może w ostateczności ich porwać. Za to należy się im nasz szacunek, że znając skalę ryzyka jednak to ryzyko podjęli.


29.04.2010

Tajne łamane przez poufne

Niestety sprawdza się czarny scenariusz w kwestii informowania o katastrofie pod Smoleńskiem. Rząd odgrywa żałobne wdowy i wykręca się od rzeczowego opisu faktów ustalonych podczas śledztwa. Z prawdziwym niesmakiem obserwuję te pozy, tak jak nieznośny był radosny głos Marszałka podczas pogrzebów. Jeśli nie umie inaczej, to mógł przemawiać z playbacku! Wszystko to pobudza tworzenie hipotez i może mieć duży wpływ na wyniki przyszłych wyborów. Jeśli min. Miller obiecuje konkluzje za pół roku, czy rok, to niech się rząd nie łudzi, że Polacy otuleni poduszkami będą na to wyczekiwać w katatonicznej drzemce. W miejsce faktów wejdą konfabulacje i już nic ich nie usunie z masowej wyobraźni.

Psim obowiązkiem rządu jest z jednej strony zbierać tajne oraz poufne informacje i ukrywać je przed niepożądanych wglądem, a z drugiej - dzielić się z rządzonym przez siebie narodem tymi informacjami, które pozwalają mu podejmować zbiorowe decyzje polityczne. Wiarygodność rządzących wychodzi na wierzch właśnie w chwilach takiej próby. Jeżeli spróbują mącić i mędzić, jeżeli wcisną niekorzystne dla siebie fakty pod dywan, jeżeli wreszcie spróbują przekręcić naród, to prędzej, czy później, naród przekręci prymitywnych cwaniaczków, choćby się kreowali na bóstwa. Pijar jest boską ambrozją naszych czasów, ale nawet on ma ostrą krawędź potencji. I właśnie na tej krawędzi obecnie stoją prawie wszyscy Polacy. Muszą wiedzieć.


24.04.2010

Niewyobrażalne tajniki techniczne

Polacy wciąż mówią nie o ogłoszonych wyborach prezydenckich, ale o katastrofie samolotu prezydenckiego. Można rzec, że jest to pośmiertny triumf Lecha Kaczyńskiego w tych wyborach. Za życia, wskutek agresywnej kampanii prowadzonej przeciwko niemu, a także swej osobistej niemedialności, miał łatkę polityka obciachowego do którego wstydziło się przyznać w sondażach wielu nawet sprzyjających mu respondentów.
Po śmierci jego wizerunek, uwolniony od błota, nagle ukazał się konsumentom mediów jako obraz swojego chłopa, trochę staroświeckiego, ale bliskiego i godnego zaufania.
I teraz ludzie mają słuszny żal do mediów, że tak wrednie ich oszukiwały...

Jest jeszcze jeden problem. Znana z przejrzystych intencji gazeta poświęciła sporo szpalt na uzasadnienie hipotezy, że Lech Kaczyński próbował skłonić pilotów do ryzykownego lądowania podczas wojny rosyjsko-gruzińskiej, a więc wnioski nasuwają się same per analogiam...

Tyle, że współpracownicy Lecha K. zaprzeczają, a piloci wściekają się na takie sugestie obrażające zmarłych kolegów. Trudno, mimo wszystko, ocenić prawdopodobieństwo naruszenia procedur w sytuacjach nadzwyczajnych, jaką był niewątpliwie lot do Katynia. Sam mam wątpliwości, bo nie wiem jak bym postąpił na miejscu kapitana, który już wielokrotnie lądował w podobnych warunkach.

Jednak wciąż, jak świdrujący ciszę pogrzebów bumerang, wraca inna hipoteza nawiązująca do casusu gen. Sikorskiego. Zaistniało przecież tyle niezrozumiałych incydentów w końcowej fazie lotu, zwłaszcza drastyczne obniżenie pułapu podczas podchodzenia do lądowania, że poważnie należy brać pod uwagę możliwość sabotażu. A to już może wyzwolić demony w życiu politycznym. Chyba, że znalazłby się od razu winny lub podejrzany. Zapewne kozioł ofiarny.




20.04.2010

Buractwo politykierów

Pogrzeb pary prezydenckiej w Krakowie ujawnił kilka ważnych elementów polskiego bytu społecznego.
Po pierwsze, potrafimy się zjednoczyć w chwili próby. Poza kilkoma patologicznymi przypadkami zamilkli pieniacze, by naród mógł się przygotować mentalnie do rozwiązania tego węzła gordyjskiego, czyli przejęcia pełni władzy w państwie wskutek katastrofy lotniczej przez jedno ugrupowanie polityczne. Paradoksalnie, grozi to nie tylko dyktaturą, ale także zagraża mechanizmom demokratycznym wewnątrz samej Platformy, gdyż nic tak nie wyzwala korupcji i samowoli, jak brak silnej opozycji.

Po drugie, wyszła niestety na wierzch małość wielu tzw. przywódców światowych, nijakość Obamy, czy Barroso i lekceważenie przez nich Polski. Obama ponoć musiał rozegrać partyjkę golfa, a Barroso pewnie znalazł sobie równie godne zajęcie. Niech się głupawo nie tłumaczą pyłem wulkanicznym, bo kto chciał to przybył. Przywódców światowych godnie reprezentowali krańcowo zdystansowani wobec siebie politycy, Miedwiediew, Klaus i Saakaszwili. Ten pierwszy musiał świecić oczami za stalinowskich katów, ale mocno podkreślił, że reprezentuje już inną, reformującą się Rosję. Ten drugi podkreślił swoją więź ideową z prezydentem Kaczyńskim, gdzie szło o suwerenność naszych państw w obliczu biurokracji i nowego totalitaryzmu Brukseli. Ten trzeci, wbrew zamkniętym kanałom powietrznym - zupełnie jak u Wołodii Wysockiego - przedostał się fuksem do Krakowa, by uczcić pamięć tego, który wsparł Gruzję w chwili dramatycznej próby, chyba nawet wbrew rozsądkowi politycznemu.

I po trzecie wreszcie, co trzeba podkreślić, polskie służby państwowe zorganizowały wszystko perfekcyjnie. Były to operacje logistycznie niewyobrażalnie trudne i złożone, ale można być dumnym, że nie było najmniejszego zgrzytu i błędu. Szkoda, że machina państwowa nie działa tak na codzień...


14.04.2010

Na Wawelu, na Powązkach, pod płotem?

Po decyzji kardynała Dziwisza o pochówku pary prezydenckiej na Wawelu na forach internetowych znowu rozległo się wycie hien. Przez kilka dni było cicho, więc teraz zawyły tym donośniej. Ale nie wszyscy, których uraziła ta decyzja, a jest ich spora grupa, zasługują na pogardliwy komentarz.
Przeciwnie, powinniśmy z szacunkiem odnieść się do argumentów naszych Rodaków, którzy racjonalnie lub emocjonalnie wskazują na niestosowność miejsca, gdzie spoczną prochy prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego żony Marii.
Nie będę się tutaj wypowiadał w imieniu kogokolwiek, zwłaszcza w imieniu zmartwiałych z żalu układających w przestrzeni publicznej kwiaty i znicze. Nasuwają mi się dwa argumenty przemawiające za decyzją Kardynała.
Otóż znaczenie ważnych polityków i mężów stanu niemal nigdy nie może być ustalone, zdiagnozowane za ich życia. Jest to banalna konstatacja, gdyż żyjący polityk jest uwikłany w małe spory, szarpią go hałaśliwe kundle, a często też w wielu kwestiach po prostu błądzi.
Śmierć polityka oddziela go od jego własnej i cudzej małości. Czy dokonania prezydenta Kaczyńskiego nobilitują go bardziej niż ranga urzędu, który piastował za życia? Lista zasług jest długa, zarówno w Solidarności, jak i w urzędach państwa polskiego. Tyle, że takich działaczy społecznych jest wielu. Jednak widziałbym wyróżniające go wskaźniki.
Po pierwsze, śmierć prezydenta Kaczyńskiego i jego "drużyny", bo nie wolno po śmierci ich rozdzielać, przeorała głęboko mentalność Polaków. Wydaje się, że od nowa odkryliśmy swą prawdziwą tożsamość. Z dnia na dzień staliśmy się inni, lepsi, a może wróciliśmy do tęsknoty, do tego, kim być chcieliśmy.
Po drugie, śmierć prezydenta i jego elitarnej gwardii, mówię nie tylko o wojskowych, ale o wszystkich towarzyszących mu, którzy pełnili tego dnia służbę państwową, pogodziła nas ze światem. Uświadomiła, i światu, i nam, jak małe jest to, co nas dzieli. Rosjanie, Niemcy, Litwini i inne narody wykazały olbrzymią delikatność i współczucie wobec naszej tragedii. Te chore emocje, które nas dzieliły na co dzień, znikły jak tknięte zaczarowaną różdżką "czarownicy", jak określił prezydentową Marię pewien prominentny duchowny. Teraz biedak pewnie smaży się w duchowym piekle wyrzutów sumienia.
I wrócę do swojej głównej tezy, jako konkluzji naszego społecznego dramatu. Szanujmy siebie samych i szanujmy innych. Nie tylko, gdy już ich nie ma wśród nas.




10.04.2010; 19:50

Tragedia smoleńska

Wylecieli by uczcić ofiary hekatomby katyńskiej, by w śmiertelnym splocie katastrofy podzielić los elity II Rzeczypospolitej. Nie można jeszcze w pewny sposób ustalić przyczyn tragedii, choć już obecnie zarysowują się jej przesłanki:
1. Załoga samolotu mogła być poddana presji (wewnętrznej lub zewnętrznej) terminowego lądowania mimo bardzo złej widoczności.
2. Załoga była odpowiednio przeszkolona, lecz nie posiadała odpowiedniej pozycji psychologicznej warunkującej odporność i asertywność wobec potencjalnych nacisków niezgodnych z procedurami lotniczymi.
3. Stan techniczny leciwego tupolewa przypuszczalnie był bez zarzutu, lecz ten typ samolotu ma ograniczoną sterowność na niskich wysokościach, co mogło być bezpośrednią przyczyną katastrofy podczas lądowania w gęstej mgle. Obydwa te czynniki mogły spowodować niemożność wyboru właściwej trajektorii osadzania ociężałego pasażera.
4. Obsługa wojskowego lotniska pod Smoleńskiem nie dysponowała przypuszczalnie nowoczesnym systemem sprowadzania samolotów pasażerskich na płytę lotniska.

W obliczu tej tragedii, gdy ginie aż tylu ludzi tak wiele znaczących dla państwa polskiego naszym obowiązkiem jest oddać im cześć. Lecz także postawić pytania:
1. Dlaczego odraczano nieustannie przetargi na zakup samolotów dla VIP-ów? Czy decydowały o tym przesłanki racjonalne, czy naciski grup interesów?
2. Dlaczego niemal całą elitę państwową usadowiono w jednym samolocie bez jakiejkolwiek kalkulacji ryzyka takiego przedsięwzięcia?

Zapewne wiele wyjaśnią analizy zapisów czarnych skrzynek, ale niestety, by odpowiedzieć na powyższe pytania należałoby zbadać zupełnie inne czarne skrzynki.




27.03.2010

Aresztowana historia

Krakowski sąd uznał, że spółka Arcana - wydawca książki Pawła Zyzaka o Lechu Wałęsie - częściowo naruszyła dobra osobiste córki b. prezydenta Anny, wyrażające się szacunkiem i miłością do ojca oraz jej poczucie godności osobistej. Sąd częściowo uznał powództwo i stwierdził, że do naruszenia dóbr doszło poprzez wpisy w kalendarium książki dat o zarejestrowaniu i wyrejestrowaniu Lecha Wałęsy jako TW SB - wbrew wyrokowi sądu lustracyjnego.
Nie wnikam tu w szczegóły tego, czy Lech był, czy nie był TW, zresztą o tym już pisałem. Uważam tylko, że skupianie uwagi na tym jest małostkowością, bo ów fakt nie przesądził o roli Wałęsy w historii Polski.
Bardziej niepokoi społeczna funkcja władzy sądowej, która ewidentnie zastąpiła krytykę naukową lub literacką, jeśli zaliczymy pozycję Zyzaka do gatunku fikcji politycznej.
Nie ulega wątpliwości, że Lech Wałęsa osobiście zadbał, by część dokumentacji mu poświęconej przez SB znikła z pola widzenia. Nie ulega też wątpliwości, że życzliwy mu wówczas sąd lustracyjny pominął istotne dane świadczące o podjęciu współpracy. I także nie można mieć wątpliwości, że istnieje potężne lobby zainteresowane zapudrowaniem życiorysu Wałęsy, by żadna skaza nie psuła jego wizerunku. Z jednej strony jako symbolu Polski w świecie, z drugiej jako wspornika legitymizacji władzy panującej nam miłościwie ekipy postsolidarnościowej.
Jeśli jednak uznamy, że praca magisterska jest pracą początkującego naukowca, to decyzja sądu może mieć dalekosiężne konsekwencje. Załóżmy, że młody, polski fizyk napisze książkę w której podważa teorię względności Alberta Einsteina, notabene idola mojej młodości. Ktoś z potomków lub krewniaków Alberta może poczuć naruszenie uczuć wyrażających się "szacunkiem i miłością do prastryjka" oraz jego "poczucia godności osobistej". Pewna gazeta dorzuciłaby jeszcze możliwe motywy antysemickie. I co? Sąd ma oceniać, czy fakty lub hipotezy zamieszczone w pracy są zgodne z prawem? Czy mieszczą się w kanonie twierdzeń, które możemy zaakceptować?
Jasne, że przykład wydaje się absurdalny, lecz w świetle wspomnianego werdyktu krakowskiego sądu - całkiem realistyczny. Można byłoby odnieść wrażenie, że niektóre sądy po wyrwaniu się spod peerelowskiej kurateli wpadły pod inną kuratelę, tyle że odmiennej opcji. Jednak sądzę, że w tym przypadku mamy do czynienia raczej ze zjawiskiem daltonizmu prawnego, który polega na tym, że sąd nie dostrzega faktów, których nie dostrzegł inny sąd. Sądy więc postrzegają tylko tę rzeczywistość, którą stworzył uprzednio jakiś władca paragrafów, zaś ignorują tę, która skrzeczy za oknem.
Kłaniają się panowie Kafka i Orwell. Równocześnie.

