Dziupla nadrealizmu


Idź do treści

ALBUM HISTORYCZNY: marzec 1968 i inne


Stanisław Jerzy Włodowski

Mój marzec 1968


Nawet świeże wspomnienia składają sie zazwyczaj z faktów i konfabulacji. Po przeszło czterdziestu latach bardzo trzeba się "spiąć", by tej drugiej uniknąć lub ją pomniejszyć do nieistotnych rozmiarów. By potwierdzić, to co opisałem podaję nazwiska osób biorących udział w tych sytuacjach oraz inne dane i okoliczności pomocne w weryfikacji. Mimo pokus niesionych przez ostatnie dwudziestolecie nie czuję się ani kombatantem, ani bohaterem, bo jeśli nawet postępowałem w myśl jakiejś idei, to była ona bardziej uniwersalna, aniżeli to, co najchętniej umieszcza się teraz na sztandarach. Rzecz opisałem w stylistyce studenta filozofii, którym byłem wówczas.

01.
W trzypiętrowej kamienicy przy Sławińskiego (dziś Niecała 8) w której mieścił się męski akademik Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego panował spokój. W wieloosobowych pokojach akademika zamieszkiwali przyszli psychologowie, filozofowie różnorakich specjalności, poloniści i historycy, stąd debaty między nimi miały dość interdyscyplinarny charakter. Przeważnie błądziły po bezdrożach abstrakcji, choć od czasu do czasu musnęły gomułkowską rzeczywistość. Tematy polityczne pojawiały się rzadko i przeważnie wtedy, gdy któryś z kolegów obchodził urodziny, imieniny, lub zaliczył jakiś ważny egzamin. Wtedy pojawiała się butelka wina, co ożywiało dyskurs prądami bliższymi ulicy. Podnosiło też napięcie, gdyż degustacja alkoholu była zakazana i można było za to wylecieć z akademika. Żeby było zabawniej wszelkie aferki tego rodzaju usiłował odkryć kierownik tego przybytku, wysoki, wychudzony i znerwicowany osobnik, który ponoć sam miał poważny problem alkoholowy.

02.
Wśród filozofów i psychologów polityka nie budziła większych emocji. Nikt z nich nie czytał gazet, a radio, czy telewizję konsumowali bardzo wybiórczo. Traktowali politykę z kosmicznej perspektywy, skąd Gomułka i jego kompani z politbiura jawili się jak maleńkie robaczki pod mikroskopem. Aż pewnego marcowego dnia wpadł do pokoju jak bomba Janusz Bachmiński, konspiracyjnym głosem ściągnął nas do kąta i zaczął perrorować, o tym co dzieje się w Warszawie. Że to studencka rewolucja, że walki toczą się na ulicach, że zaczęło się od spektaklu reżysera żydowskiego pochodzenia, a na czele rewolty stanęli żydowscy studenci. Janusz mówił o tym z wielkim zapałem i namawiał gorąco do udziału w lubelskiej odnodze tej rewolty antyustrojowej, która miała wystartować nazajutrz spod Chatki Żaka, czyli kompleksu UMCS, gdzie oprócz stołówki mieściła się kawiarnia popularna wśród studentów lubelskich uczelni. Spośród paru, a potem kilkunastu, inspirowanych przez zrewoltowanego Januszka nie znalazł się wtedy chyba nikt, kto wyraźnie zadeklarował udział w tej akcji. Przeważała nieufność wobec środowiska, które ostentacyjnie izolowało się od rodzimego świata, wywodziło się częstokroć z reżimowych sfer i jak się domyślano, próbowało walczyć o schedę po chwiejącym się gadule, którym był późny Gomułka.

03.
Przypomniałem sobie wtedy swoje spotkanie sprzed paru lat z komandosami, jak nazywano wtedy grupkę warszawskich uczniów i studentów, którzy rozbijali kpinami i intelektem napuszone partyjne ceremonie. Mieszkałem wtedy w niewielkim akademiku Politechniki na Mokotowie, przy Falęckiej, i któryś z dość licznej na wydziale MRiP "gminy" żydowskiej, chyba W., dał mi zaproszenie na spotkanie z Jerzym Passendorferem i zamkniętą prapremierę jego "Barw walki". Cała checa miała odbyć się w Hybrydach. Nie miałem ochoty z początku na to pójść, ale gość zapewnił mnie, że imprezce ma towarzyszyć zadymka intelektualna w moim guście. Po projekcji nagle w drzwiach pojawiło się kilku młodych ludzi, którym wyraźnie przewodził szczupły, bardzo elokwentny chłopak o wyraźnie lewantyńskiej fizjonomii. Dyskusja nie nabrała smaczków oczekiwanych przez znudzonych filmidłem widzów, gdyż reżyser nie wykazywał nadmiernej chęci do wdawania się w werbalne potyczki, na wyraźne zaczepki reagował spokojnie, nie emocjonując się nadmiernie. Zrobił po prostu film na partyjne zamówienie i mógł liczyć na kolejne obstalunki. Wyszedłem z imprezy rozczarowany, bo boks był raczej jednostronny.