15.03.2010

Widmo prezydentury


Widmo wybieralnego urzędu prezydenta RP zawisło na naszym biednym krajem. Mimo, że kandydujący na ten urząd marszałek Sejmu nie ogłosił ich terminu, to kampania trwa w najlepsze. Wbrew gwałtownym zaprzeczeniom, wszyscy kandydaci są tak zaabsorbowani kampanią, że nie mają czasu na pełnienie funkcji państwowych. A to minister Radek Sikorski nie jedzie na spotkanie ministrów Unii, gdzie, jak to w dyplomacji, nieoficjalnie, ustala się zasadnicze reguły dalszej gry. Woli konkurować o względy młodzieżówki Platformy z marszałkiem PO w Sejmie. A to ów marszałek Bronisław Komorowski zamiast rozważyć ustawy proponowane przez opozycję, kieruje je na różne martwe ścieżki, dopóki nie skopiują ich działacze i prawnicy Platformy, i pod własnym szyldem nie wniosą triumfalnie do Sejmu. A to prezydent Lech Kaczyński próbuje przegadać dziennikarzy, którzy przeprowadzają z nim wywiady, by wykazać się elokwencją, która to sprawność harcerska nie jest jego cechą konstytutywną.
W przeciwieństwie do tuzów, pozostali kandydaci prowadzą kampanię dość dość niemrawo, może z racji niewielkich środków, a może z braku nadziei na wyższe niż paruprocentowe słupki.
Wprawdzie posada prezydenta nie daje zbyt wielkiej władzy, o czym Donald Tusk zaczął mówić, gdy popadł w kompleks kwaśnych winogron po aferze hazardowej, to jednak zarówno przywileje, jak i udział we władzy jest kuszący. Osobiście nie widzę nic złego, że znane publicznie z dobrego i złego kreatury, jak mawiał Richelieu walczą o czołowe posady w państwie. Dodam tu tylko, że ta kreatura ma znaczenie jakiejś szczególnej osobowości, a nie czysto pejoratywne. Przynajmniej jest w miarę transparentnie, i wiemy w życiu publicznym, kto jest dziwką, kto złodziejem, a kto na przykład megalomanem.
Zniesmacza mnie tylko to, że zamiast kłócić się o rozwiązania ustrojowe lub choćby o kształt przyszłych norm prawnych i meandry nowych ustaw, całe to towarzystwo szminkuje się i uprawia bezideowe parcie na szkło telewizyjne.
Dlatego marzy mi się hybryda prezydenta RP, wszystko jedno III, IV lub V, która nie posiada wad, lecz same zalety wszystkich kandydatów. Wówczas pierwszy poleciałbym, by zagłosować, a tak, obserwując ten konkurs piękności, czuję się jak wahadło Foucaulta.
I z powodu tak marnego odczucia jakości kampanii mogę przyznać kandydatom -3 na możliwe +/-5 punktów.


23.02.2010

Pompki na medale

Muszę się przyznać, że w dobie zimowych igrzysk nikt mnie tak skutecznie nie wyprowadza z równowagi, jak komentatorzy telewizyjnej jedynki, red. red. Szaranowicz oraz Kurzajewski. Nie przepadam za żartami z nazwisk, ale ten drugi mi się utrwalił w pamięci jako Wkurzajewski! Siadam sobie przed tiwi, jakbym nie miał nic lepszego do roboty, i wtedy atakują ci faceci od komentów. Praktycznie nic ich na tych igrzyskach nie interesuje poza medalami. Momentami aż gostków trochę żal, bo zakrawa to na jakąś chorobliwą obsesję. Na skoczniach i torach dzieją się dzieje i jawią się pasjonujące sytuacje, nasi przeważnie dostają baty, a ci jak nakręceni w kółko o potencjalnych medalach. Można zrozumieć, że ktoś ich nakręcił, że od takiego gadania rośnie oglądalność, ale gdy co rusz tracimy jakąś medalową szansę, to przeciętny, przesądny telewidz uzna, że to oni zawinili swą głupawą paplaniną. Kibic wychodzi na sfrustrowanego teledurnia, bo mu wbili mu do głowy, że MUSI być ZŁOTO, a tu zaledwie - srebro i brąz.
Usiłował ich mitygować nestor porządnego dziennikarstwa Bohdan Tomaszewski próbując bezskutecznie dolać oleju do głów, ale nażelowany pięknolicy Kurzajewski mu odpalił, ażeby im nie odbierał prawa do NADZIEI! Bidulek zapomniał, czyją nadzieja jest matką. I zamiast do studia znosić jak sroczka informacje, robi konkurencję komisjom śledczym i szefom gabinetów politycznych w walce o rząd dusz.
Gorsze, że po stokach Vancouver grasują wysłannicy bojsów od sportowego pijaru. Uganiają się za naszymi góralami i góralkami, by zadać sakramentalne pytania o medale. Przed, po ... i w trakcie zawodów. Zero wyczucia psychologii startowej. Presja, presja i ... presja! Nie zdziwiłbym się, gdyby kilka medali nam umknęło wskutek takiej nagonki na sportowców. Może Małysz i Kowalczykówna się obronią, bo to wyjątkowo twarde sztuki, ale pozostali nie mają szans. Nawet bywalec Lepistoe potwierdził, że takiej presji jak w Polandzie nie widział nigdzie indziej. Moim zdaniem, stwarzanie tak monstrualnej presji, to nie tylko wynik utajonych złych emocji, ale też u dziennikarzy - braki warsztatowe. A więc panowie i panie wkurzajewscy - czas na przyspieszone kursy! Niestety poolimpijskie.





18.02.2010


Dokąd idzie Łukaszenka?

Nasi ogródkowi intelektualiści i politycy dzielnie zwalczają reżim Łukaszenki pochrząkując coś w Sejmie oraz kancelariach Prezydenta i Premiera. Niestety brytyjska baronessa, jako zagraniczna twarz Unii, jedynie paluszkiem może pogrozić nieznośnemu satrapie.
Po pierwsze, popiera go zgodnie naród białoruski, który widzi gołym okiem, że Wschód jest potrzebny Zachodowi jedynie jako gigantyczny rynek zbytu. Naród białoruski zapewne chciałby wejść na europejskie salony, ale troszku się wstydzi, bo jest taki ciut prosty w większości i nieokrzesany, jak w Konopielce.
Po drugie, Łukaszenka odrobił lekcję z Polski, gdzie demokratyczna opozycja, czyli licencjonowani rzecznicy zachodniego kapitału (LRZK), przejęli władzę przy pierwszej nadarzającej się okazji, nękając przez kolejne 20-lecie tych, którzy im tę władzę nie całkiem za friko oddali.
Po trzecie wreszcie, rodzime tytaniki myśli politycznej wydają się nie dostrzegać faktu, że Łukaszenka przekazuje polskie mienie legalnie działającemu związkowi Polaków. Możemy się oburzać, że to niezgodne z naszą krajową racją stanu, lecz z białoruską, lub inaczej mówiąc - łukaszenkowską. Najprawdziwszą prawdą jest, iż związek ów stanowi fasadową piątą kolumnę, ale bardzo trudno takie kruczki ugryźć od strony prawnej. Szczególnie, że należy się stosować do nieodgadnionych kanonów prawa białoruskiego.
Dlatego też, zamiast iść na burdy i awantury, lepiej posłużyć się dyplomacją i zespolić skłócone polskie frakcje na Białorusi. Zadanie trudne, bo Łukaszenka podejrzliwy, jak każdy tyranocezaurus, ale chyba można go przekonać, że Lachy nie zamierzają go obalić. Przynajmniej na razie.
O tym, że warto wysłuchać czasami głosu rozsądku przekonał się pewien sportowy delegat na Igrzyskach w Vancouver, który przez przypadek był Słoweńcem. Otóż nie posłuchał prośby Justyny, by zabezpieczyć zakręt z rowem. Do owego rowu wpadła właśnie podczas treningu jego rodaczka grzebiąc szanse na złoto, gdyż boleśnie się przy tym poturbowała. Czyżby miał nadzieję, że wpadnie tam nasza Justynka jako mniej zwinna i gibka?
Z opisanej tu sportsmeńskiej afery wyciągnijmy stareńką przestrogę dla świata polityki. Zastawiając pułapki na konkurencję, zważmy, czy nie będziemy sami po tym gruncie spacerować.


7.02.2010
Kim był Generał?

W krajowych mediach trwa nieustający spektakl, pt. Kim był gen. Wojciech Jaruzelski? Wynika to nie tylko z potrzeby identyfikacji sił politycznych, ale także z emocji, które nami szarpią mimo upływu tylu lat od roku 1968, 1970, czy 1980. Admiratorzy Generała dokładają do tej listy rok 1989, a jego antagoniści - lata stalinizmu, gdy wspinał się po szczeblach kariery wojskowej.
Przyznam, że choć osobiście obawiałem się, że w 1968 wyżej wymieniony wyśle mnie w Bieszczady, bo taką obietnicę złożył mi pewien major SB, to odnośnie jego historycznej roli mam dwie wątpliwości.
Po pierwsze, wiem, że sprawowanie władzy pociąga za sobą niejednoznaczne wybory moralne. Mówił o tym wielokrotnie Charles de Gaulle, John Kennedy, i wielu wybitnych polityków, którzy współdecydowali o losach narodów. Dlatego też zapewne ludzie pragnący zachować krystaliczną czystość sumienia uciekają od pokusy posiadania władzy.
Po drugie, dość instrumentalnie traktowani są w eposach historycznych ci, którzy sprawowali w czasach PRL-u rzeczywistą władzę, czyli tzw. Sowieci. Raz pokazuje się ich jako potwory, gdy mówi się o nich jako o tych, którym Generał służył. Innym razem, gdy chce się obciążyć Generała wyłączną winą za stan wojenny, wyciąga się z kapelusza wizje sowieckich gienierałów, marszałłów i sekrietarów, jako dobrotliwych wujaszków, którzy lubimoj Polsze pragnęli nieba przychylić.
Tak więc, drodzy egzegeci przeszłości Generała, nie apeluję do Was z jakichkolwiek pozycji ideologicznych. Chciałbym tylko, by historię Generała i historię Polski prezentowano mi w szerszym kontekście, a nie tylko jako ciąg indywidualnych win lub zasług. A także z pewną konsekwencją, bo w tym historycznym bałaganie można się już pogubić...


26.12.2009

Tradycja i symbole

Strach padł w Europie na wyznawców chrystianizmu, gdyż eurokraci koszą równo z glebą wszelkie przejawy panoszenia się większości. Zakazano wieszania krzyży w miejscach publicznych, gdyż mogą ranić uczucia niewierzących, islamistów, bądź wyznawców religii animistycznych. W ślad za tym pójdzie zapewne likwidacja wszelkiej metaloplastyki w kształcie krzyża, na przykład ogrodzeń i krzyżujących się budowli. Choćby z lotu ptaka. Europa z wielkiego placu budowy przeobrazi się w jedną, gigantyczną ruinę, gdyż krzyż i jego warianty są wszechobecne w architekturze i kulturze. Lotne brygady inspektorów Brukseli nie tylko będą zmiatać buldożerami skrzyżowane bloki i pałace, ale też zrywać krzyżyki z szyj i szyjek, bluzek i staników. Obok nich, ramię w ramię, będą czujnie omiatać teren śledczy IPN, którzy przeskanują każdego czułym czipem w poszukiwaniu gwiazd i swastyk. Biada starosłowianom, oficerom z pięcioramiennymi gwiazdkami i leżakowym handlarzom staroci. Myślę, że trzeba będzie wprowadzić sądy polowe, bo normalne w żadnym razie nie nadążą z egzekucjami praw mniejszości.
Jedynym możliwym fortelem, który zapewne poleciłby Zagłoba, gdyby żył w tych nieszczęsnych czasach, byłoby podzielić się pięknie. Większość może wszak zostać mniejszością, gdy podzieli się z kretesem. Mamy w tym olbrzymią wprawę i przewagę nad resztą Europy, bo przecież, gdzie dwóch Polaków, tam trzy partie polityczne. I w całej unijnej Europie może szaleć politycznopoprawna inkwizycja, a u nas wymiata czterdzieści milionów mniejszości. A co!
Jest tylko jeden problem. Każdy z nas nosi w sobie krzyż. Taki z kostek. Co będzie, jeśli on się nie spodoba mózgowcom z Brukseli?! (-4)

8.12.2009

Afer ciąg dalszy

Okazało się w naszym demokratycznym parlamencie, że rozszyfrowanie afery hazardowej jest niemożliwe, gdyż z komisji sejmowej usunięto największą partię opozycyjną. Połączenie prostactwa z makiawelizmem zaowocowało hybrydą, której wstydzi się nawet Donald Tusk. Trzeba też stwierdzić, że nikt z mocodawców nie chce się przyznać do ojcostwa tego potworka.
Na widok publiczny wychynął też inny potworek, czyli tzw. notatka Anoszkina. Z notatki tej wynika, jakoby generał Jaruzelski chodził od Breżniewa do marszałka Kulikowa i błagał o interwencję.
Jako człowiek bywały zarówno na salonach antyreżimowych, jak i reżimowych, uśmiałem się jak norka.
Po pierwsze, gdyby Rosjanie na czele bardzo wtedy chętnych dywizji kaukaskich, enerdowskich, bułgarskich, czeskich i wielu innych, wówczas wkroczyli, to w wielu miastach nie pozostałby kamień na kamieniu, a straty, szczególnie po polskiej stronie szłyby w dziesiątki tysięcy żołnierzy i cywilów. Dlaczego po polskiej stronie? Bo amunicji mieliśmy ponoć na tydzień.
Po drugie, do schedy po "nieudolnym" wszak generale, czytaj - zdrajcy i winowajcy, pretendowali twardziele z Milewskim na czele i inni czerwoni patrioci. Jego los byłby nie do pozazdroszczenia, przypuszczalnie zostałby rozstrzelany, wraz z kilkoma na których można byłoby zrzucić odium odpowiedzialności za hekatombę.
Po trzecie, jednak generał Jaruzelski, co by tam o nim nie mówić, ani nie był, ani nie jest idiotą. Owszem był służbistą, co nie wszystkim może się podobać, i dzięki czemu zrobił błyskotliwą karierę w wojsku. Był przy tym, i zresztą jest dalej, bardzo inteligentnym człowiekiem, który świetnie zdawał sobie sprawę, co stanie się w przypadku wkroczenia bratniej armii.
Po czwarte, Rosjanie doskonale wówczas mieli rozpoznane warianty sytuacji społecznej w Polsce, a w tym niemożliwość logistyczną szerszego oporu wobec rygorów stanu wojennego. Zapraszanie ich w tej sytuacji do Polski byłoby kompletnym bezsensem, zarówno z punktu widzenia Jaruzelskiego i wspierającej go grupy działaczy PZPR, jak też i sowieckiego Związku, który stworzyłby sobie drugi Afganistan.
Po piąte wreszcie, co by tam nie mówić o tranzystorach Leonida, zagraniczna polityka rosyjska mogła być brutalna, imperialna, czy nawet niemoralna, ale nie była nigdy kierowana przez idiotów. Przeciwnie, nawet stalinowskie czystki, oszczędzały co zdolniejszych dowódców i strategów. Niech mi zatem pan dr Antoni Dudek poda jeden choćby powód dla którego Związkowi Sowieckiemu opłacałoby się rozwalić swoją zachodnią rubież, by przez kolejne dziesięciolecia ją wysiłkiem całego RWPG odbudowywać za grube miliardy?
A po szóste, wyciąganie dyżurnych ulotek z okazji rocznicy stanu wojennego, który sam jego naczelny wódz określił jako mniejsze zło, nie budzi już w Polakach oczekiwanych emocji. Może jednak powróćmy do problemów dzisiejszej demokracji, bo majstrują przy niej macherzy, przy których WRON to pikuś. Może nawet ... pan pikuś. (-3)




2.07.2010

W szafie, czy poza szafą? Wot wapros.

Nie jest tak, że prości ludzie mają gdzieś zaloty polityków. To co rozlega się na wiecach wyborczych znajduje oddźwięk, a jakże!. Taksówkarz próbował nawiązać ze mną rozmowę, najpierw złościł się, że nie stać go na wczasy i każą mu w tym celu wygrać w Radiu Zet, a po chwili rzucił: "Panie, jak coś złego się w Polsce dzieje, padają stocznie, szpitale, to ten cały rząd chowa się do szafy. Boją się stanąć i wyznać prawdę. A teraz to stoją i krzyczą, że będzie nieszczęście, jak ludzie wybiorą Kaczyńskiego. Wyszli z szafy i biją pianę".

Grzecznie przytaknąłem, by nie wyjść na impertynenta. Gdy jednak wysiadłem z taxi, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że coś w tej rządowej wizji jest na rzeczy. Bo wyobraźmy sobie, że w tej samej szafie siedzą prezydent i premier z różnych opcji - przed czym ostrzega premier Tusk. Po prostu horror, rumor i przekroczone wskaźniki hałasu!

A jeśli wygra marszałek sejmu, będzie super! Premier ręka w rękę z prezydentem, marszałek sejmu pod rączkę z marszałkem senatu. Wokół krąg serdecznych przyjaciół: senator Piesiewicz, przewodniczący Palikot, eksminister od orlików. Żartów i figli nie będzie końca. Po prostu sielanka pod żyrandolem i w dodatku w jednej szafie. Cały świat pochyli czoła, jak mądrze Polacy to wymyślili. Pochwali nas bez wątpienia także Bruksela. Uchwalenie ustawy, czy umowy międzynarodowej, będzie dziecinnie proste. Wystarczy, że goniec przyniesie blankiet, lekko uchylą się drzwi, zaskrzypią złote pióra i już z szafy wysunie się cieplutka ustawka o podatkach, prywatyzacji, albo handlu łupkami. Miodzio!

A jeśli szafę stworzymy z dźwiękoszczelnych materiałów, to mamy szansę, iż ciepły głos marszałka usłyszymy już przy okazji następnych wyborów... Jest to wielka szansa dla Polski i Polaków. Zgoda rujnuje, czy coś w tym guście.


30.06.2010

Seria nokdaunów w formule tajskiej

Debaty polityczne marszałka sejmu Bronisława z byłym premierem Jarosławem przypominały walki bokserów. Tyle, że w formule tajskiej, tj. kopanej. Zapewne pod wpływem mundialu. W dodatku zawodnikiem, który anarchizował, był niestety marszałek sejmu forsując zasady, że "można kopać gdziegolwiek" i "nie słuchać sędziego". Cóż, jako urzędujący przypadkowo prezydent, mógł domniemywać, że nie obowiązują go żadne reguły gry.

Tłukł więc przeciwnika w tonsurkę lub poniżej pasa zmieniając dowolnie temat debaty, ignorował komendy sędziego ringowego. A warto wspomnieć, że w tej niewdzięcznej roli na ringu wystąpili czołowi publicyści trzech telewizji TVP, TVN i Polsatu. Dało się wyczuć zażenowanie bufonadą i odgrywaniem Papkina przez marszałka.

Jaro w pierwszej walce odgryzał się dyszlami, ale w ostatniej rundzie nadział się na fałszywy hak i przegrał na punkty.

W drugiej potyczce Jaro, znając już taktykę rywala, przyjął defensywną strategię.
Bronio zdobył wtedy przewagę bijąc cepami, które przyniosły mu sukces w pierwszym pojedynku. Uderzał z obydwu rąk pozorowanym sukcesem gospodarczym, lewymi podwyżkami dla nauczycieli oraz mundurowych i kuglarskimi ulgami dla studentów. Szala przechylała się jednak z rundy na rundę. Raz mocno trafiał marszałek, choć jego ciosy były sygnalizowane i sporo rywal wyłapał na gardę. Jaro zmierzał do półdystansu trafiając krótkimi seriami w korpus, co mocno nadwerężyło siły witalne marszałka. Celnie punktował korzystając z kiepskiej techniki rywala w prywatyzacji i polityce rolnej.

Gdy wydawało się, że walka zmierza ku remisowi lub nieznacznej wygranej na punkty, nastąpił niespodziewany przełom. Jaro na niby ugiął się pod naporem przeciwnika, a gdy ten triumfalnie próbował go dobić z wdziękiem Palikota, nagle przeszedł do półdystansu i wyprowadził kilka potężnych kontr w splot słoneczny i szczękę nieszczęsnego Bronia. Nic już nie mogło uratować marszałka. Zaliczył kilka ciężkich nokdaunów. Zdawał się nawet pod wpływem oszołomienia mylić torysów z Chińczykami. Tylko nadprzyrodzona ambicja pozwoliła mu dotrwać do końca walki, ale to już nie był marszałek, lecz zwykły gajowy. Lewy w szczękę - głosowanie przeciwko dopłacie na mleko dla dzieci, prawy pod żebra - głosowanie przeciwko dotacji dla śląskiej kliniki, znowu lewy - głosowanie przeciwko ulgom dla studentów, i jeszcze kilka mocnych sierpów. Przykro było patrzeć na masakrę peowiackiego pijaru. Resztką przytomności jeszcze kleił się do Jara przekonując, że nie jest liberałem i uwielbia politykę socjalną, ale nie potrafił już zadać ciosów. Wyprowadzał już tylko muśnięcia motyla.

A wynik walki i tak zostanie ustalony przy zielonym stoliku. Jak to w boksie, vide Evander Holyfield - Nikołaj Wałujew. Wytypują go właściciele polskiej masowej wyobraźni.


26.06.2010

Prowokowanie Niewiadomskiego?

Na wiecu kandydata Platformy Obywatelskiej, czyli Bronisława Komorowskiego, wiceprzewodniczący sejmowego klubu Platformy poseł Janusz Palikot zapowiedział zastrzelenie innego kandydata na prezydenta Polski. Niezależnie od farsowego obrazu autokreacji tej kreatury politycznej, mówiąc językiem kardynała Richelieu, publiczną deklarację złożył jednak prominentny polityk rządzącej partii. Parafrazując - jeden z baronów tej partii.

Zapowiedź zastrzelenia przeciwnika ideowego jest jakby żywcem przeniesiona z języka Ławrientija Berii i jego towarzyszy z NKWD. Do tego, wiarygodność oświadczenia podwyższa wiedza, która partia kontroluje służby specjalne i tzw. resorty siłowe!

Koledzy partyjni przewodniczącego Palikota, z premierem Donaldem Tuskiem na czele, wykazali w komentarzach niezwykłą w moim pojęciu wyrozumiałość dla wieszcza przyjaznego państwa wzbogaconego na produkcji tanich alkoholi. Czyżby oznaczała ona cichą akceptację metod procedowania politycznego wyznaczonych przez Palikota?

I tu mam wątpliwość, czy poseł Palikot świadomie przekroczył granicę gróźb karalnych, bo i tak wie, że ani sąd, ani prokuratura, nic mu nie zrobią z oskarżenia publicznego, czy też świadomie prowokuje osoby niepoczytalne do zamachu na przeciwnika politycznego?

Podobnej treści apele głosiła amerykańska skrajna prawica przed zabójstwem braci Kennedy'ch, podobne wezwania rozległy się przed zamordowaniem Theo Van Gogha przez islamskiego fundamentalistę.

I jedno, i drugie, budzi niepokój i logiczne pytanie. Do jakich ekscesów w Polsce dojdzie, gdy Platforma uzyska pełnię władzy?


17.06.2010

Tylko fraszki nam zostały

Po werdykcie sądu lubelskiego, iż polityk Palikot ma prawo publicznie rzucać oszczerstwa, byle odmówił autoryzacji dziennikarzom (sic!), a sądu warszawskiego, że prywatyzacja nie ma organicznego związku z komercjalizacją, znowu powiało Kafką i Orwellem. Sofistyczna atmosfera naszej rozkwitającej demokracji nastraja raczej do zajmowania się twórczością satyryczną. Zapraszam więc do działu Fraszki.




15.06.2010

Kim nie są kandydaci na prezydenta?

Debata w telewizji (jeszcze) publicznej nie ujawniła złaknionym prawdy telewidzom
kim są kandydaci. Schowani za formułki wypracowane przez sztaby ujawnili tylko jakie błyskotki przygotowali dla polskich tubylców.

Kandydat Platformy Bronisław Komorowski z wdziękiem prowincjonalnego fryzjera zdradził, że w głębi duszy jest fanem uspołecznionej służby zdrowia, a wszelkie podejrzenia o chęć jej prywatyzacji traktuje jako wraże insynuacje. Wyszło na to, że wszelkie plany Platformy ujawnione w swoim czasie przez posłankę Beatę Sawicką i innych tuzów tej formacji walnął o kant. Mimo, że w kwietniu podpisał przedłużenie pobytu naszych chłopców w Afganistanie, to już z mozołem duma, jak owych żołnierzy stamtąd wyprowadzić. Jak się wydaje, Marszałek Sejmu wyczerpał podczas debaty limit bezgafowy, bo już po niej, bodaj na wiecu w Poznaniu, pomylił ZOMO z NATO. Strach pomyśleć kogo wezwie do boju jako zwierzchnik sił zbrojnych.

Koalicjant z PSL Waldemar Pawlak, pseudo Cyborg, wyglądał na zatroskanego o najbiedniejszych i najsłabszych, a także pragnie z serca rozdawać laptopy dzieciakom. Zapewne, by tłukli gry do późnej nocy i dali odpocząć biednym nauczycielom zestresowanym przez p. Hall. Żywotnie jest także zainteresowany łupkami, zatem ta umowa, którą zawarł z Gazpromem - o kant...