04.
Dzień 11 marca 1968 roku poza faktem, że zdawaliśmy egzamin z metodologii, nie wydawał się z rana jakiś szczególny. Wpadliśmy na chwilę do teatru na rutynową pogaduszkę z Tomkiem, astenicznym polonistą o posturze Don Kichota, który w długich okresach zdaniowych starał się dotrzeć do dowcipnej pointy. Czasami wpadał skromny, małomówny Leszek Mądzik, którego wciągnął do teatru bodaj jego przyjaciel Rysiek Cibor. Leszek wtedy malował obrazy, całkiem ciekawe, choć zupełnie realistyczne, a płomienisto-złote dekoracje w stylu staroruskiej ikony do "Wandy" Norwida zaprojektował trochę z przypadku, bo nie było pieniędzy na profesjonalistę. Reżyserom na zesłaniu artystycznym, państwu Byrskim, z początku płomienne płachty średnio się podobały, ale z czasem przywykli. Ja grałem Rytygiera, niemieckiego rycerza, który uderzał do tytułowej Wandy. Sztuka była podjęta przez teatr akademicki KUL z inspiracji prof. Ireny Sławińskiej, znanej admiratorki Norwida, i trzeba przyznać - podobała się. W każdym razie pogaduszki pozwoliły nam trochę się wyluzować przed spotkaniem wyznaczonym w Konwikcie przez x. profesora Stanisława Kamińskiego, zajadłego antagonistę sekcji kosmologów. Nie prognozowało to nic dobrego nam, jako studentom tej specjalności.
Spotkanie z ortodoksem metodologii zakończyło się około południa przewidywanym efektem, tj. umówieniem się na kolejne spotkanie. Zdaje się, że niepotrzebnie usiłowałem wytknąć profesorowi jakieś luki w rozumowaniu. Po czym, gdy wyszliśmy z Konwiktu, z ulicy dobiegły do nas skandowane okrzyki: "Precz z cenzurą" , "Chcemy wolności słowa" i sporo w tym stylu. Przez siatkę ogrodzenia, ze skarpy na której staliśmy, widać było falujący tłum studentów z prawej i licznych mundurowych oraz cywilów z lewej. W pogotowiu czekał sznur szarych i zielonkawych aut ciągnący się do końca ulicy. Po dłuższej chwili sprowadzono jakąś panią profesor z UMCS, która prosiła przez policyjny mikrofon o rozejście się i podjęcie rozmów w rektorskim zaciszu. Po chwilowym zawahaniu w tłumie znowu rozległy się okrzyki i zaczęły przepychanki z policjantami.
W pewnym momencie zauważyłem, że kilku cywilów szarpie dziewczynę, którą wyrwali z pochodu. Nie zastanawiając się specjalnie zszedłem po schodach na ulicę, podszedłem do tajniaków i grzecznie, acz stanowczo poleciłem: "Panowie, wypuście tę panią! Spojrzeli na mnie jakimś zdziwionym, nieobecnym spojrzeniem, ale o dziwo wypuścili. Dziewczyna wkręciła się w tłum, a ja zobaczyłem kilku kolegów stojących tuż obok czoła pochodu i dołączyłem do nich. Po kilkunastu minutach spektakularnych akcji z jednej i drugiej strony do naszej grupki podszedł oficer z tubą i wrzasnął mi w twarz: "Proszę się rozejść".
Obejrzałem się, ale byłem już sam. Za mną, w promieniu paru metrów nie było już nikogo. Oficer powtórzył polecenie. Wykazałem się w tym momencie nadzwyczajną ciekawością poznawczą: "Proszę pana, jak się mam rozejść?!". Policjant nie docenił inspiracji filozoficznej tkwiącej w pytaniu. Wrzasnął: "Brać go". Podskoczyło dwóch tajniaków próbując mnie zaciągnąć do Domu Nauczyciela, gdzie lokowano zatrzymanych. Ponieważ byłem wicemistrzem uczelni w pchnięciu kulą, więc niezbędna była pomoc trzeciego tajniaka, który posiłkował się ciągnięciem za włosy. W końcu udało się im sprowadzić mnie na drugą stronę ulicy, gdzie wyraźnie rozbawiony widokiem trzech tajniaków majtanych przez studenta stał młody oficer, tyle, że wojskowy. "Nie boisz się tak rozrabiać? - rzucił do mnie. "Takich jak pan się nie boję" - odpaliłem z patosem. Myślałem, że się udusi od tłumionego śmiechu, ale zaraz pociągnęli mnie do Domu Nauczyciela, gdzie po przejściu przez szpaler ormowców woniejących gorzałką, wyzywających wulgarnie i walących ukradkiem pięściami, gdzie popadnie. Po chwili mogłem w fotelu sali kinowej spokojnie usuwać wyrwane kępki włosów. W sali było już sporo zatrzymanych, reakcje były różne, od histerii, po depresję. W powietrzu wisiała niepewność tłumiona nieco przez adrenalinę.

05.
Po mniej więcej godzinie wpakowali nas do policyjnego środka transportu, zwanego pieszczotliwie "suką" i powieźli w nieznane. Nieznanym okazało się na tym etapie gmaszysko wojewódzkiej komendy milicji usytuowane nieopodal centrum miasta. Naszą grupę wepchnęli do niewielkiego pokoiku, gdzie staliśmy przez kilkadziesiąt minut ściśnięci jak śledzie w beczce. W salce było ciasno i duszno, a i atmosfera trochę ciężkawa. Zauważyłem, że kilku z obecnych wykazuje dużą aktywność towarzyską nurkując od jednego do drugiego. Nurkowanie jest słowem tu odpowiednim, bo ciasno było jak trolejbusie na Majdanek w godzinach szczytu. Znajomy mi mruknął "Uważaj, to kapuś" i już wiedziałem jak rozmawiać z milusińskim, który mi nawijał prosto z mostu "A wiesz stary, że połowa zapuszkowanych to KUL-owcy?". "Tak kolego, przez cierpienie do Boga..." - odpowiedziałem mu chyba nie to, co chciał usłyszeć, bo z lekkim grymasem przecisnął się dalej.
Miałem pewną wprawę toczenia dysput z wszelkiej maści służbami, bo na KUL-u było ich wtedy co niemiara. Chroniąc się kiedyś przed letnim upałem w chłodzie murów, zagłębieni w głębokich skórzanych fotelach usytuowanych przed gabinetem prorektora prof. Zdzisława Papierkowskiego, doliczyliśmy się z biolożką z UMCS Ewą(?) Skotnicką, siedmiu, czy ośmiu tajnych służb, które infiltrowały studentów kulowskiej enklawy. Oczywiście razem z ósemkami i umyślnymi duszpasterstwa akademickiego. Obie strony były dość licznie reprezentowane w tym względzie i trzeba było się dobrze orientować w personaliach agentów, by nie wpakować siebie lub rodziny w niepotrzebne kłopoty. Na szczęście z grubsza było wiadomo, kto komu donosi, bo trudno ukryć intencję pytań, gdy są kierowane do istot dosyć inteligentnych, jakimi byli z reguły ówcześni studenci. Pamiętam nawet, że jednym z ważniejszych kryteriów przyjęcia na studia był długaśny test psychologiczny, który jako nowatorską metodę przeprowadzał wówczas dr Janusz Kostrzewski. Załapałem się na piąte miejsce na stu kilkudziesięciu zdających, ale bardzo słabo widziałem te amerykańskie schematy, bo poprzedniego dnia zbyt gruntownie degustowałem z pucułowatym Heńkiem, też kandydatem na studia, jakieś owocowe trójniaki. Najgorzej wspominam truskawkowy. Dziś bym tego do ust nie wziął, ale wtedy byłem bardziej tolerancyjny. Z tego testowego egzaminu pamiętam tylko świetlistą wielką salę wypełnioną kandydatami i liczne kartki, które musiałem wypełniać. Niestety wskutek nieprzemyślanej degustacji w połowie testu obrazy i litery zaczęły mi się zlewać w jedno.
Wracając do pudła w Komendzie, po jakiejś godzince rozdzielono nas po kilkunastu, właściwie po kilkanaście osób, bo wśród zatrzymanych były też dziewczyny i rozdzielono po pokojach pod opieką 2-3 policjantów w naszym wieku. Zdaje się, że nie wszyscy byli z SB, jeden mi powiedział, że jest z sekcji kryminalnej, a poza tym nie bardzo podobała się im obecna rola. Może trochę grali przed nami, ale dość wyraźnie dystansowali się od tych, którzy nas zapudłowali. Gdzieś po dwóch godzinach luźnych pogaduszek wpadł jakiś rekrut Bum i niemiłosiernie przekręcając moje nazwisko przekazał wezwanie do gabinetu szefów komendy. W pierwszej chwili nie wiedzieliśmy o kogo chodzi, dopiero po dłuższej chwili doszliśmy na drodze redukcji, że chodzi o mnie. Poszedłem, lub pojechałem windą - już nie pamiętam, na drugie czy trzecie piętro, gdzie wśród kilku wyższych oficerów milicji, sądząc po gwiazdkach, skupionych wokół stoliczka zwanego jamnikiem, siedziała ... siostra Teresa.
Oczywiście nie ta z Kalkuty, tylko moja osobista siostra, wówczas studentka psychologii KUL wraz z dwiema psiapsiółkami, bodaj Ulą i Helą. Okazało się, że zgłosiła się do komendy po tym, gdy dowiedziała się, gdzie nas zawieziono i zażądała widzenia się z bratem. Trudno dociec, co kierowało szefami operacji SB, że dopuścili do tego spotkania, po latach wydaje się, że po prostu byli pewni swego, rozruchy studenckie były stłumione, a oni chcieli rozgrywać swoją grę.
Tenia z kolei grała rolę rozsądnej siostry, której nieroztropny brat wpakował się, jak to filozof ha-ha, w jakąś nieokreśloną awanturę. Oficerowie dżentelmeńsko próbowali częstować studentki drinkami, ale dziewczyny odmówiły pod jakimś pretekstem. Po czym na zmianę z siostrą, chyba z kwadrans, namawiali, by podpisać glejt, który da mi wolność.
Oferta pozornie brzmiała niewinnie, ale musiałbym potwierdzić zamiar obalenia ustroju w zakamuflowanej formie - co jak wiedziałem od dziecka - nie kończy się nigdy na połajance. Przynajmniej w tym ustroju. Teresa nie zdawała sobie sprawy z wagi takiego oświadczenia, później mi powiedziała, że przysięga pod przymusem jest nieważna. Tyle, że taki papier przykleić można do czoła delikwenta, z którym potem musi chodzić przez całe życie. No i bez problemu można go szantażować. Jeden z mundurowych próbował mnie podejść tym, co to można zrobić nieposłusznym studentom, inny napomknął mimochodem o formowanych właśnie obozach karnych w Bieszczadach, ale chyba bardziej wystraszyli dziewczyny.
Z obozu p-w po 10. klasie liceum miałem dość miłe wspomnienia. Wprawdzie z uporem salutowałem po angielsku lub amerykańsku, za co, za karę, kapral mnie przeczołgał parę razy po piachu na toruńskim Rudaku, lecz potem zrezygnował z powtarzania czołgania i biegów, gdy dostrzegł, że robię to dla sportu. Nie posłuchałem też spolegliwych rad nauczyciela p-w p. Marzyglińskiego, zwanego Wazonem, i za notorycznie niepoprawny salut wycofali mnie ze statystowania w "Nocy listopadowej" na które załapaliśmy się w teatrze Horzycy. Na szczęście dobrze strzelałem z kbk i obóz zaliczyłem.
Gdy wreszcie wyartykułowałem mejdżerom esbe, że takiego pisma nie podpiszę, komendanci wyrazili niezadowolenie marsowymi minami i odesłali mnie do koleżeństwa, a siostrę z przyjaciółkami do akademika. Niedługo później odprowadzili nas do ewidencji, gdzie były odciski palców oraz pamiątkowe zdjęcie z przodu i dwa z profilu, a następnie "dołek", czyli podziemny areszt komendy. Po zabraniu osobistych drobiazgów rozdzielili nas po czterech, pięciu, i obite blachą drzwi celi zatrzasnęły się za nami.