Lider PiS Jarosław Kaczyński nie wykazał się nawet cieniem, typowej dla siebie z poprzedniego wcielenia politycznego, postawy mistrza boksu zawodowego. Nie wyklinał komuny ani rosyjskiego imperium, co było uprzednio ulubionym motywem jego gawęd.
Pochylał się ekumenicznie nawet nad Komorowskim, rozsierdzonym i zdumionym, że Jarosław nie daje się sprowokować do karczemnej awantury.

No, i wreszcie przywódca SLD Grzegorz Napieralski wbrew powszechnym oczekiwaniom nie dukał dyrdymałów, ale mocno i ze swadą artykułował poglądy, o które nikt by go nie podejrzewał. Nic to, że przypominało to deklamację, ale z treści wynikało, że trochę mówił z głowy.

Generalnie mówiąc z debaty wyglądało, że Komorowski nie reprezentuje politycznie najbogatszych biznesmenów miejskich, a Pawlak - wiejskich, Kaczyński jest gołąbkiem pokoju, a Napieralski - mężem stanu. Gdybym w to uwierzył - sam skierowałbym się do dobrego psychiatry.




10.06.2010

Trzeci szczyt radykalnych liberałów


Stosunki gospodarcze w Polsce dobrze obrazuje model bacy, juhasów, stada owiec, psów pasterskich i wygłodniałych wilków. Baca, to lider polityczny, juhasi, to rząd i biurokracja, psy pasterskie, to policja, służby, media i organizacje społeczne, a wilki, to ta część społeczeństwa, która wyrywa najsmakowitsze kąski w systemie wolnej konkurencji. Tak zwanej wolnej, bo jak postrzegamy od niedawna, regulowanej przez polityków w ramach ustaw motywowanych korupcyjnie przez sponsorów legislacji sejmowej i samorządowej.

Pierwszy szczyt przeżyliśmy za wicepremierostwa Leszka Balcerowicza (od września 1989 do grudnia 1990), który pozbawił państwo zadłużenia u Polaków sprytnym manewrem monetarnym. Kierując się taktyką Jeffreya Sachsa (do zastosowania w tak egzotycznych krajach jak Polska) z dnia na dzień zamienił oszczędzających i kredytobiorców w bankrutów lub nieszczęśników przytłoczonych długami. Uderzyło to szczególnie w rolników, drobny biznes i wielką masę klientów spółdzielni mieszkaniowych. Państwo wystąpiło w roli oszusta, który łamie zasadę przewidywalności polityki gospodarczej. Zresztą do dzisiaj tego przekrętu nie naprawiono, a owce wraz z paroma psami założyły Samoobronę. Można więc dra Balcerowicza uznać za moralnego ojca chrzestnego tej formacji politycznej.

Drugie szczytowanie radykalnych liberałów spadło na nasz nieszczęsny kraj za rządów Jana Krzysztofa Bieleckiego (od stycznia do grudnia 1991 r.), a trzeciego doświadczamy od 2007 r. Ciekawe, że owieczki wybierają radykalnych liberałów pod hasłami niespotykanego rozwoju gospodarczego w wyniku pofolgowania wolności gospodarczej. Owce wyobrażają to sobie, tak: gdy dojdą do władzy PRL (państwowo-rozbiórczy radykalni liberałowie), to nie tylko każdy Polak będzie mógł swobodnie kombinować na lewo i prawo, ale i gospodarka kraju pomknie jak strzała. Niestety w rzeczywistości wychodziło z tego, mówiąc z francuska, żówno. Gospodarka państwa miała się bez większych zmian (ani 2. Japonii, ani nawet Irlandii), acz przeżywała chorobę stagnacji, recesji, bezrobocia i zadłużenia (zwłaszcza obecnie).

Znacznie gorzej wychodził na tych rządach przeciętny obywatel, którego karmiono do przesytu, zwłaszcza przed wyborami, propagandą sukcesu, zaś siła nabywcza jego portfela oscylowała niezmiennie w kręgu europejskich słabeuszy. Za to rozkwitało stado wilków, które dzięki demontażowi kontroli państwowej pozyskiwało nowe przywileje (oficjalne i utajone), a wciąż jeszcze ostrzy sobie zęby na kolejne kęsy (prywatyzację mediów publicznych, szpitali itd.). W wyniku katastrofy smoleńskiej, i przejęcia niemal pełni władzy politycznej przez PRL, wilczy apetyt ma olbrzymie szanse na zaspokojenie. A profity co bardziej zaradnych dziennikarzy i mediów prywatnych wystrzeliłyby pod niebiosa, nic więc dziwnego, że owi potencjalni multimilionerzy w lansadach przebiegli z kategorii psów pasterskich do ferajny juhasów! Marszałek B. h. "Gafa" Komorowski, wbrew początkowym sygnałom, zachowuje się jak beneficjent katastrofy obejmując wpływami Platformy kolejne urzędy i instytucje. Musi się śpieszyć, bo z kilkudziesięciu punktów przewagi zostało ledwie kilka i to też nic pewnego...

A owce wyjdą na tym jak zazwyczaj, czyli zostanie po nich kożuszek. Za to dzięki tym milionom kożuszków odnotujemy kolejny krok normalizacji. Z aprobatą poklepią nas w Brukseli. Dobzi ostsizione Polak, dobra Polak!



3.06.2010

Pytania o kontekst katastrofy

Każda katastrofa wywołuje kryzys lub sama jest symptomem kryzysu. W przypadku katastrofy smoleńskiej zaszło to drugie.
1. Kryzys lotnictwa wojskowego w Polsce. Deficyt środków na szkolenie, odpowiednie płace, bazę techniczną, zadziwiający monopol USA w kwestii wygrywania przetargów.
Efekt smoleński: brak nowoczesnego samolotu dla VIP-ów, brak trenażerów lotniczych.
2. Kryzys władzy politycznej w Polsce. Zatrważająca immobilność rządu, który pozoruje aktywność podpisując się medialnie pod przypadkowymi sukcesami, np. dzięki niewchodzeniu do strefy euro. Kiepska współpraca centroprawicy (PO i PiS) w kluczowych sprawach Polski, m.in. w uzgadnianiu jednorodnej polityki zagranicznej wobec Rosji wskutek jednostkowych ambicji polityków tych partii.
Efekt smoleński: brak równoprawnej współpracy organów śledczych Rosji i Polski.
3. Światowy kryzys ekonomiczny. Nadszarpnął on mocno zarówno budżet Polski, jak i Rosji.
Efekt smoleński: brak odpowiedniej infrastruktury technicznej na lotnisku wojskowym w Smoleńsku. Ze strony polskiej - ma częściowy wpływ na kryzys nr 1.

Nie twierdzę, że do katastrofy samolotu rządowego nie doszłoby, gdyby kupiono lepszy samolot, czy pilotom udostępniono nowoczesne trenażery. Na pewno jednak radykalnie oddalilibyśmy granicę ryzyka, którą wyznacza się obecnie na wariackich papierach.

Być może kontroler na lotnisku bardziej był pochłonięty ustaleniami z wierchuszką, niż uważnym sprowadzaniem tupolewa na płytę lotniska.
Być może jeden z silników /stracił siłę ciągu, wyłączył się, wypadł - niepotrzebne skreślić/, co zmniejszyło szybkość samolotu z 300 do 170 km/h i uniemożliwiło dalsze manewry (zob. w necie casus kpt. Janusza Więckowskiego).
Być może urządzenia nawigacyjne wykazywały niezgodność z faktycznymi stanami wskutek działania czynników zakłócających (jakich?).

W moim przekonaniu, zaistnienie jednego spośród tych trzech hipotetycznych przypadków, nie wyklucza, ani pozostałych, ani innych, które mogły przyczynić się do katastrofy. Choć powyższe mają tę zaletę, że można je zweryfikować.

1.06.2010

Odlot w zaświaty

Po serii sugestii płk. Edwarda Klicha i przedwczesnym werdykcie MAK-u o rzekomym błędzie pilotów podczas (rzekomej) próby lądowania mamy wreszcie garść danych.
Co prawda z drugiej ręki, ale mamy. Czy ktoś coś wymazał z dysków, lub przerejestrował, tego nie wiemy. I się nie dowiemy. Na tym polegałaby przewaga rzeczywiście międzynarodowej komisji nad wszechrosyjską komisją, że nikt nie snułby spiskowych teorii. Cóż wybrano wersję komisji mono. Więc teorie są w wersji poli.

Z dostarczonej garści danych wynika zupełnie inny obraz niż serwował płk Klich i MAK.
Pierwszy pilot mówi o podejściu dla sprawdzenia szans na lądowanie, a potem: "w tych warunkach, które są, nie damy rady usiąść". Całkowicie milknie pół minuty przed katastrofą. Nie ma zapisu jego reakcji na "odchodzimy" drugiego pilota. Milczenie to jest całkowicie fachowo i psychologicznie niemożliwe w zaistniałej sytuacji. Samolot gwałtownie traci wysokość (trzy razy za szybko), a piloci nic, jakby przykryli mikrofon grubą krepą. Pilot z Jaka przypomniał im o wąwozie, więc nie w tym problem. Samolot nurkuje, a tu zupełny brak komunikacji, byłoby to nieprofesjonalne, gdyby nie było nieprawdopodobne. Nie ma opcji lądowania z zaskoczenia. Piloci nie byli samobójcami pragnącymi zginąć we mgle. A tak, komendę "odchodzimy" interpretuje MAK. Końcowe soczyste klątwy można zadedykować... właśnie komu? Jednak raczej nie im samym, bo byli zawodowcami, którym próbuje się teraz przypiąć gębę niedoszkolonych żółtodziobów.

A kontroler z wieżobaraku lotniska po katastrofie wyszedł do pilotów polskiego Jaka
i zapewnił, że tamci odlecieli. Ze swoistym, dobrotliwym poczuciem humoru.

25.05.2010

Kluczowe słowa propy

Dla niewtajemniczonych - "słowa kluczowe", to najważniejsze słowa komunikatu (artykułu, wystąpienia, rozmowy), które pozwalają nam guglować lub wyszukać książkę w bibliotece. Zaś "propa", to bolszewicki skrót od propagandy, czyli matki dobrze spranych mózgów.

Na jakim fundamencie opierała się propa. Na powtarzalności. Dyktatorzy wsjech stran, czy to Hitler, czy Stalin, doskonale wiedzieli, że bzdet powtarzany wielokrotnie utrwali się jako "najprawdziwsza" prawda. Ta sama zasada rządzi we współczesnym marketingu politycznym. Powtarzanie największych głupot sprzyja ich "wdrukowaniu" w umysł słuchacza radia, telewidza, czy wymierającego czytelnika gazet. Czyli milionów potencjalnych wyborców. Władcy propy wynajmują tabuny studentów i uczniów, by tłukli posty na forach internetowych ubliżając niemiłosiernie przeciwnikom. Przez wielokrotne powtarzanie obelg można wtłaczać je do głów niezdecydowanym i obniżać morale tych z naprzeciwka.

Jeśli sądzimy, że propa nie poraża ludzi wykształconych, to jest to gruby błąd, bo tak naprawdę skierowana jest głównie do nich. Pośrednikami propy, liderami opinii publicznej, są dziennikarze, naukowcy, urzędnicy. Tyle, że najcenniejszych kupuje się oddzielnie, nie poprzez propowską paplaninę, lecz świadczą oni usługi za grube pieniądze, stanowiska, czy choćby przynależność do prestiżowej grupy. Wielkim rezerwuarem odbiorców liderów massmediów są inteligenci jednoaspektowi, zwani obraźliwie półinteligentami. Niepełni inteligenci są na tyle wykształceni, że rozumieją słowa, lecz nie potrafią już pojąć intencji...

Jakie słowa kluczowe panują dzisiaj w naszej przestrzeni publicznej? Moim zdaniem funkcjonują dwa takie komplety słów-kluczy do mózgów Polaków.

Pierwszy, to "samolot prezydencki rozbił się podczas próby lądowania". Nie bez przyczyny serwowana jest sekwencja pojedynczych faktów rozłożona w bardzo długim czasie. I za każdym razem wmawia się nam, że zaszło to podczas próby lądowania. Tyle, że do tej próby lądowania według wszelkiej logiki w ogóle nie doszło! O czym pisałem w poprzednim tekście.

Po drugie, powtarza się jak mantrę, że przyczyną katastrofy na terenach objętych powodzią jest "budowanie na terenach zalewowych". Czyli cały świat, z Holandią na czele, budując na depresji, jest potwornym głupkiem. A my kosztem setek miliardów euro wyciągniemy wnioski, zburzymy nadrzeczne miasta, osiedla, wioski, i pobudujemy je na wyżynach z dala od wody. Oczywista bzdura. Wystarczy przyjrzeć się, jak robią to Holendrzy, Niemcy oraz inne nacje i będziemy prawie bezpieczni. Prawie - bo przyroda już nieraz pokazała jej rzekomym Panom figę. Ale to już inna bajka...


21.05.2010

Wskaźniki nawigacyjne?

Gdy czytam raport MAK, czyli komisji powołanej przez Rosjan, to wyłania się dość dziwaczny obraz katastrofy. Z jednej (rosyjskiej) strony mamy perfekcjonizm obsługi lotniska i troskę o nadlatujący samolot. Z drugiej (polskiej) piloci ignorują znakomicie funkcjonujące urządzenia nawigacyjne tupolewa i nie reagują na ostrzegawcze komunikaty napływające z lotniska.
Z kolei, ci wszyscy (przełożeni, koledzy, rodziny), którzy pilotów doskonale znali, twierdzą, że zawsze bezwzględnie przestrzegali oni wszelkich procedur technicznych. Przekonał się o tym Lech Kaczyński, gdy w Gruzji usiłował namówić mjr. Protasiuka, by lądował w nieregulaminowych warunkach.