06.
Noc i następny dzień spędziliśmy w gustownym pomieszczeniu bez zbędnych dekoracji, jakoś tak 2 na 4 metry. Pod sufitem było maleńkie zakratowane okienko. Od strony okna usytuowany był drewniany podest na którym można było sobie posiedzieć lub drzemać. Koce były mocno wyeksploatowane, ale każdy mógł się owinąć, bo nie było za gorąco. Przy drzwiach po lewej (patrząc od podestu) stał spory, nieco zardzewiały, blaszany przybornik toaletowy w kształcie walca, z pokrywką, dla załatwiania potrzeb naturalnych. Korzystanie z niego było krępujące, bo robiło się to i owo na oczach pozostałych, więc dyskretnie się wtedy odkręcaliśmy na podeście.
Trudno było zasnąć, bo jeden ze współmieszkańców celi, wysoki student historii, o imieniu bodaj Tadeusz, jęczał przez całą noc. Spałowany był dotkliwie, szczególnie narzekał na ból głowy. Potem go oddzielili od nas i dołożyli mu większy wyrok, żeby go w tym czasie wykurować. O ile pamiętam, dostał 3 miesiące bez zawiasów.
Jedzenie serwowali marne, jakaś owsianka na wodzie. Wyprowadzili nas na chwilę do zbiorowej łaźni, ale wróciliśmy po chwili, bo akurat agregat się zepsuł i nie było ciepłej wody.

Mieliśmy dużo czasu na przemyślenia. Jedno było pewne, że nie możemy liczyć na pomoc prawną. Znacznie później na procesach politycznych pojawili się opozycyjni adwokaci. Rodziny nie miały jakiejkolwiek możliwości wyciągnięcia nas z opresji. Przeciwnie, to my mogliśmy wpędzić je w poważne tarapaty. Nasi rodzice nie pełnili żadnych ważnych funkcji we wsiach i miasteczkach skąd się wywodziliśmy. Jakiś reżimowy dupek żołędny mógł moją matkę wyrzucić z pracy z biura, lub dołożyć ojcu jako rzemieślnikowi taki domiar, że poszedłby z torbami. Z kolei matka miała w papierach, że była łączniczką AK i jej szef zatrzymał ją w biurze tylko dlatego, że swą charakterystykę w życiorysie zawarł celnie określeniem "samo łók".
Czułem się dość absurdalnie, bo jako jedyny z mojej rodziny, i chyba także spośród aresztowanych, miałem przekonania zdecydowanie lewicowe.
Wprawdzie w przedszkolu podczas pochodu 1-majowego, gdy stłoczono nas wraz z tłumami przeróżnych delegacji z zakładów pracy przed gmachem rypińskiej Zgody i p. Jakubowski rutynowo skandował przez tubę "pokój, pokój" z grupką kolegów darliśmy się "wojna, wojna". Zaraz zaczęli pruć tłum przedszkolaków jacyś wściekli cywile, ale przy nich grzecznie zmienialiśmy wersję. Potem dyrektorka p. Habermeister miała kłopoty, ale nikt z dzieciaków nie sypnął i sprawa przyschła.

Nieco wcześniej byłem na wakacjach u dziadka Stanisława ze strony mamy w lubelskim Goraju. Przed wojną był wójtem, jeszcze wcześniej - kwatermistrzem, z poboru, w carskim pułku. Fantastyczny kompan, także dla takiego kilkuletniego berbecia, jakim byłem wówczas. Pięknie grał na skrzypcach, potrafił fachowo podkuć konia, kosił żyto tak, że młodsi zostawali o kilka metrów z tyłu, a przy tym kapitalnie snuł opowieści o swoich przygodach kaukaskich, nad Amu-darią, czy na Gobi. Zdaje się, że miał w sobie coś takiego, że gdzie postawił nogę, tam się musiało coś dziać. Podobno mam to po nim. Z czasu tej służby zachował dobre mniemanie o Rosjanach, gdy po wojnie przyszli Sowieci, został aresztowany, i jak mi powiedziała babka Ania, omal go nie rozstrzelali w pobliskim Frampolu.
Babcia podejrzewała, że za to, że był przedwojennym wójtem, kułakiem i na domiar złego świetnie mówił po rosyjsku, więc zapewne dla sowietów był szpionem. Bo chyba nie za ukrywanie zaprzyjaźnionej Żydówki przez pierwsze tygodnie okupacji, zanim nie trafiła do domu krewnego w znacznie bezpieczniejszym miejscu, bo pod cmentarzem, na peryferiach miasteczka. Po wojnie wyjechała do Izraela. W każdym razie, o ile o dawnych przygodach pułkowych potrafił barwnie opowiadać, to, gdy go zagadnąłem o tę historię frampolską, milknął, zaciskał usta i wyłączał się na chwilę, jak człowiek, który poczuł dotknięcie śmierci.
Kiedyś wieczorem wybraliśmy się do sąsiada Kalinowskiego, gdzie konspiracyjnie wprowadzono nas na strych. Żona gospodarza zerknęła na mnie i kątem ust zapytała: "Nie za młody?", dziadek uśmiechnął się: "Niech się uczy", ale chyba nie przekonał ich, bo od czasu do czasu przyglądali mi się uważnie, zwłaszcza, gdy w spory zbyt ostro wkraczały gazetowe nazwiska. Wokół odwróconego blaszanego baniaka siedziało na zydlach kilkunastu znajomych z okolicy. Było dużo kopcenia sklejonych skrętów, wódeczka, ale niewiele, i bardzo dużo gawędzenia o polityce. Zdroworozsądkowo, trochę naiwnie, tak po chłopsku. Był rok 1951 lub 1952, byli przygnieceni kontyngentami, niepewni losu i wściekli. Z obecnej perspektywy wygląda mi to na próbę organizacji wobec wyzysku i terroru politycznego, ale może stosuję nadinterpretację? Pamiętam, jak jeden z nich zapytał dziadka: "Powiedzcie, co będzie z tym ruskim obozem?". Dziadek przymrużył oczy, zamyślił się, po czym po chwili powiedział wolno i dobitnie, stukając palcami w dno baniaka: "Obóz to taki kocioł, gdzie bolszewicy wepchnęli stłamszone narody i siedzą na pokrywie. To się już gotuje i kiedyś musi wybuchnąć!". Istotnie wybuchło, tyle, że dopiero po niespełna czterdziestu latach.

Inny obrazek. Zwalisty budynek szkoły podstawowej w Rypinie na tysiąc uczniów. Trwa pogrzeb Bieruta. Siedzimy w klasach i w absolutnej ciszy słuchamy żałobnych trenów z klasowego kołchoźnika. W pewnej chwili rzucam półgłosem: "A jednak dobrze, że zdechł... ". Nauczycielka polskiego i wychowawczyni p. Rogo była przerażona. Wysłała mnie natychmiast po ojca i łamiącym się głosem wezwała go do ... pracy wychowawczej. Wcześniej dostałem chaotyczną i histeryczną reprymendę od spanikowanego dyrektora. Oczywiście ich stan psychiczny mogłem ocenić długo po fakcie.
Potem matka mi uświadomiła, że za dopuszczenie do obrazy Bieruta nauczycielka mogła stracić pracę. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej finał byłby bardziej drastyczny. Dopiero wtedy wytłumaczyła mi przejścia ojca, którego, jako "mikołajczykowca", "za niewłaściwy stosunek do kierowniczej roli partii" cztery lata wcześniej wyrzucono z posady kierowcy ciężarówki rypińskiego prezydium rady narodowej. Długo szukał roboty, chyba rok lub dwa, choć kierowców brakowało wszędzie, znalazł ją dopiero w Mławie. Nie bardzo rozumiałem, dlaczego zamiast jeździć samochodem stoi przed oknem, albo dlaczego pracuje tak daleko w innym mieście. Gdy szukał pracy, jedliśmy tylko chleb i cienkie zupki. Matka i malutka siostra złapały anemię. Wilczy bilet miał dotkliwie uderzyć we wrogów władzy ludowej i ich rodziny.
Jakiś czas po pogrzebie przywódcy klasy robotniczej p. Rogowa zaprosiła mnie do swojego domu, poczęstowała ciasteczkami i podarowała "Pana Tadeusza" z osobistą dedykacją. Domyśliłem się, że ma to jakiś związek z moim obscenicznie antyludowym wybrykiem. No i tym, że nie potwierdziłem współudziału w nim wychowawczyni miłemu panu w brązach, w zaciszu dyrektorskiego mieszkania w szkole, co jak zapewnił uwolni mnie od ciężkiej winy. Na ten temat jednak z p. R. nie rozmawialiśmy. Miałem dogmatycznie wdrukowane, że "sypanie", by się oczyścić, jest nie do przyjęcia za żadną cenę i nawet byłem trochę zdziwiony reakcją niezbyt melodramatycznie zachowującej się zazwyczaj nauczycielki.

W liceum nie było już portretów Stalina i Bieruta, a ZSMP do którego nas wcielono w klasie maturalnej nie budziło w nas żadnych refleksji ideologicznych. Po prostu przyszedł do szkoły jakiś pokręcony, rudy facet z miejskiego komitetu PZPR i niezbyt oględnie oświadczył klasom maturalnym spędzonym na apel w sali gimnastycznej, że możemy mieć trudności w zdaniu matury. A zapisanie się zminimalizuje to zagrożenie. Następnie zapytał, czy ktoś nie chce się zapisać, a gdy nikt się nie zgłosił, zarządził wybory. Z łapanki wytypowano kilku ludzi, którzy nie wbili akurat wzroku w podłogę. I dzięki temu zostałem przewodniczącym ZSMP klas jedenastych. Zorganizowałem jedno zebranie w czasie, gdy prof. Ołdakowski (były ukrywający się akowiec) zapowiedział klasówkę z gramatyki łacińskiej. Ojciec zżymał się dość długo na tę moją funkcję, bo jak pamiętam z lat licealnych, gdy się kiedyś na mnie rozzłościł za jakieś przewinienie, to w silnej emocji krzyknął: " Ty, ty ... komunisto!". Widać uznał to za najbardziej obraźliwe. Jeszcze bardziej dziwili się znajomi, gdy parę lat później trafiłem na filozofię KUL-u, bo mimo obowiązkowej ministrantury nie uchodziłem bynajmniej za klerykała.

I gdy tak wspominałem swoje ideowe grzeszki na podeście celi i rozpatrywałem z kolegami różne warianty tego, co może nam i rodzicom zrobić władza ludowa, nagle przed północą ze zgrzytem otwarły sie drzwi. Dyżurni milicjanci zabrali koce, oddali kurtki, płaszcze, paski i sznurowadła i zaprowadzili do zakratowanych "suczek". Było już ciemno, gdy opuściliśmy gościnny gmach komendy milicji obywatelskiej.