Jednak sprzeczność psychologiczna jest sprzecznością pozorną, jeśli weźmiemy pod uwagę aspekt zakłócenia wskaźników. Jeżeli założymy, że przyrządy pokładowe informowały pilotów, iż są na zdecydowanie wyższym pułapie i w sporej odległości od lotniska, to absurdalne zachowanie pilotów staje się całkiem logiczne. Na tę hipotezę wskazuje choćby działanie autopilota, który przy podejściu do lądowania w tych konkretnych warunkach powinien być znacznie wcześniej wyłączony.
Tak więc, nie ma sensu rozważanie, czy ktokolwiek namawiał pilotów do lądowania w Smoleńsku, czy piloci sami się na to zdecydowali, bo wygląda na to, że w momencie katastrofy ... nie zdołali podjąć decyzji na ten temat. Przypuszczalnie tuż przed katastofą sądzili w oparciu o posiadane dane nawigacyjne, że są jeszcze kilkanaście kilometrów od lotniska i na wysokości kilkuset metrów.

Problem w tym, co mogło zakłócić działanie aparatury nawigacyjnej? Jakie komunikaty otrzymali faktycznie piloci od obsługi lotniska? Co zawierają czarne skrzynki?
Niestety, dobrze zapowiadająca się na wstępie współpraca rosyjsko-polska przeżywa silny kryzys. Polscy archeolodzy nie mogą doczekać się zgody na przebadanie pola katastrofy. Polska prokuratura nie otrzymała dotąd, ani zapisów, ani tym bardziej czarnych skrzynek. Jesteśmy więc uzależnieni od efektów Mieżdunarodnoj Kamisji, która jest de facto Wsiechrasijskuju Kamisju (Rosjan i rusycystów błagam o wybaczenie za mój rosyjski).
Jest więc problem. Wykluczając nawet teorie spiskowe zastosowania systemów zakłócania parametrów lotu, jeśli przyczyną katastrofy był błąd strony rosyjskiej, dość naturalna i nawet zrozumiała będzie próba jego ukrycia. I niestety ograniczenia narzucone polskiej prokuraturze, czy choćby archeologom, wydatnie wzmacniają podejrzenia opinii publicznej w Polsce.
Mimo odrzucenia przez MAK hipotezy o zamachu terrorystycznym, myślę, że nie do końca zbadano możliwość zastosowania, tzw. meaconingu, czyli przekazania fałszywego namiaru satelitarnego, a także innych danych. Bez ścisłej współpracy międzynarodowej trudno będzie to wyjaśnić. Choć "trudno" nie oznacza "niemożliwe".

13.05.2010

Info dla krasnali?

Wszyscy wiedzą, że małym dzieciom o pewnych sprawach się nie mówi lub opowiada bajki. Tak więc min. Kopacz z dużą swadą opisywała perfekcyjne przesiewanie ziemi przed lotniskiem do głębokości jednego metra. Badania jednak widocznie koncentrowały się nazbyt głęboko pod ziemią. Bo na powierzchni w ciągu ostatniego miesiąca znajdowano, a to paszport, a to ważny element sterowania samolotu, a to całe mnóstwo szczątków ubrań, rzeczy osobistych i fragmentów samolotu.
Z kolei prokurator generalny Seremet zajął się, widocznie z braku innych zajęć, hipotezą o zakłócaniu urządzeń nawigacyjnych przez komórki pasażerów. Może ktoś mu powie, że komórki mogłyby zakłócić system ILS w przypadku kompatybilności nawigacji w samolocie i sprzętu na lotnisku. A z tego co wiadomo, samolot miał ILS drugiego poziomu, a lotnisko pierwszego, więc ILS w samolocie był bezużyteczny. Tak jak nadawanie do kosmonauty z tam-tamu.
Premier Tusk podczas konferencji prasowej odwołał się do drzemiącej w małych umysłach widzów logiki pytając retorycznie, jakie ma to znaczenie, że jakieś szczątki pozostały na placu katastrofy? I tutaj niestety wpadł na ścianę publiczności oglądającej masowo CSI z Miami, czy Kości, gdzie każdy włosek i złamane źdźbło trawy ma znaczenie dla śledztwa. W tamtych śledztwach analizuje się pod mikroskopem i w symulacjach komputerowych strzępy ubrań oraz szczegóły anatomiczne, by w wyniku wielorakich eksperymentów medycznych i technicznych dotrzeć do scenariusza zdarzeń. Stopień uszkodzenia tkanek, miejsce znalezienia ciał i przedmiotów, wszystko to może mieć kapitalne znaczenie dla odtworzenia scenariusza katastrofy. Punkt po punkcie, centymetr po centymetrze i sekunda po sekundzie.
Po katastrofie pod Mińskiem rosyjskiego hawkera już nastepnego dnia Rosjanie wymogli powołanie międzynarodowej komisji. Czemu nasz rząd zachował się jak wstydliwa dziewica w sprawie nieporównywalnie większej wagi, bo śmierci prezydenta i wielu ważnych osobistości? W dodatku ewentualne błędy i zaniedbania rosyjskiego śledztwa będą, i są już, przypisywane rzekomemu paktowi Putin-Tusk. Potrzebne to komu?!

I jeszcze sprawa medialna. Kim były ofiary katastrofy? Zdefiniowanie ich roli przysparza wielu publicystom kłopotu. Czy byli bohaterami, czy zwyczajnymi pasażerami, którzy mieli pecha, bo wsiedli do niewłaściwego samolotu, w niewłaściwym towarzystwie i czasie?
A więc, po pierwsze, nie była to majówka, ale niezwykła misja państwowa. Prezydent wraz z dowódcami polskiej armii nie jeździ na wycieczki. Chodziło o mocne uderzenie w zaskorupiałą mentalność Wschodu i Zachodu w sprawie Katynia. Paradoksalnie, efekt w wyniku katastrofy przerósł najśmielsze oczekiwania obserwatorów politycznych. Trauma Polaków stała się równocześnie największym sukcesem polskiej polityki historycznej ostatniego 50-lecia. I to w skali światowej!
Po drugie, wbrew temu, co się plecie na forach, nie była to misja technicznie bezpieczna. Przestarzały tupolew może jest i bezpieczny w dobrych warunkach, ale jak wiemy, metereologowie śledzący lot wiedzieli o gwałtownym pogarszaniu się pogody. Wystarczy, że przekroczy się próg wydolności technologicznej takiej maszyny i już pikujemy na drzwiach od stodoły.
Po trzecie wreszcie, politycy i działacze społeczni, którzy lecieli do Katynia z prezydentem, zdawali sobie doskonale sprawę, że ich misja nie spodoba się wielu wpływowym środowiskom. Musieli więc zdawać sobie sprawę z potencjalnych zagrożeń i skali ryzyka. Nie oznacza, że szli świadomie na śmierć. Zresztą niewielu narodowych bohaterów to czyniło, choćby Tadeusz Kościuszko. Wiedzieli jednak, że płyną pod prąd, że ten prąd może w ostateczności ich porwać. Za to należy się im nasz szacunek, że znając skalę ryzyka jednak to ryzyko podjęli.





29.04.2010

Tajne łamane przez poufne

Niestety sprawdza się czarny scenariusz w kwestii informowania o katastrofie pod Smoleńskiem. Rząd odgrywa żałobne wdowy i wykręca się od rzeczowego opisu faktów ustalonych podczas śledztwa. Z prawdziwym niesmakiem obserwuję te pozy, tak jak nieznośny był radosny głos Marszałka podczas pogrzebów. Jeśli nie umie inaczej, to mógł przemawiać z playbacku! Wszystko to pobudza tworzenie hipotez i może mieć duży wpływ na wyniki przyszłych wyborów. Jeśli min. Miller obiecuje konkluzje za pół roku, czy rok, to niech się rząd nie łudzi, że Polacy otuleni poduszkami będą na to wyczekiwać w katatonicznej drzemce. W miejsce faktów wejdą konfabulacje i już nic ich nie usunie z masowej wyobraźni.

Psim obowiązkiem rządu jest z jednej strony zbierać tajne oraz poufne informacje i ukrywać je przed niepożądanych wglądem, a z drugiej - dzielić się z rządzonym przez siebie narodem tymi informacjami, które pozwalają mu podejmować zbiorowe decyzje polityczne. Wiarygodność rządzących wychodzi na wierzch właśnie w chwilach takiej próby. Jeżeli spróbują mącić i mędzić, jeżeli wcisną niekorzystne dla siebie fakty pod dywan, jeżeli wreszcie spróbują przekręcić naród, to prędzej, czy później, naród przekręci prymitywnych cwaniaczków, choćby się kreowali na bóstwa. Pijar jest boską ambrozją naszych czasów, ale nawet on ma ostrą krawędź potencji. I właśnie na tej krawędzi obecnie stoją prawie wszyscy Polacy. Muszą wiedzieć.


24.04.2010

Niewyobrażalne tajniki techniczne

Polacy wciąż mówią nie o ogłoszonych wyborach prezydenckich, ale o katastrofie samolotu prezydenckiego. Można rzec, że jest to pośmiertny triumf Lecha Kaczyńskiego w tych wyborach. Za życia, wskutek agresywnej kampanii prowadzonej przeciwko niemu, a także swej osobistej niemedialności, miał łatkę polityka obciachowego do którego wstydziło się przyznać wielu nawet sprzyjających mu respondentów w sondażach. Po śmierci jego wizerunek, uwolniony od błota, nagle ukazał się konsumentom mediów jako obraz swojego chłopa, trochę staroświeckiego, ale bliskiego i godnego zaufania. I teraz ludzie mają żal do mediów, że tak wrednie ich oszukiwały...

Jest jeszcze jeden problem. Znana z przejrzystych intencji gazeta poświęciła sporo szpalt na uzasadnienie hipotezy, że Lech Kaczyński próbował skłonić pilotów do ryzykownego lądowania podczas wojny rosyjsko-gruzińskiej, a więc wnioski nasuwają się same per analogiam...

Tyle, że współpracownicy Lecha K. zaprzeczają, a piloci wściekają się na takie sugestie obrażające zmarłych kolegów. Trudno mimo wszystko ocenić prawdopodobieństwo naruszenia procedur w sytuacjach nadzwyczajnych, jaką był niewątpliwie lot do Katynia.
Sam mam wątpliwości, bo nie wiem jak bym postąpił na miejscu kapitana, który już wielokrotnie lądował w podobnych warunkach.

Jednak wciąż jak świdrujący ciszę pogrzebów bumerang wraca inna hipoteza nawiązująca do casusu gen. Sikorskiego. Zaistniało przecież tyle niezrozumiałych incydentów w końcowej fazie lotu, zwłaszcza drastyczne obniżenie pułapu podczas podchodzenia do lądowania, że poważnie należy brać pod uwagę możliwość sabotażu. A to już może wyzwolić demony w życiu politycznym. Chyba, że znalazłby się od razu winny lub podejrzany. Zapewne kozioł ofiarny.


20.04.2010

Buractwo politykierów

Pogrzeb pary prezydenckiej w Krakowie ujawnił kilka ważnych elementów polskiego bytu społecznego.
Po pierwsze, potrafimy się zjednoczyć w chwili próby. Poza kilkoma patologicznymi przypadkami zamilkli pieniacze, by naród mógł się przygotować mentalnie do rozwiązania tego węzła gordyjskiego, czyli przejęcia pełni władzy w państwie wskutek katastrofy lotniczej przez jedno ugrupowanie polityczne. Paradoksalnie, grozi to nie tylko dyktaturą, ale także zagraża mechanizmom demokratycznym wewnątrz samej Platformy, gdyż nic tak nie wyzwala korupcji i samowoli, jak brak silnej opozycji.

Po drugie, wyszła niestety na wierzch małość wielu tzw. przywódców światowych, nijakość Obamy, czy Barroso i lekceważenie przez nich Polski. Obama ponoć musiał rozegrać partyjkę golfa, a Barroso pewnie znalazł sobie równie godne zajęcie. Niech się głupawo nie tłumaczą pyłem wulkanicznym, bo kto chciał to przybył. Przywódców światowych godnie reprezentowali krańcowo zdystansowani wobec siebie politycy, Miedwiediew, Klaus i Saakaszwili. Ten pierwszy musiał świecić oczami za stalinowskich katów, ale mocno podkreślił, że reprezentuje już inną, reformującą się Rosję. Ten drugi podkreślił swoją więź ideową z prezydentem Kaczyńskim, gdzie szło o suwerenność naszych państw w obliczu biurokracji i nowego totalitaryzmu Brukseli. Ten trzeci, wbrew zamkniętym kanałom powietrznym - zupełnie jak u Wołodii Wysockiego - przedostał się fuksem do Krakowa, by uczcić pamięć tego, który wsparł Gruzję w chwili dramatycznej próby, chyba nawet wbrew rozsądkowi politycznemu.

I po trzecie wreszcie, co trzeba podkreślić, polskie służby państwowe zorganizowały wszystko perfekcyjnie. Były to operacje logistycznie niewyobrażalnie trudne i złożone, ale można być dumnym, że nie było najmniejszego zgrzytu i błędu. Szkoda, że machina państwowa nie działa tak na codzień...