07.
Trochę nami zamiatali ławy w zaciemnionym wozie, lecz po zaledwie kilku, może kilkunastu minutach byliśmy na miejscu. Okazało się, że trafiliśmy do Trybunału na lubelskiej Starówce. Nieco odetchnęliśmy, bo władza w tamtych czasach miała dość dużą swobodę karania, także bez wyroku.
W długaśnej, wąskiej sali posadzono nas pojedynczo przy typowych szkolnych stolikach. Przed nami siedział zwalisty facet w czarnym garniturku z zacisniętym na grubej szyi krwawo-czerwonym krawatem. Obok stolików przemykali co rusz pomagierzy Zwalistego, co objawiało się korną gra ciała wobec niego. Kilka minut milczał, by po chwili, jak gminny agitator, zainwokować, jak to tacy inteligentni, młodzi z przyszłością, dają się wywieść w pole jakimś podejrzanym, niepolskim malwersantom, kombinatorom, sprzedawczykom. Nadawał patetycznie z paręnaście minut, wszystko utrzymane w stylu ówczesnego "Sztandaru Ludu", którym gęsto się podpierał cytując z rozpostartej przed nosem gazety co bardziej jadowite fragmenty. Podobnie jak kilku kolegów nie mogłem się powstrzymać, by nie skomentować wystąpienia. Mimo, że nasze repliki miały raczej charakter dość racjonalny, to w miarę rozwoju dyskusji krągła twarz Zwalistego upodabniała się kolorem do jego krawata. Wreszcie Franek Bujak z psychologii wykukał mnie na korytarz, bo sytuacja stawała się zbyt napięta, a Zwalisty zdawał się byc w stanie przed eksplozją. Za nami wybiegło dwóch spanikowanych pomagierów, ale widząc, że kolega mnie mityguje, podparli tylko ścianę. Franek mi powiedział, żebym sie przymknął, bo to i tak to nie ma sensu, lepiej żebyśmy dryndnęli co się z nami dzieje.
Grzecznie zapytałem stojącego obok młodziutkiego mundurowego, czy możemy skorzystać z wiszącego na ścianie automatu telefonicznego, a ten machinalnie przytaknął. Na sugestię Franka zadzwoniłem do Adama Bieli na porternię akademika. Portier Suszek najpierw nie chwytał o co mi chodzi , ale potem pomknął piorunem na swoich krótkich nóżkach, aż słychać było łomot drzwi w słuchawce. Gdy po chwili mówiłem Adamowi, co i jak, do mundurowego podbiegł któryś z tajniaków i coś mu szepnął do ucha. Musiało być to coś mocnego, bo ten rzucił się na mnie jak rażony prądem i zaczął wyrywać słuchawkę. Ponieważ nie chciałem mu jej oddać omal nie doszło do rękoczynów, gdyby do rozdzielania nie włączył się Franek i tych dwóch tajniaków.
Gdy po dłuższej chwili emocje trochę opadły, wezwano mnie z Frankiem do salki obok, gdzie urzędowała protokolantka, a przed nami stanął Zwalisty z jakimś szarym gostkiem przytakującym mu na okrągło. Pienił się przy tym jak ciepła pepsi, że nie rokujemy nadziei na poprawę, bo co spojrzeliśmy na niego, to dusiliśmy się ze śmiechu. Zwalisty odczytał nam przygotowany już uprzednio protokoł opisujący bezmiar naszych win. Dołożył już od siebie tajemniczo, że możemy liczyć na dodatkowy wymiar kary. Jak się potem okazało dostaliśmy z Frankiem kolegiumowego maksa, czyli 3050 zł z zamianą na 2 tygodnie aresztu. Była to na owe czasy dość pokaźna sumka, 2 lub 3-krotna równowartość pensji. Reszta towarzystwa dostała mniej, choć, jak się okazało, cieszyli sie tym dość krótko.
Po wyroku zapakowali nas do suk i pojechaliśmy do więzienia Centralnego usytuowanego na lubelskim Majdanku, lub gdzieś w pobliżu. Ponieważ było już bardzo późno, około północy, zaprowadzono nas do karnej celi, gdzie leżąc na wąskich podeścikach po dwóch, jak śledzie w beczce, przekimaliśmy do rana. Zerwali nas rano odrętwiałych z zimna, bo mimo połowy marca i minusowych temperatur podgrzewanie "karniaka" nie znajdowało się w planach energetycznych naczelnika więzienia.

08.
Przed południem umieszczono naszą dwudziestkę w jednej dużej celi. Już po drodze z przebieralni, gdzie zafasowaliśmy drelichy, przesunął się do mnie i Franka Bujaka Janek Pażucha i zaczął nawijać o tym, że powinniśmy coś zrobić, zorganizować się, lub coś w tym stylu. W pierwszej chwili wydało mi się to trochę dziwne, bo właśnie coś robiliśmy od dwóch dni, ale tematu nie udało się rozwinąć, bo strażnicy się rozdarli, że leziemy we trójkę.
Siedzieliśmy tam z godzinę lub dwie, bez jakiejś myśli przewodniej. Nigdy żaden z nas nie był klientem tej instytucji, więc nic dziwnego, że czuliśmy się troszke nieswojo. Sytuacja sie znacznie ożywiła, gdy przyniesiono nam obiad. Na aluminiowych, mocno odrapanych miskach, obok cieniutkiej kaszki znanej już z aresztu brylowały buraczki w brunatnym kolorze, ziemniaczki w seledynowym odcieniu i danie mięsne składające się z trzech wyraźnych warstw, mięsnej w kolorze ziemistym, słoninki w kolorze tęczy z dominantą błękitu oraz żółtej skóry porośniętej białym włosiem. Nie muszę dodawać, że danie wydzielało zapach przebijający nasze nieprane od dwóch dni skarpetki.
Sytuacja młodych, wygłodzonych jak wilki, bardzo wyraźnie wzmocniła ducha oporu.
Już po chwili waliliśmy wściekle we wszystko co wydawało dźwięk i do nieba wzniosły się okrzyki wzywające naczelnika.
Życzenie stało się ciałem i po parunastu minutach pojawił się naczelnik w służbowym mundurze w otoczeniu świty uzbrojonych strażników. Z początku chciał nas wziąć krzykiem. Gdy jednak z dwoma kolegami zaczęliśmy mu spokojnie tłumaczyć w czym rzecz i w dodatku dałem mu do powąchania wkładkę mięsną, wzdrygnął się, przystopował i zaczął tłumaczyć, że ma takie stawki, jakie ma. Rozstaliśmy się w pokoju i tylko, żeby kolesie nie uznali go za mięczaka zapowiedział twardo, że dostaniemy zaraz przydział do właściwych cel oraz dorzucił - bardziej standardowe żarło. Potem zaprowadzono nas do zbiorowej łaźni, gdzie sprawnie maszynkami ostrzyżono nas na "pałkę". Gość pewnie praktykował na owcach, bo miał bardzo posuwiste ruchy. Omal nie zgolił mi brwi. Byliśmy wreszcie przygotowani właściwie do pełnienia społecznej roli więźnia PRL-u. Pojedynczo przydzielono nas do celi wypełnionych po brzegi recydywą, malwersantami, złodziejaszkami, w mojej był też zabójca w afekcie. W celach były cztery 3-piętrowe łóżka, jako nowy dostałem miejsce na podłodze, podobnie jak księgowy, który miał jakieś problemy z alimentami lub rozliczeniami, nie pamiętam.
Od razu towarzystwo w celi otworzyło serca, wszak byłem polityczny, co stawiało mnie dość wysoko w hierarchii pierdla. Tym bardziej, ze dałem zajarać, bo przemyciłem paczkę fajek. Zabójca w afekcie zaproponował rozegranie partyjki szachów, bo jak tłumaczył, inni nie chcą z nim grać. W trakcie partii zorientowałem się dlaczego. Otóż, gdy zabierałem mu piona lub figurę reagował bardzo spontanicznie klnąc jak szewc, zwijając się jak wrzeciono, a przy tym w kamiennej twarzy pojawiały sie znienacka wyraźne tiki. Grałem w szachy nienajgorzej, wprawdzie wcześniej od Pażuchy najczęściej dostawałem lanie, ale Jachu grywał naprawdę ostro, liczył warianty i to daleko do przodu.
Teraz w celi ja byłem dominatorem, ale gdy w pewnej chwili mój partner szachowy wydobył z kieszeni nielegalnie skombinowaną ostrą blaszkę - zremisowałem. Cóż, trzeba kalkulować prawdopodobieństwo ryzyka, a facio wyglądał na autentycznego świra.
Pogadałem sobie jeszcze z innymi, każdy chciał coś dorzucić o sobie. Takie zapoznawcze party przy cieniutkiej herbatce dla wykopanych i odrzuconych. Sjestę po marnym, ale jadalnym już obiadku, przerwało wywołanie mnie przez strażnika. Okazało się, że wywołano tylko grupkę studentów. Dwóch strażników zaprowadziło nas na więzienny plac, gdzie kazali nam przekładać w celach wychowawczych, jak wyjaśnił starszy stopniem, sągi ciężkich jak diabli bali drewnianych z jednego miejsca na drugie, oddalone o kilkanaście metrów. Po czym, gdy już to zrobiliśmy, po jakiejś godzinie, polecono nam ustawić sągi w pozycji pierwotnej. Proces wychowawczy przerwał jakiś mundurowy, który przybiegł z rozkazem zabrania całej grupy, poza mną i Bujakiem. Nie wpadliśmy od razu na to jaka była nasza differencia specifica, ale po fakcie dotarło do nas, że koleżeństwu dołożyli wyrok do maksa, na który my zasłużyliśmy już wcześniej.
Noc, po dniu wypełnionym wytężoną pracą i wychowawczymi akcentami, spędziłem okręcony kocem na podłodze w dość głębokim letargu.