14.04.2010

Na Wawelu, na Powązkach, pod płotem?

Po decyzji kardynała Dziwisza o pochówku pary prezydenckiej na Wawelu na forach internetowych znowu rozległo się wycie hien. Przez kilka dni było cicho, więc teraz zawyły tym donośniej. Ale nie wszyscy, których uraziła ta decyzja, a jest ich spora grupa, zasługują na pogardliwy komentarz.
Przeciwnie, powinniśmy z szacunkiem odnieść się do argumentów naszych Rodaków, którzy racjonalnie lub emocjonalnie wskazują na niestosowność miejsca, gdzie spoczną prochy prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego żony Marii.
Nie będę się tutaj wypowiadał w imieniu kogokolwiek, zwłaszcza w imieniu zmartwiałych z żalu układających w przestrzeni publicznej kwiaty i znicze. Nasuwają mi się dwa argumenty przemawiające za decyzją Kardynała.
Otóż znaczenie ważnych polityków i mężów stanu niemal nigdy nie może być ustalone, zdiagnozowane za ich życia. Jest to banalna konstatacja, gdyż żyjący polityk jest uwikłany w małe spory, szarpią go hałaśliwe kundle, a często też w wielu kwestiach po prostu błądzi.
Śmierć polityka oddziela go od jego własnej i cudzej małości. Czy dokonania prezydenta Kaczyńskiego nobilitują go bardziej niż ranga urzędu, który piastował za życia?
Lista zasług jest długa, zarówno w Solidarności, jak i w urzędach państwa polskiego. Tyle, że takich działaczy społecznych jest wielu. Jednak widziałbym wyróżniające go wskaźniki.
Po pierwsze, śmierć prezydenta Kaczyńskiego i jego "drużyny", bo nie wolno po śmierci ich rozdzielać, przeorała głęboko mentalność Polaków. Wydaje się, że od nowa odkryliśmy swą prawdziwą tożsamość. Z dnia na dzień staliśmy się inni, lepsi, a może wróciliśmy do tęsknoty, do tego, kim być chcieliśmy.
Po drugie, śmierć prezydenta i jego elitarnej gwardii, mówię nie tylko o wojskowych, ale o wszystkich towarzyszących mu, którzy pełnili tego dnia służbę państwową, pogodziła nas ze światem. Uświadomiła, i światu, i nam, jak małe jest to, co nas dzieli. Rosjanie, Niemcy, Litwini i inne narody wykazały olbrzymią delikatność i współczucie wobec naszej tragedii. Te chore emocje, które nas dzieliły na co dzień, znikły jak tknięte zaczarowaną różdżką "czarownicy", jak określił prezydentową Marię pewien prominentny duchowny. Teraz biedak pewnie smaży się w duchowym piekle wyrzutów sumienia.
I wrócę do swojej głównej tezy, jako konkluzji naszego społecznego dramatu. Szanujmy siebie samych i szanujmy innych. Nie tylko, gdy już ich nie ma wśród nas.



10.04.2010; 19:50

Tragedia smoleńska

Wylecieli by uczcić ofiary hekatomby katyńskiej, by w śmiertelnym splocie katastrofy podzielić los elity II Rzeczypospolitej. Nie można jeszcze w pewny sposób ustalić przyczyn tragedii, choć już obecnie zarysowują się jej przesłanki:
1. Załoga samolotu mogła być poddana presji (wewnętrznej lub zewnętrznej) terminowego lądowania mimo bardzo złej widoczności.
2. Załoga była odpowiednio przeszkolona, lecz nie posiadała odpowiedniej pozycji psychologicznej warunkującej odporność i asertywność wobec potencjalnych nacisków niezgodnych z procedurami lotniczymi.
3. Stan techniczny leciwego tupolewa przypuszczalnie był bez zarzutu, lecz ten typ samolotu ma ograniczoną sterowność na niskich wysokościach, co mogło być bezpośrednią przyczyną katastrofy podczas lądowania w gęstej mgle. Obydwa te czynniki mogły spowodować niemożność wyboru właściwej trajektorii osadzania ociężałego pasażera.
4. Obsługa wojskowego lotniska pod Smoleńskiem nie dysponowała przypuszczalnie nowoczesnym systemem sprowadzania samolotów pasażerskich na płytę lotniska.

W obliczu tej tragedii, gdy ginie aż tylu ludzi tak wiele znaczących dla państwa polskiego naszym obowiązkiem jest oddać im cześć. Lecz także postawić pytania:
1. Dlaczego odraczano nieustannie przetargi na zakup samolotów dla VIP-ów? Czy decydowały o tym przesłanki racjonalne, czy naciski grup interesów?
2. Dlaczego niemal całą elitę państwową usadowiono w jednym samolocie bez jakiejkolwiek kalkulacji ryzyka takiego przedsięwzięcia?

Zapewne wiele wyjaśnią analizy zapisów czarnych skrzynek, ale niestety, by odpowiedzieć na powyższe pytania należałoby zbadać zupełnie inne czarne skrzynki.


27.03.2010

Aresztowana historia

Krakowski sąd uznał, że spółka Arcana - wydawca książki Pawła Zyzaka o Lechu Wałęsie - częściowo naruszyła dobra osobiste córki b. prezydenta Anny, wyrażające się szacunkiem i miłością do ojca oraz jej poczucie godności osobistej. Sąd częściowo uznał powództwo i stwierdził, że do naruszenia dóbr doszło poprzez wpisy w kalendarium książki dat o zarejestrowaniu i wyrejestrowaniu Lecha Wałęsy jako TW SB - wbrew wyrokowi sądu lustracyjnego.
Nie wnikam tu w szczegóły tego, czy Lech był, czy nie był TW, zresztą o tym już pisałem. Uważam tylko, że skupianie uwagi na tym jest małostkowością, bo ów fakt nie przesądził o roli Wałęsy w historii Polski.
Bardziej niepokoi społeczna funkcja władzy sądowej, która ewidentnie zastąpiła krytykę naukową lub literacką, jeśli zaliczymy pozycję Zyzaka do gatunku fikcji politycznej.
Nie ulega wątpliwości, że Lech Wałęsa osobiście zadbał, by część dokumentacji mu poświęconej przez SB znikła z pola widzenia. Nie ulega też wątpliwości, że życzliwy mu wówczas sąd lustracyjny pominął istotne dane świadczące o podjęciu współpracy. I także nie można mieć wątpliwości, że istnieje potężne lobby zainteresowane zapudrowaniem życiorysu Wałęsy, by żadna skaza nie psuła jego wizerunku. Z jednej strony jako symbolu Polski w świecie, z drugiej jako wspornika legitymizacji władzy panującej nam miłościwie ekipy postsolidarnościowej.
Jeśli jednak uznamy, że praca magisterska jest pracą początkującego naukowca, to decyzja sądu może mieć dalekosiężne konsekwencje. Załóżmy, że młody, polski fizyk napisze książkę w której podważa teorię względności Alberta Einsteina, notabene idola mojej młodości. Ktoś z potomków lub krewniaków Alberta może poczuć naruszenie uczuć wyrażających się "szacunkiem i miłością do prastryjka" oraz jego "poczucia godności osobistej". Pewna gazeta dorzuciłaby jeszcze możliwe motywy antysemickie. I co? Sąd ma oceniać, czy fakty lub hipotezy zamieszczone w pracy są zgodne z prawem? Czy mieszczą się w kanonie twierdzeń, które możemy zaakceptować?
Jasne, że przykład wydaje się absurdalny, lecz w świetle wspomnianego werdyktu krakowskiego sądu - całkiem realistyczny. Można byłoby odnieść wrażenie, że niektóre sądy po wyrwaniu się spod peerelowskiej kurateli wpadły pod inną kuratelę, tyle że odmiennej opcji. Jednak sądzę, że w tym przypadku mamy do czynienia raczej ze zjawiskiem daltonizmu prawnego, który polega na tym, że sąd nie dostrzega faktów, których nie dostrzegł inny sąd. Sądy więc postrzegają tylko tę rzeczywistość, którą stworzył uprzednio jakiś władca paragrafów, zaś ignorują tę, która skrzeczy za oknem.
Kłaniają się panowie Kafka i Orwell. Równocześnie.

15.03.2010

Widmo prezydentury


Widmo wybieralnego urzędu prezydenta RP zawisło na naszym biednym krajem. Mimo, że kandydujący na ten urząd marszałek Sejmu nie ogłosił ich terminu, to kampania trwa w najlepsze. Wbrew gwałtownym zaprzeczeniom, wszyscy kandydaci są tak zaabsorbowani kampanią, że nie mają czasu na pełnienie funkcji państwowych. A to minister Radek Sikorski nie jedzie na spotkanie ministrów Unii, gdzie, jak to w dyplomacji, nieoficjalnie, ustala się zasadnicze reguły dalszej gry. Woli konkurować o względy młodzieżówki Platformy z marszałkiem PO w Sejmie. A to ów marszałek Bronisław Komorowski zamiast rozważyć ustawy proponowane przez opozycję, kieruje je na różne martwe ścieżki, dopóki nie skopiują ich działacze i prawnicy Platformy, i pod własnym szyldem nie wniosą triumfalnie do Sejmu. A to prezydent Lech Kaczyński próbuje przegadać dziennikarzy, którzy przeprowadzają z nim wywiady, by wykazać się elokwencją, która to sprawność harcerska nie jest jego cechą konstytutywną.
W przeciwieństwie do tuzów, pozostali kandydaci prowadzą kampanię dość dość niemrawo, może z racji niewielkich środków, a może z braku nadziei na wyższe niż paruprocentowe słupki.
Wprawdzie posada prezydenta nie daje zbyt wielkiej władzy, o czym Donald Tusk zaczął mówić, gdy popadł w kompleks kwaśnych winogron po aferze hazardowej, to jednak zarówno przywileje, jak i udział we władzy jest kuszący. Osobiście nie widzę nic złego, że znane publicznie z dobrego i złego kreatury, jak mawiał Richelieu walczą o czołowe posady w państwie. Dodam tu tylko, że ta kreatura ma znaczenie jakiejś szczególnej osobowości, a nie czysto pejoratywne. Przynajmniej jest w miarę transparentnie, i wiemy w życiu publicznym, kto jest dziwką, kto złodziejem, a kto na przykład megalomanem.
Zniesmacza mnie tylko to, że zamiast kłócić się o rozwiązania ustrojowe lub choćby o kształt przyszłych norm prawnych i meandry nowych ustaw, całe to towarzystwo szminkuje się i uprawia bezideowe parcie na szkło telewizyjne.
Dlatego marzy mi się hybryda prezydenta RP, wszystko jedno III, IV lub V, która nie posiada wad, lecz same zalety wszystkich kandydatów. Wówczas pierwszy poleciałbym, by zagłosować, a tak, obserwując ten konkurs piękności, czuję się jak wahadło Foucaulta.
I z powodu tak marnego odczucia jakości kampanii mogę przyznać kandydatom -3 na możliwe +/-5 punktów.


23.02.2010

Pompki na medale

Muszę się przyznać, że w dobie zimowych igrzysk nikt mnie tak skutecznie nie wyprowadza z równowagi, jak komentatorzy telewizyjnej jedynki, red. red. Szaranowicz oraz Kurzajewski. Nie przepadam za żartami z nazwisk, ale ten drugi mi się utrwalił w pamięci jako Wkurzajewski! Siadam sobie przed tiwi, jakbym nie miał nic lepszego do roboty, i wtedy atakują ci faceci od komentów. Praktycznie nic ich na tych igrzyskach nie interesuje poza medalami. Momentami aż gostków trochę żal, bo zakrawa to na jakąś chorobliwą obsesję. Na skoczniach i torach dzieją się dzieje i jawią się pasjonujące sytuacje, nasi przeważnie dostają baty, a ci jak nakręceni w kółko o potencjalnych medalach. Można zrozumieć, że ktoś ich nakręcił, że od takiego gadania rośnie oglądalność, ale gdy co rusz tracimy jakąś medalową szansę, to przeciętny, przesądny telewidz uzna, że to oni zawinili swą głupawą paplaniną. Kibic wychodzi na sfrustrowanego teledurnia, bo mu wbili mu do głowy, że MUSI być ZŁOTO, a tu zaledwie - srebro i brąz.
Usiłował ich mitygować nestor porządnego dziennikarstwa Bohdan Tomaszewski próbując bezskutecznie dolać oleju do głów, ale nażelowany pięknolicy Kurzajewski mu odpalił, ażeby im nie odbierał prawa do NADZIEI! Bidulek zapomniał, czyją nadzieja jest matką. I zamiast do studia znosić jak sroczka informacje, robi konkurencję komisjom śledczym i szefom gabinetów politycznych w walce o rząd dusz.
Gorsze, że po stokach Vancouver grasują wysłannicy bojsów od sportowego pijaru. Uganiają się za naszymi góralami i góralkami, by zadać sakramentalne pytania o medale. Przed, po ... i w trakcie zawodów. Zero wyczucia psychologii startowej. Presja, presja i ... presja! Nie zdziwiłbym się, gdyby kilka medali nam umknęło wskutek takiej nagonki na sportowców. Może Małysz i Kowalczykówna się obronią, bo to wyjątkowo twarde sztuki, ale pozostali nie mają szans. Nawet bywalec Lepistoe potwierdził, że takiej presji jak w Polandzie nie widział nigdzie indziej. Moim zdaniem, stwarzanie tak monstrualnej presji, to nie tylko wynik utajonych złych emocji, ale też u dziennikarzy - braki warsztatowe. A więc panowie i panie wkurzajewscy - czas na przyspieszone kursy! Niestety poolimpijskie.


18.02.2010


Dokąd idzie Łukaszenka?

Nasi ogródkowi intelektualiści i politycy dzielnie zwalczają reżim Łukaszenki pochrząkując coś w Sejmie oraz kancelariach Prezydenta i Premiera. Niestety brytyjska baronessa, jako zagraniczna twarz Unii, jedynie paluszkiem może pogrozić nieznośnemu satrapie.
Po pierwsze, popiera go zgodnie naród białoruski, który widzi gołym okiem, że Wschód jest potrzebny Zachodowi jedynie jako gigantyczny rynek zbytu. Naród białoruski zapewne chciałby wejść na europejskie salony, ale troszku się wstydzi, bo jest taki ciut prosty w większości i nieokrzesany, jak w Konopielce.
Po drugie, Łukaszenka odrobił lekcję z Polski, gdzie demokratyczna opozycja, czyli licencjonowani rzecznicy zachodniego kapitału (LRZK), przejęli władzę przy pierwszej nadarzającej się okazji, nękając przez kolejne 20-lecie tych, którzy im tę władzę nie całkiem za friko oddali.
Po trzecie wreszcie, rodzime tytaniki myśli politycznej wydają się nie dostrzegać faktu, że Łukaszenka przekazuje polskie mienie legalnie działającemu związkowi Polaków. Możemy się oburzać, że to niezgodne z naszą krajową racją stanu, lecz z białoruską, lub inaczej mówiąc - łukaszenkowską. Najprawdziwszą prawdą jest, iż związek ów stanowi fasadową piątą kolumnę, ale bardzo trudno takie kruczki ugryźć od strony prawnej. Szczególnie, że należy się stosować do nieodgadnionych kanonów prawa białoruskiego.
Dlatego też, zamiast iść na burdy i awantury, lepiej posłużyć się dyplomacją i zespolić skłócone polskie frakcje na Białorusi. Zadanie trudne, bo Łukaszenka podejrzliwy, jak każdy tyranocezaurus, ale chyba można go przekonać, że Lachy nie zamierzają go obalić. Przynajmniej na razie.
O tym, że warto wysłuchać czasami głosu rozsądku przekonał się pewien sportowy delegat na Igrzyskach w Vancouver, który przez przypadek był Słoweńcem. Otóż nie posłuchał prośby Justyny, by zabezpieczyć zakręt z rowem. Do owego rowu wpadła właśnie podczas treningu jego rodaczka grzebiąc szanse na złoto, gdyż boleśnie się przy tym poturbowała. Czyżby miał nadzieję, że wpadnie tam nasza Justynka jako mniej zwinna i gibka?
Z opisanej tu sportsmeńskiej afery wyciągnijmy stareńką przestrogę dla świata polityki. Zastawiając pułapki na konkurencję, zważmy, czy nie będziemy sami po tym gruncie spacerować.


7.02.2010
Kim był Generał?

W krajowych mediach trwa nieustający spektakl, pt. Kim był gen. Wojciech Jaruzelski? Wynika to nie tylko z potrzeby identyfikacji sił politycznych, ale także z emocji, które nami szarpią mimo upływu tylu lat od roku 1968, 1970, czy 1980. Admiratorzy Generała dokładają do tej listy rok 1989, a jego antagoniści - lata stalinizmu, gdy wspinał się po szczeblach kariery wojskowej.
Przyznam, że choć osobiście obawiałem się, że w 1968 wyżej wymieniony wyśle mnie w Bieszczady, bo taką obietnicę złożył mi pewien major SB, to odnośnie jego historycznej roli mam dwie wątpliwości.
Po pierwsze, wiem, że sprawowanie władzy pociąga za sobą niejednoznaczne wybory moralne. Mówił o tym wielokrotnie Charles de Gaulle, John Kennedy, i wielu wybitnych polityków, którzy współdecydowali o losach narodów. Dlatego też zapewne ludzie pragnący zachować krystaliczną czystość sumienia uciekają od pokusy posiadania władzy.
Po drugie, dość instrumentalnie traktowani są w eposach historycznych ci, którzy sprawowali w czasach PRL-u rzeczywistą władzę, czyli tzw. Sowieci. Raz pokazuje się ich jako potwory, gdy mówi się o nich jako o tych, którym Generał służył. Innym razem, gdy chce się obciążyć Generała wyłączną winą za stan wojenny, wyciąga się z kapelusza wizje sowieckich gienierałów, marszałłów i sekrietarów, jako dobrotliwych wujaszków, którzy lubimoj Polsze pragnęli nieba przychylić.
Tak więc, drodzy egzegeci przeszłości Generała, nie apeluję do Was z jakichkolwiek pozycji ideologicznych. Chciałbym tylko, by historię Generała i historię Polski prezentowano mi w szerszym kontekście, a nie tylko jako ciąg indywidualnych win lub zasług. A także z pewną konsekwencją, bo w tym historycznym bałaganie można się już pogubić...


26.12.2009

Tradycja i symbole

Strach padł w Europie na wyznawców chrystianizmu, gdyż eurokraci koszą równo z glebą wszelkie przejawy panoszenia się większości. Zakazano wieszania krzyży w miejscach publicznych, gdyż mogą ranić uczucia niewierzących, islamistów, bądź wyznawców religii animistycznych. W ślad za tym pójdzie zapewne likwidacja wszelkiej metaloplastyki w kształcie krzyża, na przykład ogrodzeń i krzyżujących się budowli. Choćby z lotu ptaka. Europa z wielkiego placu budowy przeobrazi się w jedną, gigantyczną ruinę, gdyż krzyż i jego warianty są wszechobecne w architekturze i kulturze. Lotne brygady inspektorów Brukseli nie tylko będą zmiatać buldożerami skrzyżowane bloki i pałace, ale też zrywać krzyżyki z szyj i szyjek, bluzek i staników. Obok nich, ramię w ramię, będą czujnie omiatać teren śledczy IPN, którzy przeskanują każdego czułym czipem w poszukiwaniu gwiazd i swastyk. Biada starosłowianom, oficerom z pięcioramiennymi gwiazdkami i leżakowym handlarzom staroci. Myślę, że trzeba będzie wprowadzić sądy polowe, bo normalne w żadnym razie nie nadążą z egzekucjami praw mniejszości.
Jedynym możliwym fortelem, który zapewne poleciłby Zagłoba, gdyby żył w tych nieszczęsnych czasach, byłoby podzielić się pięknie. Większość może wszak zostać mniejszością, gdy podzieli się z kretesem. Mamy w tym olbrzymią wprawę i przewagę nad resztą Europy, bo przecież, gdzie dwóch Polaków, tam trzy partie polityczne. I w całej unijnej Europie może szaleć politycznopoprawna inkwizycja, a u nas wymiata czterdzieści milionów mniejszości. A co!
Jest tylko jeden problem. Każdy z nas nosi w sobie krzyż. Taki z kostek. Co będzie, jeśli on się nie spodoba mózgowcom z Brukseli?! (-4)

8.12.2009

Afer ciąg dalszy

Okazało się w naszym demokratycznym parlamencie, że rozszyfrowanie afery hazardowej jest niemożliwe, gdyż z komisji sejmowej usunięto największą partię opozycyjną. Połączenie prostactwa z makiawelizmem zaowocowało hybrydą, której wstydzi się nawet Donald Tusk. Trzeba też stwierdzić, że nikt z mocodawców nie chce się przyznać do ojcostwa tego potworka.
Na widok publiczny wychynął też inny potworek, czyli tzw. notatka Anoszkina. Z notatki tej wynika, jakoby generał Jaruzelski chodził od Breżniewa do marszałka Kulikowa i błagał o interwencję.
Jako człowiek bywały zarówno na salonach antyreżimowych, jak i reżimowych, uśmiałem się jak norka.
Po pierwsze, gdyby Rosjanie na czele bardzo wtedy chętnych dywizji kaukaskich, enerdowskich, bułgarskich, czeskich i wielu innych, wówczas wkroczyli, to w wielu miastach nie pozostałby kamień na kamieniu, a straty, szczególnie po polskiej stronie szłyby w dziesiątki tysięcy żołnierzy i cywilów. Dlaczego po polskiej stronie? Bo amunicji mieliśmy ponoć na tydzień.
Po drugie, do schedy po "nieudolnym" wszak generale, czytaj - zdrajcy i winowajcy, pretendowali twardziele z Milewskim na czele i inni czerwoni patrioci. Jego los byłby nie do pozazdroszczenia, przypuszczalnie zostałby rozstrzelany, wraz z kilkoma na których można byłoby zrzucić odium odpowiedzialności za hekatombę.
Po trzecie, jednak generał Jaruzelski, co by tam o nim nie mówić, ani nie był, ani nie jest idiotą. Owszem był służbistą, co nie wszystkim może się podobać, i dzięki czemu zrobił błyskotliwą karierę w wojsku. Był przy tym, i zresztą jest dalej, bardzo inteligentnym człowiekiem, który świetnie zdawał sobie sprawę, co stanie się w przypadku wkroczenia bratniej armii.
Po czwarte, Rosjanie doskonale wówczas mieli rozpoznane warianty sytuacji społecznej w Polsce, a w tym niemożliwość logistyczną szerszego oporu wobec rygorów stanu wojennego. Zapraszanie ich w tej sytuacji do Polski byłoby kompletnym bezsensem, zarówno z punktu widzenia Jaruzelskiego i wspierającej go grupy działaczy PZPR, jak też i sowieckiego Związku, który stworzyłby sobie drugi Afganistan.
Po piąte wreszcie, co by tam nie mówić o tranzystorach Leonida, zagraniczna polityka rosyjska mogła być brutalna, imperialna, czy nawet niemoralna, ale nie była nigdy kierowana przez idiotów. Przeciwnie, nawet stalinowskie czystki, oszczędzały co zdolniejszych dowódców i strategów. Niech mi zatem pan dr Antoni Dudek poda jeden choćby powód dla którego Związkowi Sowieckiemu opłacałoby się rozwalić swoją zachodnią rubież, by przez kolejne dziesięciolecia ją wysiłkiem całego RWPG odbudowywać za grube miliardy?
A po szóste, wyciąganie dyżurnych ulotek z okazji rocznicy stanu wojennego, który sam jego naczelny wódz określił jako mniejsze zło, nie budzi już w Polakach oczekiwanych emocji. Może jednak powróćmy do problemów dzisiejszej demokracji, bo majstrują przy niej macherzy, przy których WRON to pikuś. Może nawet ... pan pikuś. (-3)




20.10.2009
Afery i co dalej...

Niespecjalnie mnie zaskoczyły rewelacje o aferze stoczniowej, hazardowej, wykrytych przez CBA, czy nielegalnego rejestrowania podsłuchu dziennikarzy przez ABW. Wszak doktryna liberalna zakłada swobodę pozyskiwania środków (pierwszy milion należy ukraść), zaś dobra informacja jest jednym z najcenniejszych towarów. Tak więc "aferalność" jest fundamentalną zasadą kapitalizmu neoliberalnego i nie ma tu znaczenia, która ekipa prawicowa lub quasi-prawicowa akurat naszym biednym krajem rządzi. Bardziej interesujący jest fakt, że afery te wstrząsnęły, co prawda, karierami czołówki Platformy, lecz nie wpłynęły znacząco na poparcie jej elektoratu wyborczego. Czyżby ów wielki elektorat był żywotnie zainteresowany życiem w państwie powszechnej korupcji i nielegalnych interesów?
Nieszczególnie wstrząsnął mną także Nobel dla prezydenta Obamy. Norweski komitet nagród pokojowych od lat wydaje się być motywowany bieżącymi względami politycznymi, a nie rzetelną miarą osiągnięć kandydatów. Można sądzić, że elity europejskie chciały wpłynąć na amerykańską politykę wobec Rosji licząc na osłabienie napięcia nad własnymi głowami. Niestety akrobatyczne przyznanie tej nagrody dość sympatycznemu Obamie bardzo obniżyło jej rangę.