09.
Czternasty dzień marca okazał się ostatnim dniem mojego pobytu w sanatorium ideologicznym na Majdanku. Po południu, przed trzecią, przybyła Tenia z kwitami wpłaty i dzięki temu odzyskałem ubranie i wolność. Także pozostali wychodzili pojedynczo w podobny sposób. Wydający ubrania wręczył mi złamaną połówkę aluminiowej zatyczki worka na ubranie mającej, jak zapewniał, wartość pamiątkową. Pieniądze pochodziły ze zbiórki, część wpłacił KUL, część księża z konwiktu, którzy studiowali filozofię lub inne kierunki, a reszta pochodziła od ludzi anonimowo przynoszących pieniądze. Widać wyraźnie, że "Solidarność" miała korzenie wyrastające znacznie wcześniej.
Nauczka udzielona mi przez organa bezpieczeństwa publicznego nie wpłynęła niestety korzystnie na mój rozsądek. Oparty o tylną szybę trolejbusu z dużą swobodą dzieliłem się z siostrą wrażeniami z ostatnich dni. Że coś jest nie tak, przekonał mnie egzotyczny dla lubelskiej komunikacji widok. Dwie trzecie autobusu z przodu i w środku były zatłoczone, a cały tył, gdzie staliśmy z siostrą - opustoszały. Jedynym wnioskiem, który mi się nasunął, było to, że nie mamy "ogona", co skonstatowałem z pewną ulgą. Nareszcie poczułem się bardziej prywatnie. Tenia też to zauważyła, ale uznała, że nie należy się afiszować i uciszała mnie, gdy zbyt teatralnie dawałem wyraz osądom na temat strażników ustroju.
Zresztą nie był to koniec przymusowych kontaktów z nimi. W ciągu paru dni mieliśmy się zgłosić na Komendę w celu udzielenia wyjaśnień, jeśli dobrze pamiętam, bo wezwanie musiałem oddać w dyżurce. Czekałem niezbyt długo, we wskazanym pokoju przywitał mnie zażywny major, łudząco podobny do Zwalistego z kolegium. Nie miałem zbyt wiele czasu na roztrząsanie podobieństwa, bo z dużą wprawą zaatakował mnie próbując różnymi sposobami, to pochlebiając, to strasząc i szantażując, skłonić do podpisania zgody na współpracę. Miał dokładne namiary sytuacji moich rodziców, ba, straszył także, że mogą załatwić nie tylko mnie na studiach, ale i siostrę. Nie przepadam z natury za makiawelistycznymi cwaniaczkami, a ten wykazywał jeszcze jedną cechę której organicznie nie znoszę - butę. Pomyślałem, że dobrze byłoby rozegrać tę sytuację nie jak chce ten burak, ale jakoś inteligentniej. Sądząc, że jego argumenty zrobiły na mnie wrażenie, wstał i oświadczył, że daje mi czas do namysłu. Wyszedł na jakieś pięć, dziesięć minut, po czym wparował i wbił we mnie z nadzieją wyłupiaste oczy. Po latach mogę zrozumieć czemu moje dictum doprowadziło go do furii. Wtedy wydawało mi się, że jest szczytem dyplomacji, bo powiedziałem mu, że niestety nie mogę podjąć współpracy z powodu wrodzonej wady. Nie pamiętam żadnych nazwisk, zdarza mi się nawet zapomnieć imiona najbliższych znajomych, więc cóż im po agencie, który nie potrafi przyporządkować miana do przedmiotu śledztwa. Major był wściekły, bo na przekonywanie mnie poświęcił chyba z godzinę, ale go na tyle przymurowało, że coś zmełł i wyszedł trzaskając drzwiami. Całą drogę powrotną do akademika poświęciłem na rozmyślania o tym, jak silne emocje może wywołać błaha przyczyna za którą uważałem wówczas swoją niechęć do pamiętania nazwisk, a którą dla celów retorycznych zamieniłem w wadę organiczną. Gdybym poświęcił wtedy trochę więcej czasu tej kwestii być może stworzyłbym teorię katastrof, która już dojrzewała matematycznie do wyklucia w tym czasie. To z niej wywodzi się słynna metafora o tym, że trzepot skrzydeł motyla w Amazonii może wywołać kataklizm w niestabilnej przestrzeni zupełnie w innej części świata.
Zamiast tego usiadłem na trzecim piętrze akademika do brydża i straciłem bezpowrotnie szansę na spowodowanie przełomu w światowej nauce. Graliśmy do rana przy dwóch butelkach wina dymiąc jak parowozy mocnymi bez filtra. Poza licytacją najbardziej nas bawiła policyjna rzeczywistość. Wokół stołu krążył wraz z kilkoma widzami Olek K., o którym dostałem wcześniej cynk, że dał się złamać.

10.
Na tym kończę, chociaż historia marca wydawała się nie mieć końca. W uczelni pisaliśmy mozolnie pod okiem Prorektora Papierkowskiego oświadczenia. W miejscach zamieszkania próbowali szantażować naszych rodziców, za nami snuli się jacyś nowi znajomi, pod kioskiem spotkałem opryszka z celi, który klnąc jak szewc podawał się za represjonowanego studenta. Brat Aliny jako delegat z Warszawy chciał przez nią nawiązać współpracę w organizacji podziemia w Lublinie, ale byłem zbyt inwigilowany, by robić coś widocznego. Komisje wojskowe wzywały nas do odbycia służby, choć na KUL-u niespecjalnie to wyszło. Być może trochę im się odechciało, gdy zobaczyli ten przewrotny i trudny do zmiękczenia element... Mimo, że marzec 68 powinien zostać wymazany z papierów po pięciu latach, wyskakiwał niczym diabeł z pudełka jeszcze w stanie wojennym. Wielu, co bardziej prostolinijnych, straciło swoje szanse życiowe. I choć był to krótki epizod, to wstrząs tektoniczny mocno zarysował system. Po kilkunastu latach, marcowi studenci objawili się jako doradcy nowych sił politycznych, gdy zaskorupiały sowietyzm zdychał w samej jego centrali, czyli na Kremlu.


Nie planowałem umieszczenia zdjęcia z Panią Marią Kaczyńską w tej retrospektywnej narracji o marcu 68. Pani Maria towarzyszyła mężowi w obchodach 40-lecia marca w Kancelarii Prezydenta na którą ku mojemu zaskoczeniu i mnie zaproszono. Zabrałem aparat, by pstryknąć fotki kombatantom, część z nich znałem z gazet, część poznałem w bardziej realnych okolicznościach. Zrobiłem trochę zdjęć z udziałem Lecha Kaczyńskiego i znanych mi, a także przygodnie zapoznanych na imprezie "marcowych chuliganów". W końcu dałem upust próżności i poprosiłem wnuczkę pewnej pani o wciśnięcie spustu. Pani Maria bez ceregieli ustaliła sposób ustawienia do zdjęcia. Większe problemy miałem z dziewczyną, którą poprosiłem o wykonanie fotki, bo chyba nie praktykowała na lustrzance, ale po kilku próbach udało się jej wstrzelić w nas obiektywem. Pani Maria z dużą wyrozumiałością zniosła ten przydługi incydent. Zamieniłem z nią wtedy zaledwie kilkanaście zdań, lecz miałem wrażenie, jakbyśmy się znali od lat. Wczoraj pomyślałem, że będzie najmilszym i najbardziej samowolnym z Aniołów.


Powrót do treści | Wróć do menu głównego