28.08.2009

Pośmiertny triumf sowieckich nieudaczników

Apoteoza stalinizmu w rosyjskiej polityce historycznej stawia Rosjan w roli Hunów XXI wieku. Żaden z narodów współczesnego świata nie gloryfikuje podobnie krwiożerczego systemu, jakim był sowiecki totalitaryzm. Niemcy i Japończycy wielokrotnie podejmowali zbiorowe próby oczyszczenia się z nazizmu i mają nawet pewne sukcesy na tym polu. Rosja - jeden z liderów eksterminacji narodów w XX wieku - udaje dzisiaj niewiniątko.
Tymczasem prawda historyczna jest niemiła. Szajka międzynarodowych terrorystów, z Leninem, Stalinem, Dzierżyńskim i Trockim na czele, wyprowadziła Rosję na manowce, tworząc skrajnie nieproduktywny i zarazem okrutny system polityczny. System, dla którego pakt Ribbentrop-Mołotow był równie logiczny, jak zabijanie i wypędzanie z domów milionowych wspólnot etnicznych, inteligentów, czy chłopów, jako urojonych wrogów ludu. System wpędził Rosję i kraje podbite w klęski głodu, niedorozwój technologiczny w porównaniu z Zachodem, wreszcie w gospodarkę nieustającego niedoboru.
Pakt zaś według Stalina oznaczał ostateczny podział Europy między Rosję i Niemcy, gdyż ów kiepski strateg (vide: wojna polsko-bolszewicka z 1920 r.) nie sądził, że Hitler po konsumpcji bogatej Europy rzuci niemal natychmiast swe hufce na ubogą Rosję. Nie docenił apetytu hitlerowskich wampirów na sowiecką surowcową kaszankę.
Teraz apologeci różowej historii Rosji widzą w pakcie Ribbentrop-Mołotow geniusz Stalina wbrew faktom. Tkają wirtualną rzeczywistość z raportów stalinowskich dyplomatów i agentów, którzy pisali w nich wszak - nie to co było, lecz to co być powinno. Zgodnie z dogmatyką totalitaryzmu.
Najbardziej żałosnym trickiem rosyjskiej polityki historycznej jest przypisywanie Polakom zmowy z Niemcami przeciwko Rosji przed 1939 rokiem. Gdyby coś takiego miało miejsce, to nie Niemcy i Rosja podbiłyby Polskę, lecz Niemcy i Polska wspólnie podbiłyby Rosję, co z militarnego punktu widzenia było wtedy możliwe.
Po drugie jednak, Polska była związana wówczas sojuszami militarnymi z Francją i Wielką Brytanią. By ukierunkować proniemiecko swą politykę zagraniczną, musiałaby narazić swe jedyne naturalne sojusze polityczne, co było niemożliwe z racji silnego lobby profrancuskiego i probrytyjskiego w polskiej klasie politycznej, a także klienteli wyborczej.
Po trzecie, mimo niepopularności sowieckiego systemu, Polacy w swej zdecydowanej większości nie poparliby podboju Rosji ramię w ramię z faszystowskimi Niemcami. Jest coś takiego jak "dusza narodowa" i nawet po sowieckiej agresji na wschodnie terytoria Polski, Polacy nie stworzyli sojuszniczych dywizji w ramach Wermachtu, czy SS.
A po czwarte, czas chyba na otrzeźwienie tych rosyjskich historyków i politologów, którzy nawracają wciąż do stalinowskiego płotu. Model "alkoholika, który czepia się płotu" ma bowiem pewną wadę. Otóż można się uzależnić, a leczenie jest, i kosztowne, i nie daje gwarancji wskutek częstych okazji do wznoszenia toastów. Bo jak tu nie wypić za "pabiedu"? Jednak coraz mniej ludzi spoza Rosji chce pić takie toasty, co wszechrosyjskim twórcom historii dedykuję…

12.04.2009

Już nie tylko władze polityczne Rosji i moskiewskie sądy nie uznają mordu dokonanego przez stalinowską bezpiekę na polskich oficerach. Także w alternatywnym parlamencie w którym "dumają" ugrupowania niereprezentowane w Dumie ustalono, że dokumenty potwierdzające zbrodnię ZSRR zostały sfałszowane na polecenie Michaiła Gorbaczowa pod koniec lat 80. XX wieku. Organizatorzy debaty w "parlamencie cieni"zaprezentowali 35-minutowy film dokumentalny "Katyńska podłość". Jego autor - znany z antypolskich publikacji i wystąpień dziennikarz Jurij Muchin - przekonywał, że Polaków rozstrzelało nie NKWD w 1940 roku, lecz hitlerowcy w 1941 roku.
Można się dziwić, że establishment współczesnej Rosji broni stalinowskich zbirów, psychopatycznych morderców milionów Rosjan, Ukraińców, Tatarów Krymskich, ludów Kaukazu. Zaskakuje zwłaszcza, że establishment "idzie w zaparte" w przypadku takiego promila stalinowskich zbrodni, jakim jest zagłada kilku tysięcy polskich oficerów.
Faktem jest, że elita polityczna Rosji na gwałt szuka tradycji, a tradycja wymaga względnej ciągłości. Tymczasem historia Imperium składa się w znacznej mierze z podłej dyplomacji typu Ribbentrop-Mołotow, rzezi bezbronnych jeńców i narodów z eksterminacją własnego narodu na czele. Najlepszą sztuczką wydaje się rekonstrukcja takiego obrazu historii Rosji, w której przywraca się do łask opinii publicznej wielu odrzuconych uprzednio uczonych, artystów i myślicieli, a gnojowisko polityczne jakim był leninizm-stalinizm pudruje się, by ta krwiożercza hybryda wyglądała choćby jak zalotna tirówka.
Jednak w tym przewrotnym zakłamywaniu historii i historiozofii kryje się pewna pułapka. Może okazać się, że Rosja ma historię całkiem rozbieżną z innymi narodami świata. Jeśli następne pokolenia Rosjan będą dalej wychowywane w duchu ibermenszów, których patronami są stalinowscy killerzy, to następnym logicznym krokiem są narodziny namiastki III Rzeszy.
Ciekawe jakie sztandary zostaną zatknięte na gruzach Kancelarii Trzeciej Rusi?


4.04.2009

W najśmielszych snach świeżo upieczony magister na Wydziale Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego Paweł Zyzak nie spodziewał się, że reklamę książki opartej na jego 600-stronicowej "magisterce" zapewnią: były prezydent, obecny premier, grupa byłych i obecnych dygnitarzy, wreszcie urzędująca minister nauki. A co się działo:


1. Lech Wałęsa zagroził, że nie przybędzie już więcej na obchody, odda ordery i powiększy grono "londyńczyków", bądź innych brukselczyków.
2. Byłe autorytety moralne zagrzmiały, że to nikczemność dręczyć nasz światowy symbol udanej rewolucji prokapitalistycznej.
3. Minister Barbara Kudrycka nakazała popularnej Pace, tj. Państwowej Komisji Akredytacyjnej zbadać i wykazać metodologiczne błędy pracy Zyzaka.
4. Zważywszy fakt, że Paweł Zyzak piastował w krakowskim IPN-ie funkcję obsługi ksero jako robotnik okresowy, premier i jego minister Nowak orzekli, iż czas IPN-u w dotychczasowej formule dobiegł końca.

A teraz, co każe nam sądzić zdrowy rozsądek:

Ad 1. Jeśli nawet w latach wczesnej młodości Lech Wałęsa nasikał do kropielnicy, a później był birbantem i agentem bezpieki, to nikt nie zaprzeczy, że w drugiej ważniejszej części życiorysu zrobił niewspółmiernie więcej dobrego dla Polski, niż wielu wybitnych polityków z pierwszych stron gazet, dużo przy tym ryzykując.
Gdyby w jego osobowości nie było tyle brawury, a nawet awanturnictwa i cwaniactwa, być może nie udałoby się wykiwać przebiegłych aparatczyków i towarzyszy ze służb. Liczyli oni zapewne, że ów hałaśliwy prostaczek jest pod pełną kontrolą i będzie chodził im na pasku, a tu okazało się, że wpuścił ich cudnie w maliny. Tak więc Lech, zamiast się dąsać i nadymać, powinien puścić płazem sprawę nawiedzonemu młodziakowi, bo przecież młodzi seryjnie potrafią popełniać błędy, nawet przyszli prezydenci.
A nic z głupstewek popełnionych na boku na Sądzie Ostatecznym Historii nie odbierze należnej wielkości, bo historię nie zawsze tworzą święci. Być może jest nawet regułą, że ci ostatni nie tworzą jej, zaś jedynie przechodzą do historii...

Ad 2. Jeśli nauki społeczne i historyczne nie będą mogły przenicować dokonań polityków, to będziemy żyć w zakłamanym świecie iluzji, a nasze dzieci będą wkuwać mitologię, a nie logikę społeczną. Czyli, będziemy ogłupiać, a nie wzbogacać umysły następnych generacji.

Ad 3. Myślę, że tej obecnie wstydliwie wycofanej decyzji towarzyszyły przed jej ogłoszeniem silne naciski kierownictwa Platformy. Tego typu kontrole wskutek podejrzeń politycznych, to niestety znak rozpoznawczy szkolnictwa z lat stalinizmu.

Ad 4. Wykorzystanie sprawy P. Zyzaka do likwidacji instytucji, bądź kierownictwa IPN-u jest niewątpliwą okazją zarówno dla PO, jak i werbalnej lewicy z SLD.
Warto jednak wykazać tu rozwagę, bo reinstalacja instytucji promujących propagandę ustrojową przynosi więcej dymu niż ognia w świadomości zbiorowej. Wprawdzie ogień może boleśnie oparzyć, lecz dym w warunkach niedotlenienia prowadzi do zatrucia czadem. Nie wiadomo, co lepsze, czarna ospa, czy cholera... (Generalnie -3 )



28 stycznia 2009

Jak meteoryt w polskie życie brukowo-polityczne wpadł były premier Kazimierz Marcinkiewicz, którego ustawił za usłużność, a następnie posunął go z tej funkcji za nielojalność szef premiera, czyli Jarosław K. Następnie, by pozbyć się "kreta", Jarosław wysłał Kazimierza na lukratywną posadkę w Londynie. Popularność nabiła Kazimierzowi jego prorodzinna twarz, którą chętnie wykorzystałby w służbie, tym razem, Platformy. Jedyny problem Kazimierza Marcinkiewicza, to fakt, że jego szczera, pyzata, prorodzinna twarz pochodzi z całkiem innej rodziny. A nowa - gigi l'amoroso pasuje raczej do mydlanej opery, niż do europolskiej kampanii politycznej. (-1)

28 stycznia 2009
Nowy minister sprawiedliwości Andrzej Czuma wydaje się zmierzać w nieco innym kierunku niż jego poprzednik. "Ćwiąkalizacja" resortu to, według prasy niezależnej od rządu, wyhamowanie wielu śledztw, np. w sprawie burmistrza Kraśnika Piotra Czubińskiego, mimo konkretnych zarzutów NIK i innych poważnych instytucji.
Już całkiem przypadkowa była zapewne bliska współpraca owego burmistrza z Januszem Palikotem. Symbolicznym pierwszym krokiem Andrzeja Czumy było spotkanie z rodzinami ofiar gangów, co sugeruje, że zamierza być adwokatem pokrzywdzonych, a nie bandytów. Zatrzymano także prezydenta Sopotu Jacka K. wybranego z list Platformy. Według źródeł dobrze wprowadzonych za Jacka K. poręczyli poseł in vitro Jarosław Gowin i abp Stella Maris Tadeusz Gocłowski.
Minister Andrzej Czuma, człowiek o manierach i cechach charakteru samuraja ma wielką szansę, by poprawić nadszarpnięty image Platformy w kwestii ścigania przestępstw popełnionych przez kolegów partyjnych.W naszym systemie politycznym praktycznie nie działa Trybunał Stanu (o czym piszę za Stanisławem Gebethnerem na innej podstronie). A więc jedyną szansą na odzyskanie poczucia bezpieczeństwa przez Polaków pozostaje odcinanie rakowych narośli od góry przez tych co aktualnie rządzą państwem.
Bo jak wiadomo, ryba i państwo, psują się od głowy. (+3)

14 stycznia 2009

Minister obrony narodowej Bogdan Klich wyraził ubolewanie z powodu kłamliwej wypowiedzi rzecznika sił powietrznych, iż wylot rządowego samolotu do Pyrzowic został opóźniony z powodu spóźnienia prezydenta.
Jest to chyba pierwszy polityk Platformy (jeśli nie całej sceny sejmowo-rządowej ostatnich lat), który zdezawuował dezinformację o przeciwniku politycznym. (+2)

14 stycznia 2009

Trwa nieustający festiwal medialny z posłem Palikotem w roli głównej. Poseł ów określił wystąpienie poseł Gęsickiej z PiS w kwestii niewykorzystania przez rząd funduszów unijnych mianem "prostytucji politycznej". Jednakże poseł P. wydaje się nie rozumieć tego co mówi... Prostytucja polityczna, to głoszenie dowolnych poglądów politycznych w zamian za korzyści finansowe.
Ferując tak bezsensowne zarzuty wobec byłej Pani minister poseł ujawnił niestety poważne braki w wykształceniu. I za to, a nie za chamstwo, powinien być odwołany poseł Palikot ze stanowiska komisji sejmowej. Za chamstwo wobec pań w dawnej Polsce biło się takiego po pysku i wystawiało na ulicę. Fakt, że ktoś taki bryluje sobie w mediach świadczy o drastycznym upadku obyczajów albo o zeszmaceniu owych mediów, fachowo mówiąc tabloidyzacji. (-5)

11 stycznia 2009

Z blogu posła Palikota: Z czego wynika, że bodaj jako jedyny z polskich premierów nie był żonaty? Z porażek miłosnych, z niechęci do instytucji małżeństwa, z odmiennych preferencji seksualnych? Nie byłaby problemem, przynajmniej dla mnie, ewentualnie odmienna orientacja seksualna Jarosława, problemem są wątpliwości, jakie dość obcesowo sformułowała Nelly Rokita. (...) Na szczęście, politycy nie mają płci i można ich pytać o wszystko. Ja – niepytany – oświadczam, że jednoznacznie preferuję kobiety. A Pan, Panie Jarosławie?" Czas na próbę pana męskości pośle Palikot. Takie mdłe elektroniczne deklaracje nie przekonają żadnej pani. Może w Szkle Kontaktowym odbędzie się jakaś demonstracja Palimacho, choćby na ulubionych przez Pana gadżetach? (-5)



Powrót do treści | Wróć do menu głównego